Re: I co teraz?
: 23 cze 2018, 9:02
Amica, 3 Has
Dziękuję Wam bardzo za wsparcie. I w ogóle wszystkim Sycharkom, za każde słowo pocieszenia, każdy komentarz, poświęcony czas, modlitwę. Tego nie da się wycenić. Nie byłabym taka "mądra" gdybym stosunkowo szybko tutaj nie trafiła. Właściwie 1-1,5 miesiąca od wybuchu kryzysu ja już tu pisałam, z częstotliwością od której głowa boli że wytrzymaliście to się dziwię, wyrobiłam 200% normy jak za komuny
Dlatego zachęcam z całego serca wszystkich, którzy czytają, a chcieliby napisać- jeśli macie taką potrzebę a trochę się wstydzicie, spróbujcie. Ja wiem, że nie każdy potrafi się otworzyć, ale czasami sama próba już jest wygraną. Wiem ile wyniosłam z Waszego wsparcia, mądrych komentarzy, nawet może wydawałoby się komuś z boku że cierpkich, ale prawdziwych. Sama już uczę się słuchać wszystkich, nawet tych których zdanie nie do końca mi się podoba i wyciągam po zastanowieniu coś mądrego dla siebie, ku swojemu własnemu zaskoczeniu. Wcześniej nie słuchając, już negowałam, bo ktoś miał inne zdanie. Reagowałam emocjami. Oczywiście jestem dopiero na początku drogi, to mozolny proces i ciągła walka ze sobą, swoimi przyzwyczajeniami, naturą, ale myślę, że warto.
Amica, w tym moim powolnym "zdrowieniu" widzę wyraźnie rękę Ducha Świętego. Wcześniej nigdy się do niego jakoś konkretnie nie modliłam, a teraz nie ma dnia, żebym do Niego chociaż nie westchnęła. Naprawdę to zauważyłam. W momentach najgorszych, kiedy zawołałam "Duchu święty Pocieszycielu pociesz mnie" czułam się czasami jakby ktoś niewidzialnym sznureczkiem podciągał mi głowę do góry, czasami wręcz ucinało mi płacz tak samo z siebie. Nie wiem czy dobrze to wytłumaczyłam.
I jeszcze jedna ważna rzecz, zrozumiałam, a przynajmniej tak mi się wydaje, zwrot, postawę, której wcześniej w ogóle nie obejmowałam rozumem, to co wielu z Was tu pisało, że miłość to decyzja. Kiedy czułam jak ta moja miłość "emocjonalna" dosłownie przeciekała mi przez palce, po jego wyprowadzce, zaczęło to do mnie docierać. I to nie tak, że przestałam go "kochać" bo się wyprowadził, że ucięło się jak nożem, że "co z oczu to z serca". Ja widzę, że dopiero teraz zaczynam "naprawdę" kochać (mimo tego, że w tej chwili nie mam ochoty w ogóle go widzieć, spotkać itp.).
Ja nadal wierzę i mam nadzieję, że Bóg doprowadzi nas do siebie, ale zdaję sobie sprawę i akceptuję to, że być może Jego plan jest inny. Nie jest to łatwe, czasem się buntuję, smucę, pytam "dlaczego", ale ufam.
Oby to zdrowienie postępowało, obym umiała odnaleźć i zrozumieć miłość Taty, popatrzeć na siebie Jego oczami, przetrwać z Nim wszystkie burze w moim życiu i przyjąć z pokorą to co mi ześle.
Na pewno "wezmę" ze sobą na pielgrzymkę cały Sychar, więc nie bedę sama
Dziękuję Wam bardzo za wsparcie. I w ogóle wszystkim Sycharkom, za każde słowo pocieszenia, każdy komentarz, poświęcony czas, modlitwę. Tego nie da się wycenić. Nie byłabym taka "mądra" gdybym stosunkowo szybko tutaj nie trafiła. Właściwie 1-1,5 miesiąca od wybuchu kryzysu ja już tu pisałam, z częstotliwością od której głowa boli że wytrzymaliście to się dziwię, wyrobiłam 200% normy jak za komuny
Dlatego zachęcam z całego serca wszystkich, którzy czytają, a chcieliby napisać- jeśli macie taką potrzebę a trochę się wstydzicie, spróbujcie. Ja wiem, że nie każdy potrafi się otworzyć, ale czasami sama próba już jest wygraną. Wiem ile wyniosłam z Waszego wsparcia, mądrych komentarzy, nawet może wydawałoby się komuś z boku że cierpkich, ale prawdziwych. Sama już uczę się słuchać wszystkich, nawet tych których zdanie nie do końca mi się podoba i wyciągam po zastanowieniu coś mądrego dla siebie, ku swojemu własnemu zaskoczeniu. Wcześniej nie słuchając, już negowałam, bo ktoś miał inne zdanie. Reagowałam emocjami. Oczywiście jestem dopiero na początku drogi, to mozolny proces i ciągła walka ze sobą, swoimi przyzwyczajeniami, naturą, ale myślę, że warto.
Amica, w tym moim powolnym "zdrowieniu" widzę wyraźnie rękę Ducha Świętego. Wcześniej nigdy się do niego jakoś konkretnie nie modliłam, a teraz nie ma dnia, żebym do Niego chociaż nie westchnęła. Naprawdę to zauważyłam. W momentach najgorszych, kiedy zawołałam "Duchu święty Pocieszycielu pociesz mnie" czułam się czasami jakby ktoś niewidzialnym sznureczkiem podciągał mi głowę do góry, czasami wręcz ucinało mi płacz tak samo z siebie. Nie wiem czy dobrze to wytłumaczyłam.
I jeszcze jedna ważna rzecz, zrozumiałam, a przynajmniej tak mi się wydaje, zwrot, postawę, której wcześniej w ogóle nie obejmowałam rozumem, to co wielu z Was tu pisało, że miłość to decyzja. Kiedy czułam jak ta moja miłość "emocjonalna" dosłownie przeciekała mi przez palce, po jego wyprowadzce, zaczęło to do mnie docierać. I to nie tak, że przestałam go "kochać" bo się wyprowadził, że ucięło się jak nożem, że "co z oczu to z serca". Ja widzę, że dopiero teraz zaczynam "naprawdę" kochać (mimo tego, że w tej chwili nie mam ochoty w ogóle go widzieć, spotkać itp.).
Ja nadal wierzę i mam nadzieję, że Bóg doprowadzi nas do siebie, ale zdaję sobie sprawę i akceptuję to, że być może Jego plan jest inny. Nie jest to łatwe, czasem się buntuję, smucę, pytam "dlaczego", ale ufam.
Oby to zdrowienie postępowało, obym umiała odnaleźć i zrozumieć miłość Taty, popatrzeć na siebie Jego oczami, przetrwać z Nim wszystkie burze w moim życiu i przyjąć z pokorą to co mi ześle.
Na pewno "wezmę" ze sobą na pielgrzymkę cały Sychar, więc nie bedę sama