Stamal,
Nie wiem, czy dobrze rozumiem twoje ostatnie wpisy. Napiszę ci, co ja z nich odczytuję.
Podejrzewasz, że żona ma romans. Ale ponieważ "nie ma pewności", to czepiasz się myśli, że to jednak nie to. Bo romans postrzegasz jako "najgorsze", coś co wasze małżeństwo przekreśli, zmniejszy szanse, czy coś takiego. A z drugiej strony jako coś, co jak się okaże, że jest, to będzie taka "trochę przeszkoda", ale sobie z tym poradzisz, udźwigniesz. Oczekujesz też, że to żona rozstrzygnie wątpliwości. Że będzie szczera.
Odczuwasz też lęk, że stracisz żonę. Więc rozpaczliwie starasz się być koło niej. Korzystasz z "sytuacji, które wymagają żebyś był". Wcale nie musiałeś być po kolizji, a żona cię nie wzywała. Nie musiałeś też pomagać ogarniać żonie rzeczy przed wyjazdem.
W moim odczuciu to twoje łapanie kontaktu z żoną ma na celu poza radzeniem sobie z lękiem i jeszcze kilka rzeczy. Widzę potrzebę kontroli, ustalenia co żona robi, uzyskania wiedzy. Pomoc jest też w moim odczuciu sposobem, na przekonanie żony, by zmieniła zdanie co do was: okażę się pomocny i "wysłużę" szansę dla nas u żony.
Twoje myślenie, tak jak je odczytuję, jest wciąż ukierunkowane na to, co zrobić, by przekonać żonę do powrotu. Jak trafić do niej.
Widzę w tobie swoją dawną niepewność. Co do rzeczywistości, siebie, swojej oceny zdarzeń, swojej wartości. I swoją własną naiwność, skłonność do myślenia życzeniowego i uciekania w fantazje. Widzę też dziecięce przekonanie o swojej sprawczości. Mogę sprawić, że mąż przejrzy, zmieni zdanie, naprawi się i wróci
Nie wiem, jak żyjąc w takiej bańce dożyłam 35 roku życia. Mam dobrego Anioła Stróża.
Widzę też w tobie swoje dawne przekonanie, że moim zadaniem jest przekonać męża, by chciał wrócić. Czyli tak się zmienić, by mąż uznał tą zmianę za satysfakcjonujacą.
Taki sposób myślenia, widzenia, reagowania czyni takie osoby jak ja bardzo trudnymi. Bo podstawowym narzędziem w relacjach jest wtedy manipulacja, celem, to by inni się zmieniali, by patrzyli tak jak ja, także skłonność do nadkontroli, skłonność do odlatywania od faktów, wypierania tego co niewygodne. Zdarzeń, emocji. I przekonanie, że mogę i powinnam sterować innymi, wpływać na nich. Na przykład uzależnionym mężem. Oczywiście dla jego dobra. Dla dobra rodziny. Męża. Mojego. Oraz pomagac innym. I pomagałam. Takin sposób widzenia spraw i życia sprawiał, że byłam stale napięta, obciążona, zmęczona. Z czym sobie nie radziłam. Więc szukałam ulgi. Nie u Boga. W papierosku, w awanturce, w rywalizacji, w imprezce, w wykazywaniu się w pracy, w zdobywaniu uznania, w kontroli, w buteleczce wina, w naprawie świata.
W Sycharze, na terapii, wśród dojrzałych ludzi, zaczęłam się zderzać z rzeczywistością. Bolało. Ale to był ból edukacyjny. Zaczęło się od tego, bym to co wyżej i wiele innych, mało przyjemnych dla siebie rzeczy, uznała.
Nauka przyjmowania faktów takimi jakimi są była trudna. Jeszcze trudniejsze było dla mnie nauczyć się wyrażania siebie wprost. Jeszcze trudniej było zacząć kochać siebie, zobaczyć w sobie wartość, zacząc siebie czuć. Swoje emocje, pragnienia, dążenia. I zacząć na nie odpowiadać, zacząć się o siebie troszczyć.
Podstawą tego procesu, który cały czas trwa, było uznanie podstawowej prawdy. Jest Bóg. Ten Bóg mnie stworzył. I bardzo mnie kocha.
Tego się nie da kogoś nauczyć. Ale da się mu to pokazać swoim życiem, swoim opowiedzeniem o relacji z Bogiem. I we Wspólnocie poznałam osoby, które mi o tym opowiedziały.
Sychar ma taki zestaw ukutych powiedzeń, maksym, haseł, wskazówek, podsumowujacych różne procesy. Lubię "odwieś się od żony/męża", "zajmij się sobą". Ale żeby to się zaczęło dziać, jest inne "Jeśli Bóg jest na właściwym miejscu, to wszystko inne też znajdzie się na właściwym miejscu".
I jak to mi zaklikało, to wszystko inne naprawdę zaczęło się układać. W dużej mierze samo. Mieć takiego Boga, to wspaniała rzecz. Dokąd nie wiedziałam, że Go mam i że On mnie tak kocha, nie znałam Go, i maialam o Nim błędne wyobrażenia, to myslałam, że ja mam w życiu wszystko robić i dźwigać sama. A to było za dużo. Ciągle byłam w stresie, zmęczona, nerwowa. Pokręcone we mnie były nawet moje zakręty.
Ja się wcale nie dziwię, że mojemu mężowi było ze mną trudno żyć. Mi samej nie było. Żeby nie było, decyzja mojego męża, by poradzic sobie z trudną żoną (i z trudnym sobą) przez porzucenie rodziny i zaczęcie "od nowa" z kochanką, też najmądrzejsza nie była. Choć po ludzku zrozumiała.
Nie dajemy rad. Ale się dzielimy sobą.
Posłuchałam mądrzejszych. A to już zaczątek pokory, która u Boga ma dobre notowania. Wyszłam z piaskownicy. Zostawiłam piasek i łopatki. Zostawiłam męża. Jego przekonania. Jego telefon. Kochankę. Swoje przekonanie, że swoim działaniem mogę zmienić nastawienie męża, wyrwać go z romansu, zmienić jego nastawienie do mnie. Pomogło mi w tym uznanie prostej prawdy: nasze małżeństwo nie jest zagrożone. To małżeństwo sakramentalne, z pieczątką samego Boga. Co za ulga. Jak już nie "musiałam" się tym zajmować, to zajęłam się podstawą. Moją relacją z Bogiem. Zakochałam się w Nim
On jest Bogiem, który cię kocha. Czeka. Wystarczy, że się do Niego odezwiesz. Odpowie. Poprowadzi cię. Napełni.
Jemu na waszym małżeństwie zależy bardziej niż tobie. I jeśli się zgodzisz, oddasz Mu lejce, to was i waszą relację uzdrowi. Bo jest to Jego pragnieniem, uzdrowienie każdego sakramentalnego małżeństwa.