To moja wina, ale brakuje mi już siły
: 28 sie 2020, 15:09
Witajcie,
Przeczytałam tu na forum tyle niesamowitych historii...również osób, które doznały krzywdy od współmałżonka. Jestem pełna podziwu dla Waszej woli walki i odwagi.. Dlatego z jeszcze większym trudem przyszło mi napisanie tej straasznie długiej opowieści, nie wiem czy ktoś dobrnie do jej końca.
Poznałam swojego Męża 13 lat temu, w wieku 17 lat, na pieszej pielgrzymce. On był wtedy w seminarium duchownym, 3 lata starszy. Czułam się źle, że w pewien sposób staję jak intruz, pomiędzy nim a Panem Bogiem. Pewnego dnia powiedział, że odchodzi z seminarium. Mówił, że mnie kocha i że chce żebym była jego żoną. Przerażało mnie wtedy to zobowiązanie. Poprosiłam nawet żeby tak nie mówił, bo mam dopiero 19 lat i żadne z nas nie wie jak potoczy się życie. Ostatecznie zostaliśmy parą. Wyjechałam na studia, a On na kilka miesięcy do pracy zagranicę. Podczas tej rozłąki non stop się kłóciliśmy, słyszałam wyrzuty, że gdzieś wychodzę, wmawiał sobie, że go zdradzam. Dołączyłam do grupy tanecznej – wg niego nie powinnam tam chodzić, bo kogoś poznam. Kiedy zobaczyliśmy się po jego powrocie, poczułam coś dziwnego – że jakoś wcale nie cieszę się tak bardzo na jego widok… Przeprowadził się dla mnie do tego samego miasta i znalazł pracę.
W końcu mieliśmy siebie blisko, trzymając się razem, dawaliśmy radę wszelkim trudnościom. Spędzaliśmy ze sobą większość czasu. Mąż nie miał tu żadnych znajomych i nie nawiązywał też relacji, nie potrzebował ich. Ja miałam spore grono, ale Mąż był niechętny na spotkania z innymi ludźmi, robił z tego problem. Było to wtedy dla mnie bardzo przykre, bo zawsze byłam towarzyską osobą. Czułam, że trochę duszę się życiem tylko we dwoje, nie było to zdrowe i sprzeczaliśmy się o to. Przez 5 miesięcy mieszkaliśmy razem i zauważyłam wtedy, że Mąż często obrażał się na mnie z byle powodu, np. że wróciłam do domu później niż zwykle. Oczywiście musiałam go zapewniać, że kocham tylko jego itd. Był to mój pierwszy związek i chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, co jest normalne, a co nie. Czasami jednak powody jego niezadowolenia były tak absurdalne, że byłam bezradna, zupełnie nie rozumiałam jego toku myślenia. Kłótnie dorastały do rangi wielkich dram. Kiedy chciałam z nim zerwać, szantażował mnie, że się pakuje i wyprowadza, trzaskał szafkami w furii. Kiedyś nawet powiedział, że się zabije.
Pewnego dnia dowiedziałam się, że przez prawie rok ukrywał przede mną kontakt z moją dobrą koleżanką, że się całowali (tyle wiem). Zupełnie nie rozumiałam, jak ktoś, kto na każdym kroku mówi mi, że mnie kocha, że chce mną być, robi coś takiego. Rozstałam się z nim, poczułam nawet ulgę. Było tuż przed Bożym Narodzeniem i moja mama wyznała, że dzwonił do niej z życzeniami, mówiła że jest załamany. Czułam, że angażowanie w to rodziców jest nie fair. Ostatecznie jednak wróciliśmy do siebie, bo ja nie potrafiłam bez niego żyć.
