"Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Powrót to dopiero początek trudnej drogi...

Moderator: Moderatorzy

Pętelka
Posty: 7
Rejestracja: 15 maja 2020, 10:34
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

"Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: Pętelka »

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Czytam Wasze forum od ponad roku. W tym czasie doświadczyłam wielu emocji i w sumie dobrze, że nie zdecydowałam się wtedy na ich wylewanie :), bo dzisiaj mogę z pewnej perspektywy ocenić to, co się stało. Może bardziej obiektywnie. Zapoznałam się z wieloma Waszymi historiami. Tak wiele jest smutnych, zawiedzionych nadziei :(.
Jak każdy pewnie szukam tych z dobrym zakończeniem i nie znajduję za wiele takich przypadków. Wszystko wskazuje na to, że sama utkwiłam z moim małżeństwem w martwym punkcie. Chyba problem polega na tym, że nie chcę się z tym pogodzić, bo nie potrafię sobie tego racjonalnie wytłumaczyć. Chętnie zapoznam się z Waszymi refleksjami na ten temat. Moja historia w skrócie wygląda tak:

Oboje z mężem mamy po ok 40 lat. Wzięliśmy ślub po 5 latach znajomości, w tym po 4 latach mieszkania razem (w domu z moją rodziną). W tym czasie poza uczuciami łączyło nas b.wiele wspólnych zainteresowań (choć też nikt nikogo nie ograniczał, jak druga osoba chciała spędzić czas ze swoimi znajomymi). Wspólne sprawy organizowałam zawsze ja (mąż nie wykazywał inicjatywy). Większość obowiązków domowych też było na mojej głowie (w domu on głównie odpoczywał, grając godzinami w gry; sam nie wychodził nigdy z ofertą pomocy, a jak go o coś prosiłam, to musiałam zaczekać, aż skończy grać, bo go przecież zabiją :D). W kilka miesięcy po ślubie wycofał się ze wszystkich wspólnych aktywności (na wakacje jeździłam sama, na zakupy sama itp.). Staraliśmy się o dziecko (bezskutecznie), ale to ja chodziłam po lekarzach i zmagałam się (znów sama) z tym problemem. Stał się bardzo zimny. Kontakt fizyczny z jego strony tylko na użytek współżycia. Kłótni nie było, bo chodziłam wokół niego na palcach (bo przecież ja sobie dam radę sama). On miał tzw. święty spokój kosztem mojej ogromnej samotności, poczucia odrzucenia i ogromnego napięcia psychicznego. Rozmawiać nie chciał. Nie chciał rozwiązywać konfliktów, tylko się obrażał.

W końcu, po roku od ślubu moja wytrzymałość psychiczna się skończyła. Zapytałam go, czy ma jakąś kobietę i dlaczego tak mnie traktuje, na co odpowiedział, że nie ma, ale nic do mnie nie czuje i jestem mu zupełnie obojętna, a przed ślubem też nie było różowo. Wyprowadził się (wrócił do matki).

Próbowałam nawiązać z nim kontakt, ale nie był zainteresowany. Odpuściłam. W międzyczasie zamieszkał sam. Po dwóch miesiącach ciszy zaproponowałam spotkanie. Zgodził się. Zasugerowałam, żeby przemyślał, czy chce pracować nad naszym małżeństwem. Po dwóch tygodniach zdecydował, że warto spróbować. Wprowadziłam się do niego. Cieszył się, naprawdę się starał, ale już o dziecko się starać nie chciał, bo nie wiadomo jak będzie. Po 4 dniach się okazało, że liczył na to, że będą fajerwerki, a tak się nie stało. Po tygodniu stwierdził, że nic z tego nie będzie, bo on nic do mnie nie czuje. Wyprowadziłam się.

Wychodzi na to, że brałam udział w jakimś castingu na żonę i nie przeszłam do kolejnego etapu :) (dzisiaj mogę się z tego śmiać, ale pod tym dnem, na którym już byłam odnalazłam jeszcze głębsze dno).

