Jak zaakceptować słabość małżonka?
: 10 lut 2019, 18:36
Szczęść Boże!
Na wstępie kilka słów o naszej sytuacji. Mój kryzys trwa od 5 lat, choć zastanawiam się czasami, czy przypadkiem nie zaczął się wcześniej, dlatego właśnie piszę „mój”, bo chyba zdrada nie zaczyna się znikąd, tylko z jakiegoś zaniedbania?
W mojej perspektywie wszystko było idealne, jedno dziecko, drugie dziecko w drodze, przeprowadzka na swoje, brak większych kłótni. I nie wiem co tak na prawdę wtedy było nie tak, nigdy też nie dostałam na to odpowiedzi – dlaczego. Tylko jakieś lakoniczne, że "zgasło we mnie światło i on szukał tego światła w ramionach innej kobiety".
Nie wykluczam myśli, że kryzys zaczął się wcześniej - tylko był przyćmiony przez moje szczęście.
Mój kryzys zaczął się od tego, gdy na jaw wyszedł romans mojego męża. Byłam wtedy z drugim dzieckiem w ciąży, więc chyba tym bardziej mnie to dobiło, gdy dowiedziałam się, że jednocześnie potrafił sypiać i ze mną i z inną kobietą. Mimo, że dochodziły do mnie jakieś wątpliwości i plotki wcześniej, to właśnie jemu wierzyłam na słowo, jak zapytałam go wprost o te plotki i czy coś go łączy z tamtą kobietą. Nie miałam podstaw by mu nie wierzyć, że jest to tylko czysto pracownicza znajomość.
Do tamtego dnia byliśmy raczej neutralni jeśli chodzi o wiarę, ani jakoś mocno koło Boga nie byliśmy, ale uczęszczaliśmy razem na mszy świętej i "jakoś to było". Po jego romansie postanowiliśmy jakoś zawalczyć o nasz związek, chodząc na terapię małżeńską u psychologa, jak również przy kościele. Nie dokończyliśmy jej ani w jednym, ani w drugim miejscu. Raczej przeze mnie, bo psycholog zaczął grzebać w moim dzieciństwie, tak szukając przyczyny, a psycholog przykościelny koniec końców chciał widywać się tylko ze mną. Fakt faktem, to ja byłam najbardziej w rozsypce, ale chciałam, byśmy chodzili razem, by przede wszystkim on zaczął chodzić, bo skoro nie potrafi mi odpowiedzieć na pytanie dlaczego, to znaczy, że to nie we mnie jest problem tylko w nim. Chyba oczekiwałam czegoś innego, wstrząśnięcia moim mężem, żeby wiedział, że zrobił źle, żeby się ocknął i nigdy więcej tego nie robił. Nie chciałam, żeby psycholog zmieniał mnie, choć z perspektywy czasu, może by nasz kryzys szybciej się zakończył. Miałam również wrażenie, że mężowi nie zależało na psycho-pomocach, bo on nie widział problemu.
Urodziło się drugie dziecko, wydawało się, że wszystko wróciło na swoje tory i że wszystko było dobrze. Ale nie mogłam się oprzeć ciągłej pokusie sprawdzania, miałam wrażenie, że jestem ciągle oszukiwana, nie miałam zaufania. Ta trucizna cała się we mnie rozlała, aż w końcu zatruła całe nasze małżeństwo. Przyłapałam drugi raz męża na kłamstwie i zdradzie. Drugi raz mu wybaczyłam, przede wszystkim dla dzieci. Miałam poczucie, że nie mogłam zabierać im ukochanego ojca, bo ojcem był wspaniałym. Czasami mam wrażenie, że był lepszym rodzicem ode mnie.
W żaden sposób nie chcę umniejszać swojej winy, bo wiem, że przez tą truciznę stałam się wariatką. Gdy to zauważyłam, chciałam się zmienić w lepszą wersję siebie. Zaczęłam czytać i słuchać wiele materiałów o rozwoju osobistym i rzeczywiście, moje życie w jakiś sposób się zmieniło na lepsze. Ja stałam się spokojniejsza, nie kontrolowałam już tak drugiej osoby, starałam się na nowo zaufać. Wróciłam do moich pasji, zaczęłam robić to, czego dawno nie robiłam, częściej uśmiechałam się... więc jeśli o to „światełko” chodziło mojemu mężowi, gdy zdradzał mnie pierwszy raz, to niestety był to chybiony punkt zaczepienia.