Chwilę później mi się oświadczył. Ja zaczęłam bardziej udzielać się towarzysko (mimo jego niezadowolenia). On nie chciał słuchać opowieści po wyjazdach z zespołem, nie chciał oglądać zdjęć, nie mogłam dzielić się z nim jakimiś fajnymi przeżyciami. Dalej się na mnie obrażał, a ja miałam dosyć jego wiecznie posępnej miny, że ciągle coś mu się nie podoba. To był też czas, kiedy zaczęłam mocno analizować naszą relację, w której nie czułam się dobrze i swobodnie. Inicjowałam rozmowy, chciałam żebyśmy popracowali nad związkiem. Mówiłam o swoich potrzebach, pytałam o jego, o to, czy ja coś w sobie mogę zmienić, żeby było lepiej. Nigdy nie powiedział mi, co mu się we mnie nie podoba, nie miał też potrzeby takich rozmów. Po każdej kłótni wyciągałam rękę, ale on nie czuł żadnej refleksji. Kiedyś nie dałam już rady i zdjęłam pierścionek. Jestem osobą WWO i zaczął stosować na mnie znowu swoje zagrywki, zachowywał się jak smutne dziecko, pytał czy pożyczę mu pieniądze, bo ma ciężko, na każdym kroku pokazywał swoją nieudolność, jakbym musiała się nim zaopiekować. Oczywiście moja wrażliwość mówiła, że jestem egoistką, która myśli tylko o sobie, że przecież on zarabia mniej ode mnie, że beze mnie sobie nie poradzi.
Przed samym ślubem zaczął się bardziej starać. Stał się bardziej towarzyski, rozmowny, pogodny – był wreszcie osobą, której zawsze mi brakowało. Mówiłam mu wtedy, że ogromnie się z tego cieszę i czuję radość, że za chwilę będzie moim Mężem. Krótko po ślubie kupiliśmy mieszkanie. Na początku byliśmy bardzo szczęśliwi, ale z czasem zaczęła we mnie rosnąć frustracja. Mieszkanie wykańczaliśmy głównie z moich oszczędności. Odkąd zaczęłam pracować zawsze zarabiałam więcej. Nie było to nigdy żadnym problemem i zawsze naturalnie płaciłam za więcej rzeczy. Wtedy jednak czułam ogromne obciążenie psychiczne, że jeśli nie ja, będziemy spać na dmuchanym materacu. Dostałam podwyżkę, praktycznie za moje pieniądze, systematycznie dokupowaliśmy coraz więcej. Zaczęło mi jednak przeszkadzać to, że co miesiąc robiąc „plany” finansowe, głównie rozmawialiśmy o mojej wypłacie i co możemy za nią kupić, ile odłożyć na konto. Były miesiące, gdzie ja po opłaceniu wszystkiego i odłożeniu pieniędzy, pod koniec miesiąca miałam na koncie np. 100 zł, przy czym Mąż miał nieporównywalnie więcej. Zaczęłam się go o to coraz bardziej czepiać, coraz ostrzej to krytykować. Irytowało mnie bycie sponsorem. Nie widziałam w nim mężczyzny, robił z siebie jakąś ofiarę. Mimo dobrej pensji utarł mu się schemat, że ja zawsze zarabiam więcej i powinnam go utrzymywać.
Po niemal dwóch latach od ślubu wszystko się posypało. Zaczął być obojętny wobec mnie. Mąż nigdy nie był gadułą, kompletnie nie potrafił prowadzić tzw. „small talk’u”. W naszej relacji zawsze było z tego powodu mało rozmowy. Zaczęłam o tym czytać, próbowałam różnych technik, ale Mąż tylko wkurzał się i mówił, żebym dała mu spokój. Z czasem przestał mieć ochotę na zbliżenia. Niestety już od kilku lat się nie całowaliśmy, mieliśmy jakby siostrzano-braterską relację. Do łóżka chodziliśmy raz na kilka tygodni, mówił, że nie ma potrzeby częściej. Z czasem zaczął tylko siedzieć przy laptopie. Przestał o siebie dbać i przestał mnie pociągać. Dochodziło nawet do tego, że miał problemy z zębami, których nie leczył, zaczął mnie odpychać. Pytałam co się dzieje, czy mogę mu jakoś pomóc, że martwię się o niego. Pytałam się, czy ja coś robię źle, co mogę w sobie poprawić. Mówił, że coś sobie ubzdurałam w głowie. Czułam, że wg niego skoro jestem już „zaklepana” może teraz żyć po swojemu. Znowu miał problemy z wychodzeniem do ludzi, a kiedy już udało mi się go namówić specjalnie wszczynał kłótnię przed wyjściem. Nie był dla mnie mężczyzną, partnerem, oparciem, a ja czułam że musze się nim przecież opiekować, bo to mój Mąż. Patrząc w lustro widziałam młodą, atrakcyjną kobietą, ale w środku czułam pusta i wybrakowana, nawet nie wiedziałam co robię źle. Odcięłam się od znajomych, ulegałam jego szantażom emocjonalnym.
