Mija już ponad 2 miesiące od kiedy mąż znów ze mną zamieszkał. Chodzimy na terapię, średnio co dwa tygodnie. Ja jestem już na samej końcówce ciąży. Czy coś się zmieniło między nami? Na pewno tak, ale w moim odczuciu raczej na gorsze niż na lepsze. Na terapii albo rozmawiamy o rodzicach męża, albo o problemach które u nas nie występują, albo o sytuacjach jeszcze sprzed ślubu, które były już wałkowane kilkanaście razy, m.in. na spotkaniach z innym terapeutą na początku małżeństwa. Rozmowy o naszej relacji ograniczone są tylko do tych spotkań z terapeutą. Dostaliśmy zalecenie, żeby próbować rozmawiać też między sesjami, niestety kończy się to wybuchami agresji ze strony męża, pojawiają się krzyki, przekleństwa. Ja jak zwykle komunikuję, że nie chcę w taki sposób rozmawiać i wychodzę, a do rozmowy możemy wrócić po ochłonięciu - tylko, że kolejna próba to kolejny wybuch i tak w kółko. Jestem tym zmęczona... Według terapeuty wychodzenie w momencie gdy mąż podnosi głos to też przejaw mojej biernej agresji, gdyż nie dbam o to, by doprowadzić rozmowę do końca i "wytrzymać" moment frustracji męża. Mąż to podchwycił i teraz niby po mojej stronie leży odpowiedzialność za to że komunikacja nam nie wychodzi. Obstaję przy tym, że na agresję i krzyk nie jestem w stanie reagować inaczej, nie ma na to we mnie zgody. Ale przyznam, że już głupieję
Czuję się zupełnie niezrozumiana i zmęczona tym chronieniem siebie przed przemocą i agresją. Zwłaszcza w tym stanie w jakim jestem, gdzie każdy stres odczuwam fizycznie przykrymi dolegliwościami. Boję się o dziecko, że będzie bardzo nerwowe i przez to ciągłe napięcie ja popadnę w jakąś depresję
Staram się dbać o siebie, mam swoje zajęcia, skupiam uwagę na zbliżającym się porodzie i dziecku, czuję się jednak w tym wszystkim totalnie samotna. Próbuję rozmawiać z mężem jak to będzie gdy urodzę, słyszę tylko że w końcu będę miała zajęcie i nareszcie nic od niego nie będę już chciała. Bo np. prośba o jakąś fizyczną pomoc w czymś jest od razu zbywana milionem wymówek, lub robi coś na zasadzie "znaj moją łaskę". Dużo jest ze strony męża złośliwości wobec mnie, przytyków, że nic się nie da ze mną robić bo jestem w ciąży i ledwie się ruszam. Jakieś szczątki życzliwego traktowania mnie prezentuje tylko w obecności teściów. Coraz bardziej przekonuję się, że wrócił do mnie tylko dla ich zadowolenia, albo żeby nie suszyli mu o to głowy. Mam też wątpliwości, czy nie ma kogoś trzeciego... ciągłe przesiadywanie z telefonem, chowanie go gdy się pojawiam, urywanie rozmów gdy znajdę się w pobliżu, wychodzenie z domu bez słowa, znikanie na parę godzin, obrączka rzucona gdzieś w kąt. Sama już nie wiem. Nie mamy wspólnych pieniędzy, mąż bierze różne dodatkowe prace, nigdy nie wiem kiedy będzie, a kiedy gdzieś wychodzi, nawet nie mam dostępu do jego grafiku.
Czuję się naprawdę wyczerpana. Siły mam tylko z modlitwy i grupy wsparcia dla kobiet. Chciałabym choć trochę poczuć się "w stanie błogosławionym", bo jak na razie przez ciągłe dolegliwości, upały i przykre komentarze męża czuję się po prostu "ciężarna". I może zabrzmi to dziwnie, sama dziwnie się z tym czuję, ale cieszy mnie, że męża nie będzie ze mną przy porodzie z uwagi na koronawirusa. Czuję ulgę, że nie będę musiała słuchać przykrych komentarzy czy doświadczać braku wsparcia mimo jego obecności (tak jak teraz, gdy razem mieszkamy). Nie wiem co mnie czeka, bo to mój pierwszy poród i boję się, ale pod tym względem czuję się spokój.
Wydaje mi się, że smutno wybrzmiewa ten mój post, ale tak teraz to wygląda i chyba dlatego tak odwlekałam by tu coś napisać, bo miałam nadzieję, że jednak zrobi się bardziej kolorowo i będę mogła podzielić się jakąś radością.