Jak trzeci raz przez przypadek znowu wyszło, że mnie okłamuje, powiedziałam dosyć. Zaczęliśmy sypialiśmy w osobnych pokojach, w zasadzie żyliśmy jak współlokatorzy, którzy posiadają wspólne dzieci, niż jak mąż i żona. Po pewnym czasie przestał się kryć z tym, że widuje się z innymi kobietami. Miałam dosyć tego, że wychodzi na randki. Nie było w tym Boga. On co prawda chodził z dziećmi do kościoła, ja na natomiast stawałam na opak, robiąc chyba bardziej sobie na złość niż jemu. Nie chciałam pokazywać na niby, jak to jesteśmy przykładną i świętą rodziną, gdy wszystko wewnątrz się waliło. Nie chciałam się z nim pokazywać w kościele. Zdjęłam obrączkę, bo skoro dostałam ją na znak wierności i uczciwości to po co mi ona. Krzyczałam, robiłam awantury, w zasadzie w tamtym czasie musiałam być nie do zniesienia. Miałam dosyć tego, że mnie nie szanuje, jednocześnie go nie szanując.
Pewnego dnia, korzystając z okazji, że nie było go w domu, spakowałam nas i wyprowadziłam się. Miałam cichą nadzieję, że w końcu się otrząśnie, zobaczy jak bardzo mnie rani, że to trzaśnięcie za nami drzwiami go otrzeźwi, bo żadne słowa ani żadne rozmowy do niego nie trafiały. On szybko znalazł pocieszenie, a ja straciłam resztę poczucia swojej godności, samooceny, poczucia własnej wartości. Po pół roku on za namową jednej ze swoich kochanek złożył pozew rozwodowy. Byłam załamana, szukałam siły i pewności siebie i swojej atrakcyjności na portalach randkowych, ale z każdego takiego spotkania wracałam z wielkim kacem. Nie chcę siebie tutaj wybielić, bo wcale w tamtym okresie nie byłam święta, ale byłam też bardzo pogubiona. W końcu doszłam do wniosku, że to nie jest moja droga. Skupiłam się więc na dzieciach i na swojej pasji.
Z pozwem nic nie robiłam, w zasadzie do rozprawy też nigdy nie doszło, bo brakowało papierów od mediatora. Mi na rozwodzie nie zależało, a mu po pewnym czasie przestało się spieszyć. Na jakiś czas urwał kontakt ze swoją kochanką dla „dobra jej rozwodu”, by przypadkiem nie wyszło na jaw, że on może być główną przyczyną rozpadu jej małżeństwa. Nie wiem do końca co później między nimi się zadziałało, ale w pewnym momencie mąż wycofał pozew rozwodowy, chcąc do nas wrócić. Otworzyłam mu te drzwi i tą drogę powrotu, ale chyba też nie do końca były one otwarte. Ciężko mi zaufać, mając wciąż otwarte rany i urażoną dumę. Ciężko zacząć od tak od zera od nowa, ale jakoś coraz lepiej to się układało (mimo, że nie wprowadziłam się jeszcze z powrotem do niego).
Po pół roku od wycofania pozwu zaczęłam szukać pracy bliżej, by znowu się wprowadzić do męża.
Niestety przyjechał on na święta Bożego Narodzenia i wyszła kolejna jego zdrada. Przestałam łudzić się, że kiedykolwiek się zmieni. Tłumaczył to niby tym, że mnie nie ma w domu, to on czuje się samotnie…. Tylko jak mnie miał w domu jakoś też czuł się samotnie.
Wiem, że może to być też moja wina, mojego zaufania. Ciężko mi wymazać wszystko, co między nami zaszło. Ciężko mi odzyskać swoją pewność siebie, atrakcyjność, wymazać z pamięci wszystkie słowa, które mi powiedział. Ciężko mi się w stu procentach na nowo zaangażować w nasze małżeństwo. A najbardziej boli mnie to, że oddaje swoje ciało, swój czas, swoje słowa i całą energię obcej kobiecie. To wszystko co powinno być skierowane do mnie. Ciężko mi do niego wrócić po tym wszystkim, ciężko mi odzyskać do niego zaufanie i szacunek.