To, co wydarzyło się później można łatwo przewidzieć. Poznałam osobę, z którą z czasem zaczęłam dużo rozmawiać. Nasza relacja ostatecznie przerodziła się w romans. Zauważyłam w nim cechy, których nie miał mój Mąż. Dostałam ciepło, zrozumienie i wiele rzeczy, których nigdy od niego nie czułam. Cały ten czas byłam po prostu rozdarta emocjonalnie z przeogromnym poczuciem winy, że robię coś niewyobrażalnie złego, że jestem najgorszą osobą. Sprawa wyszła na jaw, a w reakcji mój Mąż powiedział, że on wiedział, że to tak się skończy, że przecież mi mówił, że w końcu sobie kogoś znajdę, a ja nie słuchałam. Marzyłam, żeby Mąż się zmienił. Tylko raz przyszedł do mnie z listą rzeczy, które chce w sobie poprawić. Nie było tam nic nowego, o czym nie rozmawialiśmy przez ostatnie 11 lat i czego nie miał przecież tyle razy zmieniać. Pozostał bierny, a ja zaczęłam znikać często z domu. Czułam się fatalnie, nie chciałam go krzywdzić, ale nie potrafiłam też już z nim przebywać. Właściwie cały ten czas spędzał przed laptopem, tak jak lubił. Mąż przestał się do mnie odzywać, udawał że nie ma mnie w domu, zaczął straszyć rozwodem z orzekaniem o winie, że zniszczy mi życie. Kiedy pytałam go, czy tak chce żyć, mówił że będzie już sam i jest mu z tym dobrze, bo nie musi się dla nikogo zmieniać. O wszystkim powiedział moim rodzicom. Nagle zaczął błagać mnie żebyśmy do siebie wrócili, ale ja nie mogłam zapomnieć o tym, co zrobił. Zaczęliśmy spędzać ze sobą więcej czasu, ale nie byłam w stanie zerwać relacji z drugim mężczyzną, którego już kochałam. Czułam do siebie wstręt. Cały ten czas kryzysu czułam potrzebę dowiedzenia się, dlaczego nagle odsunął się ode mnie. Nie chciał o tym nigdy rozmawiać. Jakiś czas temu podczas rozmowy o formalnościach związanych z naszym rozstaniem powiedział, że przez ponad rok co środę uczęszczał na nabożeństwa dla małżeństw w kryzysie. Popłakałam się ze złości i wyrzuciłam, że Pan Bóg nie naprawi nic za niego, kiedy on będzie siedział bezczynnie. Ja w czasie tej całej sytuacji przestałam pojawiać się regularnie w kościele, czuję się brudna i zła. Proszę Go w modlitwach, żeby pomógł mi wrócić. Ostatnio po 2 latach poszłam do spowiedzi.
W chwili kiedy to piszę mój Mąż pakuje pudełka, w niedzielę wyprowadza się z domu. Patrząc na to nie jestem w stanie powstrzymać płaczu, zupełnie sobie z tym nie radzę. Jest tak przykro, ale czuję złość. W środku mam dosyć wymuszania wszystkiego milczeniem, obrażaniem się, zagrywaniem na emocjach. Nie mam już siły być ciągle przez niego obserwowaną, aż zrobię coś, co mu się nie spodoba, nie chcę takiego życia, mam dość poczucia winy. Chcę być z kimś, kto zachowuje się jak mężczyzna.
Nie wiem, czy powinnam dalej walczyć o niego, prosić o rozmowę, której nie chce, wyciągać rękę i przepraszać. Czy to nie sprawi, że znowu podejdzie do tego bez refleksji? Jestem kompletnie bezradna, nie mam już siły na te schematyczne kłótnie, podczas których on patrz w ekran monitora..
