Małżeństwo jest nierozerwalne - i tyle. Moja miłość lub jej brak, zgoda lub nie itp. nie mają tu nic do rzeczy. Tu nie ma żadnych sznurków, za jakie mógłbym pociągać lub nie.Ukasz pisze: ↑16 lis 2017, 22:49Nierozerwalność małżeństwa nie jest jedynie moją subiektywną opinią, lecz rzeczywistością. Jest poza moją decyzją. Nie mogę i nie powinienem żony powstrzymać przed popełnieniem tego zła przemocą fizyczną czy psychiczną. Zawsze może to zrobić. Ale zrobić jej tego nie wolno – to nie moja wola, lecz Boże prawo i konsekwencje jej decyzji przed ołtarzem, gdy braliśmy ślub.
W ogóle u mnie z tymi sznurkami krucho. Gdy byliśmy razem, delikatnie rzecz ujmując niewiele miałem do powiedzenia. Obrona przed traktowaniem jak przedmiot wymagała walki i to nieraz bolesnej. Teraz się wyprowadziłem i naprawdę nie wiem, co miałbym jeszcze wypuszczać z rąk.
Nigdzie nie napisałem, że tylko przez moje ręce, a pisałem coś przeciwnego, że również przez innych. Nie twierdziłem też, że jakoś mogę ograniczać działanie Boga w moim małżeństwie - poza mną samym. Bo we mnie, niestety, mogę łaskę Bożą skutecznie udaremnić. Bóg nie zmusi mnie do przyjęcia nawet cudu. Jak słusznie piszesz, muszę wciąż pracować nad tym, żeby dać się prowadzić, a nie próbować prowadzić Go po swojemu.
To nie jest tak, że jeżeli dostrzegam swoją współodpowiedzialność za jakieś zło, to przypisuję sobie prawo do kontroli tej sfery. Gdy widzę wypadek i jego ofiarę, to powinienem uświadomić sobie nie tylko to, że ktoś jest temu winien, ale też zastanowić się nad swoim w tym udziałem. Kiedyś lubiłem szybką, ostrą jazdę i w ten sposób przyczyniałem się do powszechnej obecnie akceptacji dla szafowania cudzym życiem na drodze. Kiedy czytam o olbrzymiej wyspie śmieci na Pacyfiku, to poza ogólnym niepokojem o stan naszej planety zadaję sobie pytanie, czy nie mogę ograniczyć własnego zużycia jednorazowych torebek plastikowych. Oceniam, że dzieje się coś złego, i zarazem zastanawiam się nad jego ogólnymi przyczynami i nad swoją współodpowiedzialnością. A przeciwdziałanie mam zaczynać od siebie. Gdy dostrzegłem kryzys w moim małżeństwie, głównym problemem wydawało mi się emocjonalne wygaszenie żony, ale naprawę tego stanu rzeczy zacząłem od siebie. Wprawdzie było to nastawione bardziej na zmianę mojej relacji do niej, niż do Boga, i tu tkwił błąd, ale było to zarazem działanie z modlitwą i wiarą w Jego pomoc.
O ile własnej współodpowiedzialności staram się nie stawiać granic, o tyle poczuciu kontroli wręcz przeciwnie. Panować powinienem przede wszystkim nad sobą samym. I to też nie do końca. Po pierwsze, nie mam pełnej władzy nad sobą, nie mogę się nagle i radykalnie zmienić. Poza tym moim zadaniem jest starać się, walczyć, ale efekt jest już w Bożych rękach. Ta świadomość może łatwo posłużyć (i mi służy) do bezzasadnego usprawiedliwiania własnej słabości, ale tak w moim odczuciu jest.
Najwyższy czas wrócić do podstawowego dla mnie pytania, dlaczego podjąłem decyzję o separacji i czy był to słuszny krok. Na razie nie doszedłem do wniosku, że był to błąd, ale obawy i wątpliwości pozostały.