Zaczęłam chodzić na psychoterapię (zarówno ja, jak i mąż pochodzimy z rodzin alkoholowych; nasi obaj ojcowie pili, przy czym ojciec męża odszedł od rodziny [mój ojciec był cały czas z nami, ale się nami nie zajmował], jak mąż z bratem byli w wieku szkolnym; wzorce rodziców w naszych rodzinach pochodzenia były podobne — ojciec, którego nie ma i matka, która wszystko ogarnia sama), rozpoznałam wiele problemów emocjonalnych w sobie [nadal odkrywam pewne mechanizmy psychoterapia trwa już 10 miesięcy]. Mąż nie był wtedy tym zainteresowany.

Po miesiącu od mojej wyprowadzki złożył pozew o rozwód [w beznadziei tej sytuacji też nie widziałam innego wyjścia, choć uważałam to za ucieczkę, o czym mu powiedziałam]. Rozmawialiśmy raz przez telefon o pozwie, po czym kontakt się urwał na kilka miesięcy. Na rozprawie (bez orzekania o winie), która odbyła się po 5 miesiącach za powód rozpadu małżeństwa podał, że "zupełnie mu zobojętniała Pani {tu moje imię}" i nie widzi szans na ratowanie małżeństwa. Wiem, że wiele osób próbuje wywalczyć w sądzie separację, jednak moje podejście jest takie, że nie można człowieka zatrzymać na siłę, a po co generować negatywne emocje (bo stajamy się przeciwnikami w tej walce), więc się zgodziłam. Nikogo przecież nie zmuszę do miłości.

Od rozwodu minęło 9 miesięcy. Nigdy nie podjął próby kontaktu (żadnego, nawet przez sms z jakimiś życzeniami). Ostatni raz widziałam go na pogrzebie mojego ojca. Przy okazji kondolencji zapewniał mnie wtedy, że zawsze mogę zadzwonić z jakąś prośbą, to mi pomoże (jak mój ojciec przez 4 miesiące był w szpitalu [o czym wiedział, bo teściowa nas bardzo wspierała], to nie zareagował na to w żaden sposób, a przecież dobrze go znał, bo mieszkaliśmy razem i relacje z moją rodziną miał dobre).

To koniec tej historii. Przestałam kontaktować się z teściową, żeby się odciąć emocjonalnie. Nie wiem, co mąż robi i czy związał się z jakąś kobietą. Wychodzę z założenia, że to nie ma znaczenia, bo jakby chciał ze mną być, to by tu był, a jak go nie ma, to znaczy, że nie chce. Wychodzenie z jakąś inicjatywą kontaktu to narażanie się na powtórkę z rozrywki. Tylko ruch z jego strony miałby jakiś sens (bo to by znaczyło,że jest do tego przekonany).

Mój problem w tej sytuacji polega na tym, że:
1) nie potrafię zrozumieć, co tu się właściwie stało.
2) nie potrafię go przekreślić, bo uważam, że jest człowiekiem w jakiś sposób poranionym emocjonalnie i nie chciał mnie celowo skrzywdzić.
3) mam wrażenie tkwienia w sytuacji bez wyjścia i jednocześnie poczucia rozgoryczenia, że mój proces poznawania prawdy o sobie, zrozumienia swoich błędów, swojej winy [myślę, że rozpaczliwie poszukiwałam miłości, której sama nie potrafię dać, a skupiłam się na swoim poczuciu żalu, że on dokładnie ma tak samo] nic nie znaczy, bo i tak nie mogę już nic zrobić [tj. modlę się nadal za niego i za nas, ale już nie podejmuję żadnego działania].