Jak to poukładać i skąd wziąć siłę?
Przeczytałam tu na forum tyle niesamowitych historii...również osób, które doznały krzywdy od współmałżonka. Jestem pełna podziwu dla Waszej woli walki i odwagi.. Dlatego z jeszcze większym trudem przyszło mi napisanie tej straasznie długiej opowieści, nie wiem czy ktoś dobrnie do jej końca.
Poznałam swojego Męża 13 lat temu, w wieku 17 lat, na pieszej pielgrzymce. On był wtedy w seminarium duchownym, 3 lata starszy. Czułam się źle, że w pewien sposób staję jak intruz, pomiędzy nim a Panem Bogiem. Pewnego dnia powiedział, że odchodzi z seminarium. Mówił, że mnie kocha i że chce żebym była jego żoną. Przerażało mnie wtedy to zobowiązanie. Poprosiłam nawet żeby tak nie mówił, bo mam dopiero 19 lat i żadne z nas nie wie jak potoczy się życie. Ostatecznie zostaliśmy parą. Wyjechałam na studia, a On na kilka miesięcy do pracy zagranicę. Podczas tej rozłąki non stop się kłóciliśmy, słyszałam wyrzuty, że gdzieś wychodzę, wmawiał sobie, że go zdradzam. Dołączyłam do grupy tanecznej – wg niego nie powinnam tam chodzić, bo kogoś poznam. Kiedy zobaczyliśmy się po jego powrocie, poczułam coś dziwnego – że jakoś wcale nie cieszę się tak bardzo na jego widok… Przeprowadził się dla mnie do tego samego miasta i znalazł pracę.
W końcu mieliśmy siebie blisko, trzymając się razem, dawaliśmy radę wszelkim trudnościom. Spędzaliśmy ze sobą większość czasu. Mąż nie miał tu żadnych znajomych i nie nawiązywał też relacji, nie potrzebował ich. Ja miałam spore grono, ale Mąż był niechętny na spotkania z innymi ludźmi, robił z tego problem. Było to wtedy dla mnie bardzo przykre, bo zawsze byłam towarzyską osobą. Czułam, że trochę duszę się życiem tylko we dwoje, nie było to zdrowe i sprzeczaliśmy się o to. Przez 5 miesięcy mieszkaliśmy razem i zauważyłam wtedy, że Mąż często obrażał się na mnie z byle powodu, np. że wróciłam do domu później niż zwykle. Oczywiście musiałam go zapewniać, że kocham tylko jego itd. Był to mój pierwszy związek i chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, co jest normalne, a co nie. Czasami jednak powody jego niezadowolenia były tak absurdalne, że byłam bezradna, zupełnie nie rozumiałam jego toku myślenia. Kłótnie dorastały do rangi wielkich dram. Kiedy chciałam z nim zerwać, szantażował mnie, że się pakuje i wyprowadza, trzaskał szafkami w furii. Kiedyś nawet powiedział, że się zabije.
Pewnego dnia dowiedziałam się, że przez prawie rok ukrywał przede mną kontakt z moją dobrą koleżanką, że się całowali (tyle wiem). Zupełnie nie rozumiałam, jak ktoś, kto na każdym kroku mówi mi, że mnie kocha, że chce mną być, robi coś takiego. Rozstałam się z nim, poczułam nawet ulgę. Było tuż przed Bożym Narodzeniem i moja mama wyznała, że dzwonił do niej z życzeniami, mówiła że jest załamany. Czułam, że angażowanie w to rodziców jest nie fair. Ostatecznie jednak wróciliśmy do siebie, bo ja nie potrafiłam bez niego żyć.
