Troszkę zachęcony przez Marylkę (serdeczne pozdrowienia
) piszę, co wydarzyło się od decyzji żony o odejściu. Było kilka rozmów, w większości polanych gęstym sosem wzajemnych zranień i trudnych emocji. Fakt, rozmawiać to ze sobą nie umieliśmy, a kryzys tylko spotęgował naszą nieumiejętność. Choć była jedna rozmowa bardzo spokojna, rzeczowa i powiedziałbym, że takich brakło. Szkoda, że tylko jedna i już gdy było pozamiatane.
Z tych rozmów dowiedziałem się, że przez ten rok jawnego kryzysu, żona przekonała się, że nie chce już być ze mną. Uznała moje postanowienie rozpoczęcia pracy nad sobą, terapii, itp. za niewiarygodne i spóźnione, bo wymuszone sytuacją, czyli pojawieniem się kowalskiego - powinienem zrobić to wcześniej sam, domyślić się, że czuje się samotna, zaniedbana, a nie w momencie, gdy powiedziała mi, że "ma przyjaciela". Że dopiero wtedy ogarnąłem się, "ze strachu, że ją stracę" (uczciwie mówię, że wtedy tak było). Nie będzie próbować budowania czegoś nowego ze mną, bo "wie, że i tak się to nie uda".
I któregoś dnia, zabrała część rzeczy i odjechała z kowalskim. Ja krótko porozmawiałem z dziećmi o naszej nowej sytuacji. Uściskaliśmy się, a syn powiedział "Tata, jestem z Tobą". Po kilku dniach przyjechała zabrać swoje pozostałe rzeczy. Jak zobaczyłem na jej serdecznym palcu nowy, złoty pierścionek, to zrobiło mi się baaardzo smutno..
Co czuję od dnia jej odejścia? Smutek, żal, złość, wściekłość, gniew, poczucie oszukania. Wszystko to miesza się i przelatuje przeze mnie, niczego nie blokuję, ale i nie podsycam. Trochę łez też popłynęło. Staram się być dla siebie dobry i czuły, to nie czas na dołowanie się i rozpamiętywanie błędów przeszłości. Słucham pogodnej muzyki, oglądam fajnie filmy, czytam, zacząłem sezon rowerowy. Zaczynam ze zdziwieniem obserwować u siebie jakiś wewnętrzny spokój, Dziwne jest też to, że w ogóle nie nachodzą mnie myśli, co też oni tam robią. Czyżbym za bardzo odwiesił się od niej? Jej nieobecność działa na mnie kojąco. Wygląda na to, że za długo trwałem w sytuacji, która jak ktoś mi celnie powiedział, "wysysała ze mnie życie". Lepszy smutny koniec, niż smutek bez końca.
Ważne jest to, że mamy pełne wsparcie bliskich osób. Było wiele pozytywnych rozmów. Uważnie słucham i rozważam, co każdy ma mi do powiedzenia. Rodzina to podstawa. A i czas robi swoje. Wraz z dziećmi odnajdujemy się w nowej sytuacji. Jestem dla nich wsparciem i nie pękam. Chyba o to chodzi. Syn przeżywa, ale i szybko dojrzewa. Robi się też bardzo samodzielny. Córka ma już swój świat - nauki, pracy i znajomych. Każde z nich dużo wnosi do nowego wspólnego życia: zakupy, przygotowanie posiłków,
spędzanie czasu.
Mimo smutnego finału, nie żałuję tych kilkunastu trudnych miesięcy - pracując nad sobą przede wszystkim odzyskałem siebie (co nie znaczy, że mój rozwój jest zakończony). Zbudowałem dobre relacje z dziećmi. Na ile potrafiłem, próbowałem ocieplać relację z żoną i pokazać jej, że mi na niej zależy i chciałbym, byśmy zaczęli coś razem od nowa. Ale z drugiej strony świadomość, że jest ktoś trzeci, który skradł jej serce (a ona też je w końcu oddała), paraliżowała mnie. W którymś momencie poczułem, że ona jednak odejdzie. Jej postawa z każdym dniem mnie w tym utwierdzała. Może dlatego zbyt mocno odwiesiłem się od niej. W pewnym momencie przestałem nawet pożądać jej, jako kobiety, bo skoro o bliskości fizycznej z nią mogłem co najwyżej sobie pomarzyć, to przestałem i marzyć.
Tyle na razie.
Bardzo Wam wszystkim dziękuję.