Mimo to, wyciągnęłam jeszcze raz do niego rękę, przyjeżdżając niezapowiedzianie z dziećmi do jego domu. Z jednej strony ta niezapowiedziana wizyta niestety przyniosła mi kolejne dowody tego, że on nie za bardzo chce się zmienić, że nadal sypia z innymi kobietami. On był w pracy, a ja siedziałam i płakałam. W tym czasie odbyła się dla nas niezapowiedziana wizyta duszpasterska. Nie chce mi się tutaj wierzyć w przypadek, w głębi serca czuję, że Bóg specjalnie mnie na nią naprowadził, sprawił, że akurat w tym czasie, kiedy ja odwiedziłam „nasz dom” w którym nie byłam od półtora roku, Bóg przyszedł pobłogosławić nasz dom i nasze małżeństwo.
Nie, nie przeprowadziłam się z powrotem do męża, choć w głębi serca bym chciała, ale moja urażona duma mi na to nie pozwala. Ciężko jest mi zaakceptować jego słabość do innych kobiet i to, że z taką łatwością potrafi mnie okłamywać. Zarzekłam się, że dopóki będzie mnie okłamywać i zdradzać, ja do niego się nie wprowadzę.
W zasadzie chyba chwytam się ostatniej deski ratunku, jaką jest Sychar, którą podsyłałam mi już koleżanką po pierwszej zdradzie, ale którą z jakiegoś powodu na tamten czas odrzuciłam, myśląc chyba naiwnie, że ten kryzys jest zażegnany. Choć nie wiem do końca, czego oczekuję. Chyba przede wszystkim uzdrowienia. Szukam siły, która pozwoli mi zaakceptować słabości męża.
Zaproponowałam mu więc wspólne rekolekcje, a on się zgodził... tylko czy to coś da? Czy da się to w ogóle naprawić?
Jak na nowo zaufać? Jak na nowo z szacunkiem odnosić się do osoby? Czy da się w ogóle zaakceptować świadomość, że mąż może nas zdradzać? Czy da się z tym pogodzić? Bo ja nadal nie czuję się pogodzona, chyba przede wszystkim ze sobą.
Na wstępie kilka słów o naszej sytuacji. Mój kryzys trwa od 5 lat, choć zastanawiam się czasami, czy przypadkiem nie zaczął się wcześniej, dlatego właśnie piszę „mój”, bo chyba zdrada nie zaczyna się znikąd, tylko z jakiegoś zaniedbania?
W mojej perspektywie wszystko było idealne, jedno dziecko, drugie dziecko w drodze, przeprowadzka na swoje, brak większych kłótni. I nie wiem co tak na prawdę wtedy było nie tak, nigdy też nie dostałam na to odpowiedzi – dlaczego. Tylko jakieś lakoniczne, że "zgasło we mnie światło i on szukał tego światła w ramionach innej kobiety".
Nie wykluczam myśli, że kryzys zaczął się wcześniej - tylko był przyćmiony przez moje szczęście.
Mój kryzys zaczął się od tego, gdy na jaw wyszedł romans mojego męża. Byłam wtedy z drugim dzieckiem w ciąży, więc chyba tym bardziej mnie to dobiło, gdy dowiedziałam się, że jednocześnie potrafił sypiać i ze mną i z inną kobietą. Mimo, że dochodziły do mnie jakieś wątpliwości i plotki wcześniej, to właśnie jemu wierzyłam na słowo, jak zapytałam go wprost o te plotki i czy coś go łączy z tamtą kobietą. Nie miałam podstaw by mu nie wierzyć, że jest to tylko czysto pracownicza znajomość.