Jak znaleźć sens i radość w tym wszystkim? Macie jakiś pomysł?
Al la
Posty: 2671
Rejestracja: 07 lut 2017, 23:36
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: "Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: Al la »

Witaj, Pętelka na naszym forum.
Dziękuje za podzielenie się swoją historią.
Jak znaleźć sens i radość w tym wszystkim? Macie jakiś pomysł?
Dobre pytanie!
Proponuję Ci zapoznanie się z naszą stroną http://sychar.org/pomoc/, gdzie znajdziesz informacje nt przeżywania kryzysu i poradzenia ze swoimi emocjami.
modlę się nadal za niego i za nas, ale już nie podejmuję żadnego działania
To jest bardzo dużo z tego, co możesz zrobić, wejść w proces przebaczenia sobie i mężowi.
Wspieram modlitwą i mam nadzieję, że uzyskasz wparcie od naszych forumowiczów.
Ty umiesz to, czego ja nie umiem. Ja mogę zrobić to, czego ty nie potrafisz - Razem możemy uczynić coś pięknego dla Boga.
Matka Teresa
Wyrzucona
Posty: 117
Rejestracja: 20 mar 2020, 12:13
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: "Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: Wyrzucona »

Witaj , jesteśmy w podobnym wieku. Rozumiem Cię dokładnie że chciałabyś wiedzieć co się stało, ja tez do dzisiaj nie wiem co się stało mojemu mężowi a i sporo osób tutaj pewnie podobnie. Mój tez nagle stwierdził że przed ślubem szału nie było ale to chyba taki standardowy tekst. Nie wiem ale dla mężczyzn to chyba o wiele prostsze niż dla nas kobiet zerwać i zacząć życie od nowa. Im się po prostu wypala i już a potem to choćby się na głowie stanęło to niewiele to daje, pozostaje liczyć na to że czas może coś zmieni choć u Ciebie tyle miesięcy po i zainteresowania brak. Ciężko jest być tą porzuconą stroną. Terapia to dobra rzecz, sama uczęszczam. Napisz czasem co u Ciebie pozdrawiam.
Pętelka
Posty: 7
Rejestracja: 15 maja 2020, 10:34
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: "Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: Pętelka »

Witaj Wyrzucona.

Człowiek uczy się całe życie, a niestety nikt nas mechanizmów budowania relacji nie uczy w szkole :). Teraz już wiem, że pretensje do męża i płacz, że ze mną czasu nie spędza, nie poprawiają w żaden sposób sytuacji, bo on tym bardziej chce uciec jeszcze dalej. To nie jest intuicyjne rozwiązanie, żeby wtedy odpuścić :) i zająć się sobą. Przez to zamiast jednego rozstania miałam dwa (i o to jedno za dużo). To był niestety błąd, który kosztuje ogromny spadek poczucia własnej wartości.
Jak jeszcze jesteś przed rozwodem, to przestań stawać na głowie :). To do niczego nie prowadzi. Facet to łowca. Na pewno go nie zainteresuje kobieta, która zrobi dla niego wszystko, bo jej świat się kręci wokół niego.
MaryM
Posty: 240
Rejestracja: 18 gru 2019, 17:21
Jestem: w trakcie rozwodu
Płeć: Kobieta

Re: "Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: MaryM »

Witaj Pętelko... doskonale rozumiem Ciebie bo mojemu mężowi zobojętnialam także w trakcie wielu lat małżeństwa. Usunął mnie z życia, poznałam niesamowity chłód emocjonalny. W trakcie małżeństwa od początku wolał swoje gry- żyłam jak Ty, zajęta wszystkimi domowymi tematami, samotna i nie wchodząca mu w drogę. Nie wytrzymał i odszedł w poszukiwaniu szczęścia. Mi pomogło odwieszenie i zaakceptowanie tego, ze mąż ma poważne deficyty emocjonalne, których nie jest świadomy....
Ukasz

Re: "Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: Ukasz »

Czytając Twoją historię nabieram wątpliwości, czy łączy Was sakrament - czy mąż rzeczywiście złożył Ci przysięgę małżeńską, czy tylko wypowiedział formułę. Jeżeli ślub jest początkiem kryzysu, to coś nie gra. Szczególnie w przypadku, gdy para już wcześniej zaczęła żyć jak mąż z żoną - nie napisałaś tego wprost, ale przedstawiona sytuacja to sugeruje. To może po prostu zamknąć człowieka na przyjęcie łaski sakramentu. Oczywiście nie twierdzę, że tak jest, nie znam Was, to tylko moje odczucia.
Pętelka
Posty: 7
Rejestracja: 15 maja 2020, 10:34
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: "Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: Pętelka »