Zdecydowałem się na ten krok po sześciu latach prób odbudowy więzi między nami. Nie tylko nie udało się tego zrobić, ale nawet powstrzymać ich dalszego rozpadu. Przez pierwsze dwa lata byłem w dobrej kondycji psychicznej i, jak wspominałem, zacząłem naprawę od siebie. Potem byłem w coraz większej rozsypce. Zdawałem sobie z tego sprawę. Nie jest to tylko obecna projekcja przeszłości, bo wtedy wysyłałem długie emaile do żony, które wciąż mam. Pisałem jej, że zawsze powinienem być dla niej oparciem, ale teraz sam jestem tak rozbity, że potrzebuję jej pomocy. Potem nastąpiło moje wypalenie i od trzech lat w zasadzie więzi uczuciowych już między nami nie było. Jednocześnie obserwowałem rosnące zaangażowanie emocjonalne żony w stworzoną przez nią grupę i jednoznaczne przestawienie hierarchii – oni byli ważniejsi, niż ja. Konsekwencją tego było systematyczne ograniczanie ilości i jakości czasu spędzanego razem. W końcu było go tak mało, że przestało mieć znaczenie, czy te resztki zostaną utrzymane. Sytuację tę postrzegałem jako zdradę emocjonalną i prawdopodobna wydawała się także ta fizyczna, choć tej ostatniej nigdy nie stwierdziłem. Uważałem, że jest to układ nie do zaakceptowania i starałem się go zmienić. Żona jednak kategorycznie odmawiała jakiejkolwiek korekty ze swojej strony: „Jestem dla Ciebie idealną żoną, bo chronię Cię przed Twoją własną głupotą.” Jedyną rzeczą, która jej zdaniem wymagała zmiany, to moje niezadowolenie. Miałem wreszcie docenić jej postawę, afirmować ją i chwalić.
Pogarda z jej strony wpływała na mnie i mój stosunek do niej. Broniłem się przed tym na zewnątrz, pokazując konkretne przykłady, ale pozytywny efekt wywoływało to rzadko i na krótką metę, a najczęstszą reakcją była negacja i złość. Drugą formą obrony, z czasem coraz częstszą, było budowanie wewnętrznej bariery. Odkładały się we mnie pokłady niechęci, czasem nawet pojawiały się kiełki nienawiści. Te potrafiłem od razu gasić, ale wracały, a ja nie umiałem nawet myśleć ciepło o żonie.
Nie wiem, co w tym czasie czuła żona. Jestem jednak przekonany, że zdrada i pogarda bardziej ranią wewnętrznie zdradzającego i gardzącego, niż zdradzonego i wzgardzonego.
Byłem przekonany, że przerwanie tego procesu jest absolutnie konieczne. Nie miałem jednak żadnego wpływu na postawę żony. Żadne prośby (w tym okresie zawsze formułowane spokojnie, bez emocji) ani argumenty nie były nawet poważnie rozważane. Nie miałem także pomysłu (nadal nie mam), jaka zmiana z mojej strony mogłaby przynieść poprawę. Choć zdawałem sobie sprawę, jakie ryzyko niosła ze sobą separacja, uznałem za konieczne ustalenie warunków brzegowych, a w razie ich odrzucenia – rozstanie się do czasu jakiejś ugody.
Sformułowane przeze mnie w porozumieniu z moim kierownikiem duchowym warunki miały przywrócić naszemu małżeństwu elementy normalności, ustawić przynajmniej niektóre punkty tak, jak funkcjonowały między nami przez ponad 20 lat i jak moim zdaniem funkcjonują w większości dobrych związków. Samo przyjęcie przynajmniej ich części lub zgłoszenie alternatywnych propozycji byłoby ważnym, wręcz przełomowym aktem dobrej woli ze strony żony. Ograniczyłoby zarazem zagrożenia. Zasada informowania o stanie finansów nie tylko zrobiłaby wyłom w oddzielającym nas murze i otworzyła drogę do odbudowy wzajemnego zaufania, ale także dałaby możliwość jakiejś reakcji na niebezpieczne pomysły zadłużania się. Wspólny dzień raz w tygodniu byłby nie tylko okazją do ponownego poznawania się i odkrywania wspólnych zainteresowań, ale zagwarantowałby także żonie niezbędny wypoczynek. Obecnie pracuje ponad siły, aby finansować luksusową, ostentacyjną konsumpcję. Wreszcie reguła wspólnego spędzania urlopu oznaczała między innymi ograniczenie kontaktu z ową grupą, która zaczęła żonie zastępować rodzinę. Samo postawienie warunków i uniesienie potencjalnych konsekwencji ich odrzucenia było odpowiedzią na wypływające z pogardy przekonanie, że nie stać mnie na żaden ruch.
Żeby te warunki brzegowe miały jakiekolwiek szanse przyjęcia, musiała być jakaś odczuwalna przez żonę konsekwencja w przypadku ich odrzucenia. Nie widziałem i wciąż nie widzę realnej alternatywy dla separacji, przynajmniej faktycznej. Jednoczesne wnioskowanie o tę formalną wydawało mi się koniecznym wzmocnieniem stawianego przed żoną wyboru. I tak okazało się za słabe, żeby wywołać choćby poważną rozmowę na temat możliwych warunków pozostania razem.
Mam nadzieję, że w ten sposób jakoś wyjaśniłem motywy swojej decyzji i odpowiedziałem na większość pytań i uwag. Do reszty chętnie odniosę się później. Piszcie proszę bez obawy, że moglibyście mnie urazić. Przepraszam za ponownie zbyt długi tekst, ale nie umiałem tego wytłumaczyć krócej.