Do tamtego dnia byliśmy raczej neutralni jeśli chodzi o wiarę, ani jakoś mocno koło Boga nie byliśmy, ale uczęszczaliśmy razem na mszy świętej i "jakoś to było". Po jego romansie postanowiliśmy jakoś zawalczyć o nasz związek, chodząc na terapię małżeńską u psychologa, jak również przy kościele. Nie dokończyliśmy jej ani w jednym, ani w drugim miejscu. Raczej przeze mnie, bo psycholog zaczął grzebać w moim dzieciństwie, tak szukając przyczyny, a psycholog przykościelny koniec końców chciał widywać się tylko ze mną. Fakt faktem, to ja byłam najbardziej w rozsypce, ale chciałam, byśmy chodzili razem, by przede wszystkim on zaczął chodzić, bo skoro nie potrafi mi odpowiedzieć na pytanie dlaczego, to znaczy, że to nie we mnie jest problem tylko w nim. Chyba oczekiwałam czegoś innego, wstrząśnięcia moim mężem, żeby wiedział, że zrobił źle, żeby się ocknął i nigdy więcej tego nie robił. Nie chciałam, żeby psycholog zmieniał mnie, choć z perspektywy czasu, może by nasz kryzys szybciej się zakończył. Miałam również wrażenie, że mężowi nie zależało na psycho-pomocach, bo on nie widział problemu.
Urodziło się drugie dziecko, wydawało się, że wszystko wróciło na swoje tory i że wszystko było dobrze. Ale nie mogłam się oprzeć ciągłej pokusie sprawdzania, miałam wrażenie, że jestem ciągle oszukiwana, nie miałam zaufania. Ta trucizna cała się we mnie rozlała, aż w końcu zatruła całe nasze małżeństwo. Przyłapałam drugi raz męża na kłamstwie i zdradzie. Drugi raz mu wybaczyłam, przede wszystkim dla dzieci. Miałam poczucie, że nie mogłam zabierać im ukochanego ojca, bo ojcem był wspaniałym. Czasami mam wrażenie, że był lepszym rodzicem ode mnie.
W żaden sposób nie chcę umniejszać swojej winy, bo wiem, że przez tą truciznę stałam się wariatką. Gdy to zauważyłam, chciałam się zmienić w lepszą wersję siebie. Zaczęłam czytać i słuchać wiele materiałów o rozwoju osobistym i rzeczywiście, moje życie w jakiś sposób się zmieniło na lepsze. Ja stałam się spokojniejsza, nie kontrolowałam już tak drugiej osoby, starałam się na nowo zaufać. Wróciłam do moich pasji, zaczęłam robić to, czego dawno nie robiłam, częściej uśmiechałam się... więc jeśli o to „światełko” chodziło mojemu mężowi, gdy zdradzał mnie pierwszy raz, to niestety był to chybiony punkt zaczepienia.
Jak trzeci raz przez przypadek znowu wyszło, że mnie okłamuje, powiedziałam dosyć. Zaczęliśmy sypialiśmy w osobnych pokojach, w zasadzie żyliśmy jak współlokatorzy, którzy posiadają wspólne dzieci, niż jak mąż i żona. Po pewnym czasie przestał się kryć z tym, że widuje się z innymi kobietami. Miałam dosyć tego, że wychodzi na randki. Nie było w tym Boga. On co prawda chodził z dziećmi do kościoła, ja na natomiast stawałam na opak, robiąc chyba bardziej sobie na złość niż jemu. Nie chciałam pokazywać na niby, jak to jesteśmy przykładną i świętą rodziną, gdy wszystko wewnątrz się waliło. Nie chciałam się z nim pokazywać w kościele. Zdjęłam obrączkę, bo skoro dostałam ją na znak wierności i uczciwości to po co mi ona. Krzyczałam, robiłam awantury, w zasadzie w tamtym czasie musiałam być nie do zniesienia. Miałam dosyć tego, że mnie nie szanuje, jednocześnie go nie szanując.
Pewnego dnia, korzystając z okazji, że nie było go w domu, spakowałam nas i wyprowadziłam się. Miałam cichą nadzieję, że w końcu się otrząśnie, zobaczy jak bardzo mnie rani, że to trzaśnięcie za nami drzwiami go otrzeźwi, bo żadne słowa ani żadne rozmowy do niego nie trafiały. On szybko znalazł pocieszenie, a ja straciłam resztę poczucia swojej godności, samooceny, poczucia własnej wartości. Po pół roku on za namową jednej ze swoich kochanek złożył pozew rozwodowy. Byłam załamana, szukałam siły i pewności siebie i swojej atrakcyjności na portalach randkowych, ale z każdego takiego spotkania wracałam z wielkim kacem. Nie chcę siebie tutaj wybielić, bo wcale w tamtym okresie nie byłam święta, ale byłam też bardzo pogubiona. W końcu doszłam do wniosku, że to nie jest moja droga. Skupiłam się więc na dzieciach i na swojej pasji.