Witaj Mary :)

Nie wiem jak u Ciebie, ale u mnie problemem był to, że uzależniłam się emocjonalnie od mojego męża. Bardzo pragnęłam jego miłości, bo sama nie potrafiłam jej sobie dać. Jak sobie pomyślę, że każda jego skrzywiona mina powodowała moje cierpienie, a po godzinie obojętności miałam już dość, to wszystko wydaje mi się niedorzeczne, że oddałam sterowanie swoimi emocjami w jego ręce, ale tak właśnie było.
Mój mąż na pewno ma problem z budowaniem głębokich więzi, co widać też po relacjach z jego rodziną (w szczególności jego matką). Dodatkowo jakby nie ma dostępu do własnych emocji, bo jak się go pytałam po wyprowadzce, czy dobrze jest mu teraz samemu, to powiedział, że nie wie, bo się nad tym nie zastanawia.

Pozostaje dać takiemu człowiekowi szanse, aby się sam odnalazł, bo nikt mu nie pomoże na siłę. Ja wyszłam z założenia, że nie mieszam się już w plany Boże względem męża. Widocznie musi się coś jeszcze wydarzyć, żeby się opamiętał :). Może to się stanie jutro, a może za 10 lat. Na pewno w odpowiednim dla Boga momencie. A może ja jeszcze nie jestem gotowa na to, żeby go bezwarunkowo kochać :). Dlatego ja zajmuję się sobą, a niech Bóg się z nim przepycha. Zapewne Bogu zajmie sekundę osiągnięcie efektu, którego nigdy bym nie osiągnęła nawet godzinami naprzykrzając się mu chęcią ratowania małżeństwa.
Pętelka
Posty: 7
Rejestracja: 15 maja 2020, 10:34
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: "Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: Pętelka »

Ukasz pisze: 16 maja 2020, 9:03 Czytając Twoją historię nabieram wątpliwości, czy łączy Was sakrament - czy mąż rzeczywiście złożył Ci przysięgę małżeńską, czy tylko wypowiedział formułę. Jeżeli ślub jest początkiem kryzysu, to coś nie gra. Szczególnie w przypadku, gdy para już wcześniej zaczęła żyć jak mąż z żoną - nie napisałaś tego wprost, ale przedstawiona sytuacja to sugeruje. To może po prostu zamknąć człowieka na przyjęcie łaski sakramentu. Oczywiście nie twierdzę, że tak jest, nie znam Was, to tylko moje odczucia.
Witaj Ukasz :).
Mąż nie przyjął sakramentu. Przysięgę przed Bogiem składałam tylko ja.

Tak, żyliśmy dokładnie jak mąż z żoną wcześniej. Prawda jest taka, że przed ślubem sama byłam daleko od Boga, ale postanowiłam się nawrócić. Mój mąż z kolei wyznaje zasadę, że zawsze się może nawrócić w chwili śmierci, więc nie ma się co spieszyć. Nie czuł potrzeby przyjmowania sakramentu. Mój błąd polegał na tym, że myślałam, że kierujemy się takimi samymi wartościami (nie uważam męża za złego człowieka), ale jak widać zabrakło skały, na której moglibyśmy coś trwałego zbudować.
Ukasz

Re: "Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: Ukasz »

Moja żona przystępowała do ślubu jako osoba nieochrzczona i niepodzielająca mojej wiary (nie piszę, że niewierząca, bo nie chciała, żeby ją tak określać). Wypowiedziała wobec Kościoła przysięgę małżeńską, nie wezwała jedynie potem Boga do pomocy. Jestem przekonany, że ślubowała mi szczerze, mając świadomość wypowiadanych słów. Nie mam więc wątpliwości, że łączy nas sakrament. Nasza miłość umacniała się potem przez wiele lat. W końcu przyszedł kryzys, i nie chce sobie pójść, ale ja wciąż doświadczamy mocy sakramentu.
Pętelka
Posty: 7
Rejestracja: 15 maja 2020, 10:34
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: "Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: Pętelka »