Chwilę później mi się oświadczył. Ja zaczęłam bardziej udzielać się towarzysko (mimo jego niezadowolenia). On nie chciał słuchać opowieści po wyjazdach z zespołem, nie chciał oglądać zdjęć, nie mogłam dzielić się z nim jakimiś fajnymi przeżyciami. Dalej się na mnie obrażał, a ja miałam dosyć jego wiecznie posępnej miny, że ciągle coś mu się nie podoba. To był też czas, kiedy zaczęłam mocno analizować naszą relację, w której nie czułam się dobrze i swobodnie. Inicjowałam rozmowy, chciałam żebyśmy popracowali nad związkiem. Mówiłam o swoich potrzebach, pytałam o jego, o to, czy ja coś w sobie mogę zmienić, żeby było lepiej. Nigdy nie powiedział mi, co mu się we mnie nie podoba, nie miał też potrzeby takich rozmów. Po każdej kłótni wyciągałam rękę, ale on nie czuł żadnej refleksji. Kiedyś nie dałam już rady i zdjęłam pierścionek. Jestem osobą WWO i zaczął stosować na mnie znowu swoje zagrywki, zachowywał się jak smutne dziecko, pytał czy pożyczę mu pieniądze, bo ma ciężko, na każdym kroku pokazywał swoją nieudolność, jakbym musiała się nim zaopiekować. Oczywiście moja wrażliwość mówiła, że jestem egoistką, która myśli tylko o sobie, że przecież on zarabia mniej ode mnie, że beze mnie sobie nie poradzi.
Przed samym ślubem zaczął się bardziej starać. Stał się bardziej towarzyski, rozmowny, pogodny – był wreszcie osobą, której zawsze mi brakowało. Mówiłam mu wtedy, że ogromnie się z tego cieszę i czuję radość, że za chwilę będzie moim Mężem. Krótko po ślubie kupiliśmy mieszkanie. Na początku byliśmy bardzo szczęśliwi, ale z czasem zaczęła we mnie rosnąć frustracja. Mieszkanie wykańczaliśmy głównie z moich oszczędności. Odkąd zaczęłam pracować zawsze zarabiałam więcej. Nie było to nigdy żadnym problemem i zawsze naturalnie płaciłam za więcej rzeczy. Wtedy jednak czułam ogromne obciążenie psychiczne, że jeśli nie ja, będziemy spać na dmuchanym materacu. Dostałam podwyżkę, praktycznie za moje pieniądze, systematycznie dokupowaliśmy coraz więcej. Zaczęło mi jednak przeszkadzać to, że co miesiąc robiąc „plany” finansowe, głównie rozmawialiśmy o mojej wypłacie i co możemy za nią kupić, ile odłożyć na konto. Były miesiące, gdzie ja po opłaceniu wszystkiego i odłożeniu pieniędzy, pod koniec miesiąca miałam na koncie np. 100 zł, przy czym Mąż miał nieporównywalnie więcej. Zaczęłam się go o to coraz bardziej czepiać, coraz ostrzej to krytykować. Irytowało mnie bycie sponsorem. Nie widziałam w nim mężczyzny, robił z siebie jakąś ofiarę. Mimo dobrej pensji utarł mu się schemat, że ja zawsze zarabiam więcej i powinnam go utrzymywać.
Po niemal dwóch latach od ślubu wszystko się posypało. Zaczął być obojętny wobec mnie. Mąż nigdy nie był gadułą, kompletnie nie potrafił prowadzić tzw. „small talk’u”. W naszej relacji zawsze było z tego powodu mało rozmowy. Zaczęłam o tym czytać, próbowałam różnych technik, ale Mąż tylko wkurzał się i mówił, żebym dała mu spokój. Z czasem przestał mieć ochotę na zbliżenia. Niestety już od kilku lat się nie całowaliśmy, mieliśmy jakby siostrzano-braterską relację. Do łóżka chodziliśmy raz na kilka tygodni, mówił, że nie ma potrzeby częściej. Z czasem zaczął tylko siedzieć przy laptopie. Przestał o siebie dbać i przestał mnie pociągać. Dochodziło nawet do tego, że miał problemy z zębami, których nie leczył, zaczął mnie odpychać. Pytałam co się dzieje, czy mogę mu jakoś pomóc, że martwię się o niego. Pytałam się, czy ja coś robię źle, co mogę w sobie poprawić. Mówił, że coś sobie ubzdurałam w głowie. Czułam, że wg niego skoro jestem już „zaklepana” może teraz żyć po swojemu. Znowu miał problemy z wychodzeniem do ludzi, a kiedy już udało mi się go namówić specjalnie wszczynał kłótnię przed wyjściem. Nie był dla mnie mężczyzną, partnerem, oparciem, a ja czułam że musze się nim przecież opiekować, bo to mój Mąż. Patrząc w lustro widziałam młodą, atrakcyjną kobietą, ale w środku czułam pusta i wybrakowana, nawet nie wiedziałam co robię źle. Odcięłam się od znajomych, ulegałam jego szantażom emocjonalnym.
