Czy to ma jeszcze sens? (wątek Hani-żony)
: 10 wrz 2018, 15:17
Witajcie Kochani
Swoją historię opisywałam najpierw tutaj: http://archiwum.kryzys.org/viewtopic.ph ... sc&start=0
Później tutaj: viewtopic.php?f=13&t=108&p=1881#p1881 i na końcu tutaj: viewtopic.php?f=13&t=670&p=25633#p25633
Wróciłam po długiej przerwie.
Jak teraz wygląda życie męża i moje?
Mąż Od 1,5 roku twierdzi, że mnie już nie zdradza. Nie zmienił pracy i wciąż pracuje z kowalską nieustannie twierdząc, że to naszemu małżeństwu w niczym nie przeszkadza.
Mija właśnie rok, odkąd chodzimy na terapię. Na początku mąż chodził bo to był mój warunek, abym nie odeszła od niego z dziećmi. Teraz mówi, że chodzi z własnej woli. Czy terapia przynosi efekty? Nie wiem. Według mnie nie idziemy do przodu.
Od momentu rozpoczęcia kryzysu (od 3 lat) mąż nie inicjuje współżycia, a moje próby (których już zaprzestałam), kończyły się zawsze jego odmową.
Patrząc z boku, wszystko jest poprawnie. Chodzimy co niedzielę z dziećmi do Kościoła (ale nie do naszego, parafialnego, bo Maż tam nie chce chodzić). Byliśmy razem na wakacjach, czasami wyjdziemy rodzinnie w niedzielę na obiad do restauracji.
Ale... mąż zafiksował się na swoim punkcie. Co 2-gi dzień wychodzi wieczorem od kilku miesięcy na siłownię, zaczął pilnować diety, zaczął spotykać się z kolegami. Jeśli już wieczorem jest w domu, to nie spędza tego wieczoru ze mną, tylko przed telewizorem.
Kiedy byliśmy w najgorszym momencie kryzysu (ok. 3 lata temu, jak Mąż w pracy był z kowalską, by poźniej wracać do domu, traktować mnie jak powietrze i ignorować dzieci), modliłam się o nasze małżeństwo, o przemianę naszych serc, o to by on się opamiętał i zerwał ten romans. Nadzieję dawało mi to, że po kryzysie małżeństwo może być jeszcze silniejsze i zaznać więzi piękniejszej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Dzisiaj tej nadziei nie mam.
Żyję z człowiekiem, który nie dąży do tego, aby się do mnie zbliżyć. Jest mu dobrze jak jest. Żona w domu, dzieci w domu, on do domu wraca, w domu jest poprawnie. Takie małżeństwo z rozsądku. Rozmawia ze mną szczerze (chyba szczerze...) tylko podczas terapii. W domu, gdy próbuję nawiązać jakikolwiek dialog, zamyka oczy, wysłucha mnie i tyle...
Czy jest sens czekać i utrzymywać małżeństwo, które na poziomie więzi/relacji/uczuć jest warte?
Mam czasami wrażenie, że to takie reanimowanie zwłok.
Myślałam, że jak zrozumiem swój błąd, to zrobi wszystko, aby go naprawić, aby to nam wynagrodzić.
I niby zrozumiał. Ale chyba tylko na poziomie jego deklaracji, nie czynów.
Jego zachowanie sprawia, że nie umiem nie wracać do tego, co było. Nie umiem być dla niego ciepłą, czułą żoną po tym, ile razy mnie odtrącał. Jest dla mnie coraz bardziej obcy na tyle, że krępuje mnie chodzenie przy nim bez makijażu czy w piżamie.
Wiem, ze mam wpływ tylko na siebie. Wiec co mogę ja zrobić w tej sytuacji?
Swoją historię opisywałam najpierw tutaj: http://archiwum.kryzys.org/viewtopic.ph ... sc&start=0
Później tutaj: viewtopic.php?f=13&t=108&p=1881#p1881 i na końcu tutaj: viewtopic.php?f=13&t=670&p=25633#p25633
Wróciłam po długiej przerwie.
Jak teraz wygląda życie męża i moje?
Mąż Od 1,5 roku twierdzi, że mnie już nie zdradza. Nie zmienił pracy i wciąż pracuje z kowalską nieustannie twierdząc, że to naszemu małżeństwu w niczym nie przeszkadza.
Mija właśnie rok, odkąd chodzimy na terapię. Na początku mąż chodził bo to był mój warunek, abym nie odeszła od niego z dziećmi. Teraz mówi, że chodzi z własnej woli. Czy terapia przynosi efekty? Nie wiem. Według mnie nie idziemy do przodu.
Od momentu rozpoczęcia kryzysu (od 3 lat) mąż nie inicjuje współżycia, a moje próby (których już zaprzestałam), kończyły się zawsze jego odmową.
Patrząc z boku, wszystko jest poprawnie. Chodzimy co niedzielę z dziećmi do Kościoła (ale nie do naszego, parafialnego, bo Maż tam nie chce chodzić). Byliśmy razem na wakacjach, czasami wyjdziemy rodzinnie w niedzielę na obiad do restauracji.
Ale... mąż zafiksował się na swoim punkcie. Co 2-gi dzień wychodzi wieczorem od kilku miesięcy na siłownię, zaczął pilnować diety, zaczął spotykać się z kolegami. Jeśli już wieczorem jest w domu, to nie spędza tego wieczoru ze mną, tylko przed telewizorem.
Kiedy byliśmy w najgorszym momencie kryzysu (ok. 3 lata temu, jak Mąż w pracy był z kowalską, by poźniej wracać do domu, traktować mnie jak powietrze i ignorować dzieci), modliłam się o nasze małżeństwo, o przemianę naszych serc, o to by on się opamiętał i zerwał ten romans. Nadzieję dawało mi to, że po kryzysie małżeństwo może być jeszcze silniejsze i zaznać więzi piękniejszej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Dzisiaj tej nadziei nie mam.
Żyję z człowiekiem, który nie dąży do tego, aby się do mnie zbliżyć. Jest mu dobrze jak jest. Żona w domu, dzieci w domu, on do domu wraca, w domu jest poprawnie. Takie małżeństwo z rozsądku. Rozmawia ze mną szczerze (chyba szczerze...) tylko podczas terapii. W domu, gdy próbuję nawiązać jakikolwiek dialog, zamyka oczy, wysłucha mnie i tyle...
Czy jest sens czekać i utrzymywać małżeństwo, które na poziomie więzi/relacji/uczuć jest warte?
Mam czasami wrażenie, że to takie reanimowanie zwłok.
Myślałam, że jak zrozumiem swój błąd, to zrobi wszystko, aby go naprawić, aby to nam wynagrodzić.
I niby zrozumiał. Ale chyba tylko na poziomie jego deklaracji, nie czynów.
Jego zachowanie sprawia, że nie umiem nie wracać do tego, co było. Nie umiem być dla niego ciepłą, czułą żoną po tym, ile razy mnie odtrącał. Jest dla mnie coraz bardziej obcy na tyle, że krępuje mnie chodzenie przy nim bez makijażu czy w piżamie.
Wiem, ze mam wpływ tylko na siebie. Wiec co mogę ja zrobić w tej sytuacji?