Myślałam nad tym bardzo długo, ale zdecydowałam się na złożenie skargi do Sądu Metropolitalnego. Odebrał pismo. Wysłał tylko krótkiego smsa z pytaniem, co ma z tym zrobić, na co odpowiedziałam, żeby zrobił, co uważa (w końcu to dorosły człowiek). Nie odpowiedział na pismo. Obecnie czekam na wyznaczenie terminu przesłuchania. Jest to dla mnie istotne, aby ustalić, czy to małżeństwo zostało w sposób ważny zawarte. Nie czuję obecnie potrzeby, aby się z kimkolwiek wiązać, ale może kiedyś to się zmieni, więc chciałabym to wiedzieć. Może również w toku procesu dowiem się czegoś o sobie albo ktoś mi wskaże jeszcze jakiś problem, z którego nie zdaję sobie sprawy.
Pętelka
Posty: 7
Rejestracja: 15 maja 2020, 10:34
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: "Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: Pętelka »

Witajcie.

Zaglądnęłam tu przez tzw. „przypadek” :) (czyli zapewne po coś). Czasem tu zaglądam, żeby poczytać nowe historie. Obserwuję dużo - trudno powiedzieć - może niecierpliwości w działaniach niektórych forumowiczów? Takiego gorączkowego zabiegania o uzyskanie efektu i przeświadczenia, że coś jest w naszych rękach, w szczególności zaś droga, którą ma przejść inny człowiek :). To nie jest prawda, tak samo jak prawdą nie jest, że wiemy, jaką drogę sami musimy przejść.

Jak mąż odszedł (a było to prawie 3 lata temu), to modliłam się o jego powrót i wręcz byłam obrażona na Boga, że mnie nie wysłuchał :). Z perspektywy czasu widzę, że to nie był ten czas i nie chodzi o to, że nie był to czas dla niego, bo tego nie wiem, ale widzę, że na pewno nie był to czas dla mnie. Wydawało mi się wtedy, że naczytałam się książek i nasłuchałam konferencji i już wszystko wiem i teraz to na pewno wszystko się uda :D. W dużym skrócie byłam w głębokim błędzie. Najpierw byłam przekonana, że to była jego wina, dopiero potem zaczęłam widzieć winę u siebie. Bardzo dużo czasu mi zajęło uleczenie żalu. Wydaje się, że minęło tak dużo czasu, a nadal nie wiem, czy przebaczyłam do końca - może dopiero zaczynam się na to otwierać.

Właściwie to żyłam sobie we względnym spokoju, zajmując się swoimi sprawami. Przyzwyczaiłam się do samotnego życia. Gdzieś w tle przebiega proces o zbadanie ważności małżeństwa i właściwie nie byłoby o czym pisać, ale doświadczyłam czegoś, co zburzyło mój spokój.
W domu zmarła bliska osoba z rodziny. Widziałam chorobę, oznaki agonii i obecność bliskich (rodziców) do ostatniej chwili życia. Choć w pierwszej chwili zobaczyłam po ludzku głęboki smutek i rozpacz, to później dotarło do mnie, że oto Bóg mi pokazał prawdziwą miłość i co to znaczy nie opuścić kogoś aż śmierci...ale przecież oni (rodzice) tego wcale nie przysięgali, a ja przeciwnie... i dopiero wtedy zrozumiałam słowa swojej przysięgi i poczułam, że ja też tak chcę :)...

Czy Bóg mnie zaskoczył? Oczywiście :).

Widzę, że jestem nadal w drodze... Jak Ci się wydaje, że już wszystko przepracowałeś(aś), a nic się nie zmienia w Twoim życiu, to znaczy, że jeszcze coś musisz zrozumieć, żeby się zmieniło. A mąż (nie mam pojęcia, co u niego) - pewnie też jest w swojej drodze i też jeszcze coś musi przeżyć...Nie da się tego przyspieszyć :).