To, co wydarzyło się później można łatwo przewidzieć. Poznałam osobę, z którą z czasem zaczęłam dużo rozmawiać. Nasza relacja ostatecznie przerodziła się w romans. Zauważyłam w nim cechy, których nie miał mój Mąż. Dostałam ciepło, zrozumienie i wiele rzeczy, których nigdy od niego nie czułam. Cały ten czas byłam po prostu rozdarta emocjonalnie z przeogromnym poczuciem winy, że robię coś niewyobrażalnie złego, że jestem najgorszą osobą. Sprawa wyszła na jaw, a w reakcji mój Mąż powiedział, że on wiedział, że to tak się skończy, że przecież mi mówił, że w końcu sobie kogoś znajdę, a ja nie słuchałam. Marzyłam, żeby Mąż się zmienił. Tylko raz przyszedł do mnie z listą rzeczy, które chce w sobie poprawić. Nie było tam nic nowego, o czym nie rozmawialiśmy przez ostatnie 11 lat i czego nie miał przecież tyle razy zmieniać. Pozostał bierny, a ja zaczęłam znikać często z domu. Czułam się fatalnie, nie chciałam go krzywdzić, ale nie potrafiłam też już z nim przebywać. Właściwie cały ten czas spędzał przed laptopem, tak jak lubił. Mąż przestał się do mnie odzywać, udawał że nie ma mnie w domu, zaczął straszyć rozwodem z orzekaniem o winie, że zniszczy mi życie. Kiedy pytałam go, czy tak chce żyć, mówił że będzie już sam i jest mu z tym dobrze, bo nie musi się dla nikogo zmieniać. O wszystkim powiedział moim rodzicom. Nagle zaczął błagać mnie żebyśmy do siebie wrócili, ale ja nie mogłam zapomnieć o tym, co zrobił. Zaczęliśmy spędzać ze sobą więcej czasu, ale nie byłam w stanie zerwać relacji z drugim mężczyzną, którego już kochałam. Czułam do siebie wstręt. Cały ten czas kryzysu czułam potrzebę dowiedzenia się, dlaczego nagle odsunął się ode mnie. Nie chciał o tym nigdy rozmawiać. Jakiś czas temu podczas rozmowy o formalnościach związanych z naszym rozstaniem powiedział, że przez ponad rok co środę uczęszczał na nabożeństwa dla małżeństw w kryzysie. Popłakałam się ze złości i wyrzuciłam, że Pan Bóg nie naprawi nic za niego, kiedy on będzie siedział bezczynnie. Ja w czasie tej całej sytuacji przestałam pojawiać się regularnie w kościele, czuję się brudna i zła. Proszę Go w modlitwach, żeby pomógł mi wrócić. Ostatnio po 2 latach poszłam do spowiedzi.
W chwili kiedy to piszę mój Mąż pakuje pudełka, w niedzielę wyprowadza się z domu. Patrząc na to nie jestem w stanie powstrzymać płaczu, zupełnie sobie z tym nie radzę. Jest tak przykro, ale czuję złość. W środku mam dosyć wymuszania wszystkiego milczeniem, obrażaniem się, zagrywaniem na emocjach. Nie mam już siły być ciągle przez niego obserwowaną, aż zrobię coś, co mu się nie spodoba, nie chcę takiego życia, mam dość poczucia winy. Chcę być z kimś, kto zachowuje się jak mężczyzna.
Nie wiem, czy powinnam dalej walczyć o niego, prosić o rozmowę, której nie chce, wyciągać rękę i przepraszać. Czy to nie sprawi, że znowu podejdzie do tego bez refleksji? Jestem kompletnie bezradna, nie mam już siły na te schematyczne kłótnie, podczas których on patrz w ekran monitora..
Jak to poukładać i skąd wziąć siłę?