MaryM pisze: ↑28 sty 2020, 19:43
Jestem załamana... mój mąż podjął działania zmierzające do tego aby przejąć mieszkanie. Jego zarobki pozwolą mnie spłacić i kontynuować kredyt- moje niestety nie. Rozmawia z młodszym synem obiecując mu różne rzeczy, roztacza przed nim wizję, że zostaną razem w mieszkaniu, że będą robić męskie wypady, uprawiać sport. Czego nie robił kilkanaście lat. Przygotowuje grunt bo młody kocha swoje osiedle, tu ma przyjaciół i komfortowe warunki. Jakby tych nastu lat mojej samodzielnej pracy nie było... młody jest jak zaczarowany, ma obecnie pierwszy raz w życiu uwagę ojca, przebąkuje, że chciałby tu dalej mieszkać- wcześniej z mąż planowal sprzedaż i rozejście się w swoich kierunkach. Serce mi pęka. Może to małostkowość, może powinnam znaleźć swoje miejsce w życiu? Tylko jak odliczyć się od dziecka, które ma dopiero 12 lat?
Mary,
nie musisz pokornie zgadzać się na wszystko, co aktualnie planuje twój mąż, zwłaszcza gdy dotyczy to przyszłości twojej i dzieci. Szczególnie, że plany męża się jak widać zmieniają. Wiesz czego ty chcesz? Chęć ratowania małżeństwa nie oznacza, że nie należy reagować na to, co dzieje się na bieżąco, czy zaniedbywać kwestii praktycznych, zabezpieczenia siebie i dzieci. To jest sprawa z zakresu mądrego stawiania granic, tak aby nie pozwolić się skrzywdzić. Ani dzieci.
To na co chciałabym cię uczulić, to że mąż w amoku rozwodowym (nie ważne czym spowodowanym, kowalską, kryzysem wieku średniego, uzależnieniem czy ułańską fantazją) niekoniecznie będzie kierować się interesem rodziny, dzieci, a tym bardziej Twoim. Uświadomiłam to sobie dość późno. Sądziłam przez długi czas, że nie sprzeciwiając się, nie występując w obronie siebie i dziecka, także w sferze finansów, okazuję serce i tworzę szansę na naprawę relacji. Oczy otworzyły mi się najbardziej, gdy słuchałam konferencji Księdza Dziewieckiego. Taką postawę mąż może traktować jako naiwność i tym bardziej czuć się uprawniony do tego, aby na różne sposoby zachowywać się nie w porządku. Niestety w moim i mojego męża przypadku okazało się to prawdą w 100 procentach. Im bardziej byłam pokorna tym bardziej mąż zachowywał się nie w porządku. Pozwalałam się też okłamywać, mąż mówił jedno, a planował zupełnie co innego. Słyszałam, żebym dała mu czas, aby stanął na nogi, to potem zacznie płacić alimenty i głupia w to wierzyłam. Mąż przychodził sobie w nowych ciuszkach i opowiadał o wyjazdach, ja zastanawiałam się z czego jeszcze zrezygnować, żeby starczyło na potrzeby dla dziecka. Słyszałam, że mąż nie wie, co dalej, a tymczasem w sądzie leżał już złożony pozew o rozwód. I tak mogłabym pisać i pisać.
W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że ja też w tym wszystkim jestem, że nie muszę się godzić na wszystko i w każdej sprawie czekać na decyzje męża - bo mogę podejmować swoje. Ja byłam w tym beznadziejna, stawianie granic to była ostatnia rzecz jaką potrafiłam zrobić w relacji z mężem. Złożyło się na to wiele rzeczy. Słowo współuzależnienie tłumaczy wszystko, ale też nic. Nie umiałam stawiać granic mężowi, bo wcześniej nie było radykalnej potrzeby, aby je stawiac. A może inaczej - mąż w wielu sprawach liczył się ze mną i z dzieckiem, kierował się miłością do nas, nie dzialal przeciwko nam. Granice były potrzebne w zakresie uzależnienia męża, no ale ja ten problem wypieralam jak tylko moglam... Na pewno dużą składową takiej mojej postawy stał się z czasem strach. Uzasadniony. W ostatnich dwóch latach związku nauczyłam sie, że za swoje zdanie, które nie odpowiada mojemu mężowi, sprzeciw, czy nawet pytanie, ponoszę niezbyt miłe konsekwencje. Awantura, wybuch wściekłości, napięcie, wyżycie się na dziecku, bardzo raniące słowa, zdemolowanie czegoś w domu. Kompletnie nie umiałam w takich sytuacjach się bronić. To była też kwestia, że mąż nigdy wcześniej się tak wobec mnie nie zachowywał. Za każdym takim zachowaniem czułam się zdezorientowana, nie rozumiałam co się dzieje. Tłumaczyłam też męża, może ma trudny okres, stres, depresję? Do głowy mi wtedy nie przyszło, że generalnie chodzi o to, żebym się zamknęła, odczepiła i nie przeszkadzała - najpierw w odurzaniu się, potem gdy jednak zaczęłam się w końcu sprzeciwiać - w przygotowywaniu się do odejścia, a potem w realizacji nowych wspaniałych planów. Ja tkwiłam jeszcze w planach naprawy relacji i rozważaniach co się właściwie dzieje, jak pomóc mężowi, z którym w moich oczach było coraz gorzej - a mąż na zimno szykował się do odejścia, omawiał rozwód ze swoją mamą i z tego co niestety do mnie dotarło umawiał się na randki i starał się poderwać każdą kobietę, która wydała się choć trochę dostępna. Także nasze wspólne znajome. Równocześnie opowiadając mi o swojej depresji i myślach samobójczych, żeby skołować mnie już do reszty.
Piszę o tym, bo w takiej Twojej pokornej przestraszonej postawie widzę trochę z samej siebie - a było to tak niedawno, że wciąż swój taki stan dobrze pamiętam. Twój mąż coś tam sobie planuje i się do tego przymierza, a ty już rozważasz jak zniesiesz rozłąkę z dzieckiem i zaczynasz się bać. To nie jest krytyka. Mój mąż zapowiadał, że zabierze dziecko na weekend (bo jego mama domagała się przywiezienia jej wnuka), a ja zastanawiałam się, jak poradzę sobie że strachem o dziecko, bo może on będzie prowadził nietrzeźwy i jak uspokoję dziecko po powrocie, jeśli tata będzie dla niego niemiły i wybuchowy. Naprawdę późno odkryłam, że mogę się po prostu nie zgodzić do czasu aż mąż będzie trzeźwy i stabilny...
Paradoksalnie odkąd stawiam granice, wiem czego chcę, czego nie chcę i na co się nie zgadzam - przestałam się spotykać z agresją męża. Bo agresji też już nie chcę - i przestałam się na nią godzić.
Myślę, że warto przyjrzeć się sobie, czego się boję, gdzie mylę miłość z naiwnością, gdzie są momenty w których powinnam się bronić, czy boję się postawić granicę, nie zgodzić się na coś, zaproponować swoje rozwiązanie, postawić warunek - czy coś mi za to że strony męża grozi? Zranienie? Awantura? Jak mogę do tego nie dopuścić?