Pozdrawiam wszystkich, którzy jak ja pozjadali wszystkie rozumy... i tych niecierpliwych. Rzeczy się dzieją w swoim czasie :), a jak Ci się wydaje, że już siebie znasz do końca, to Bóg ma jeszcze jakąś niespodziankę dla Ciebie. Ciekawe, co wydarzy się jutro!
elena
Posty: 427
Rejestracja: 14 kwie 2020, 19:09
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: "Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?

Post autor: elena »

Pętelka pisze: 07 lis 2021, 21:08 Witajcie.

Zaglądnęłam tu przez tzw. „przypadek” :) (czyli zapewne po coś). Czasem tu zaglądam, żeby poczytać nowe historie. Obserwuję dużo - trudno powiedzieć - może niecierpliwości w działaniach niektórych forumowiczów? Takiego gorączkowego zabiegania o uzyskanie efektu i przeświadczenia, że coś jest w naszych rękach, w szczególności zaś droga, którą ma przejść inny człowiek :). To nie jest prawda, tak samo jak prawdą nie jest, że wiemy, jaką drogę sami musimy przejść.

Jak mąż odszedł (a było to prawie 3 lata temu), to modliłam się o jego powrót i wręcz byłam obrażona na Boga, że mnie nie wysłuchał :). Z perspektywy czasu widzę, że to nie był ten czas i nie chodzi o to, że nie był to czas dla niego, bo tego nie wiem, ale widzę, że na pewno nie był to czas dla mnie. Wydawało mi się wtedy, że naczytałam się książek i nasłuchałam konferencji i już wszystko wiem i teraz to na pewno wszystko się uda :D. W dużym skrócie byłam w głębokim błędzie. Najpierw byłam przekonana, że to była jego wina, dopiero potem zaczęłam widzieć winę u siebie. Bardzo dużo czasu mi zajęło uleczenie żalu. Wydaje się, że minęło tak dużo czasu, a nadal nie wiem, czy przebaczyłam do końca - może dopiero zaczynam się na to otwierać.

Właściwie to żyłam sobie we względnym spokoju, zajmując się swoimi sprawami. Przyzwyczaiłam się do samotnego życia. Gdzieś w tle przebiega proces o zbadanie ważności małżeństwa i właściwie nie byłoby o czym pisać, ale doświadczyłam czegoś, co zburzyło mój spokój.
W domu zmarła bliska osoba z rodziny. Widziałam chorobę, oznaki agonii i obecność bliskich (rodziców) do ostatniej chwili życia. Choć w pierwszej chwili zobaczyłam po ludzku głęboki smutek i rozpacz, to później dotarło do mnie, że oto Bóg mi pokazał prawdziwą miłość i co to znaczy nie opuścić kogoś aż śmierci...ale przecież oni (rodzice) tego wcale nie przysięgali, a ja przeciwnie... i dopiero wtedy zrozumiałam słowa swojej przysięgi i poczułam, że ja też tak chcę :)...

Czy Bóg mnie zaskoczył? Oczywiście :).

Widzę, że jestem nadal w drodze... Jak Ci się wydaje, że już wszystko przepracowałeś(aś), a nic się nie zmienia w Twoim życiu, to znaczy, że jeszcze coś musisz zrozumieć, żeby się zmieniło. A mąż (nie mam pojęcia, co u niego) - pewnie też jest w swojej drodze i też jeszcze coś musi przeżyć...Nie da się tego przyspieszyć :).

Pozdrawiam wszystkich, którzy jak ja pozjadali wszystkie rozumy... i tych niecierpliwych. Rzeczy się dzieją w swoim czasie :), a jak Ci się wydaje, że już siebie znasz do końca, to Bóg ma jeszcze jakąś niespodziankę dla Ciebie. Ciekawe, co wydarzy się jutro!
Cześć Pętelko,

Dziękuję za Twoj wpis, dziś był mi potrzebny :)
Rzeczy dzieją się w swoim czasie, to prawda, Bóg ma czas, aby uzdrowić nas, naszych małżonków i nasze małżeństwa.

Pogody ducha, napisz jeszcze, pozdrawiam Cię!
„Kocha się nie za cokolwiek, ale pomimo wszystko, kocha się za nic”. Ks. Jan Twardowski
ODPOWIEDZ