Z pozwem nic nie robiłam, w zasadzie do rozprawy też nigdy nie doszło, bo brakowało papierów od mediatora. Mi na rozwodzie nie zależało, a mu po pewnym czasie przestało się spieszyć. Na jakiś czas urwał kontakt ze swoją kochanką dla „dobra jej rozwodu”, by przypadkiem nie wyszło na jaw, że on może być główną przyczyną rozpadu jej małżeństwa. Nie wiem do końca co później między nimi się zadziałało, ale w pewnym momencie mąż wycofał pozew rozwodowy, chcąc do nas wrócić. Otworzyłam mu te drzwi i tą drogę powrotu, ale chyba też nie do końca były one otwarte. Ciężko mi zaufać, mając wciąż otwarte rany i urażoną dumę. Ciężko zacząć od tak od zera od nowa, ale jakoś coraz lepiej to się układało (mimo, że nie wprowadziłam się jeszcze z powrotem do niego).
Po pół roku od wycofania pozwu zaczęłam szukać pracy bliżej, by znowu się wprowadzić do męża.
Niestety przyjechał on na święta Bożego Narodzenia i wyszła kolejna jego zdrada. Przestałam łudzić się, że kiedykolwiek się zmieni. Tłumaczył to niby tym, że mnie nie ma w domu, to on czuje się samotnie…. Tylko jak mnie miał w domu jakoś też czuł się samotnie.
Wiem, że może to być też moja wina, mojego zaufania. Ciężko mi wymazać wszystko, co między nami zaszło. Ciężko mi odzyskać swoją pewność siebie, atrakcyjność, wymazać z pamięci wszystkie słowa, które mi powiedział. Ciężko mi się w stu procentach na nowo zaangażować w nasze małżeństwo. A najbardziej boli mnie to, że oddaje swoje ciało, swój czas, swoje słowa i całą energię obcej kobiecie. To wszystko co powinno być skierowane do mnie. Ciężko mi do niego wrócić po tym wszystkim, ciężko mi odzyskać do niego zaufanie i szacunek.
Mimo to, wyciągnęłam jeszcze raz do niego rękę, przyjeżdżając niezapowiedzianie z dziećmi do jego domu. Z jednej strony ta niezapowiedziana wizyta niestety przyniosła mi kolejne dowody tego, że on nie za bardzo chce się zmienić, że nadal sypia z innymi kobietami. On był w pracy, a ja siedziałam i płakałam. W tym czasie odbyła się dla nas niezapowiedziana wizyta duszpasterska. Nie chce mi się tutaj wierzyć w przypadek, w głębi serca czuję, że Bóg specjalnie mnie na nią naprowadził, sprawił, że akurat w tym czasie, kiedy ja odwiedziłam „nasz dom” w którym nie byłam od półtora roku, Bóg przyszedł pobłogosławić nasz dom i nasze małżeństwo.
Nie, nie przeprowadziłam się z powrotem do męża, choć w głębi serca bym chciała, ale moja urażona duma mi na to nie pozwala. Ciężko jest mi zaakceptować jego słabość do innych kobiet i to, że z taką łatwością potrafi mnie okłamywać. Zarzekłam się, że dopóki będzie mnie okłamywać i zdradzać, ja do niego się nie wprowadzę.
W zasadzie chyba chwytam się ostatniej deski ratunku, jaką jest Sychar, którą podsyłałam mi już koleżanką po pierwszej zdradzie, ale którą z jakiegoś powodu na tamten czas odrzuciłam, myśląc chyba naiwnie, że ten kryzys jest zażegnany. Choć nie wiem do końca, czego oczekuję. Chyba przede wszystkim uzdrowienia. Szukam siły, która pozwoli mi zaakceptować słabości męża.
Zaproponowałam mu więc wspólne rekolekcje, a on się zgodził... tylko czy to coś da? Czy da się to w ogóle naprawić?
Jak na nowo zaufać? Jak na nowo z szacunkiem odnosić się do osoby? Czy da się w ogóle zaakceptować świadomość, że mąż może nas zdradzać? Czy da się z tym pogodzić? Bo ja nadal nie czuję się pogodzona, chyba przede wszystkim ze sobą.