Strona 44 z 57

Re: I co teraz?

: 23 cze 2018, 9:02
autor: Smutek
Amica, 3 Has
Dziękuję Wam bardzo za wsparcie. I w ogóle wszystkim Sycharkom, za każde słowo pocieszenia, każdy komentarz, poświęcony czas, modlitwę. Tego nie da się wycenić. Nie byłabym taka "mądra" gdybym stosunkowo szybko tutaj nie trafiła. Właściwie 1-1,5 miesiąca od wybuchu kryzysu ja już tu pisałam, z częstotliwością od której głowa boli😀 że wytrzymaliście to się dziwię, wyrobiłam 200% normy jak za komuny 😀
Dlatego zachęcam z całego serca wszystkich, którzy czytają, a chcieliby napisać- jeśli macie taką potrzebę a trochę się wstydzicie, spróbujcie. Ja wiem, że nie każdy potrafi się otworzyć, ale czasami sama próba już jest wygraną. Wiem ile wyniosłam z Waszego wsparcia, mądrych komentarzy, nawet może wydawałoby się komuś z boku że cierpkich, ale prawdziwych. Sama już uczę się słuchać wszystkich, nawet tych których zdanie nie do końca mi się podoba i wyciągam po zastanowieniu coś mądrego dla siebie, ku swojemu własnemu zaskoczeniu. Wcześniej nie słuchając, już negowałam, bo ktoś miał inne zdanie. Reagowałam emocjami. Oczywiście jestem dopiero na początku drogi, to mozolny proces i ciągła walka ze sobą, swoimi przyzwyczajeniami, naturą, ale myślę, że warto.
Amica, w tym moim powolnym "zdrowieniu" widzę wyraźnie rękę Ducha Świętego. Wcześniej nigdy się do niego jakoś konkretnie nie modliłam, a teraz nie ma dnia, żebym do Niego chociaż nie westchnęła. Naprawdę to zauważyłam. W momentach najgorszych, kiedy zawołałam "Duchu święty Pocieszycielu pociesz mnie" czułam się czasami jakby ktoś niewidzialnym sznureczkiem podciągał mi głowę do góry, czasami wręcz ucinało mi płacz tak samo z siebie. Nie wiem czy dobrze to wytłumaczyłam.
I jeszcze jedna ważna rzecz, zrozumiałam, a przynajmniej tak mi się wydaje, zwrot, postawę, której wcześniej w ogóle nie obejmowałam rozumem, to co wielu z Was tu pisało, że miłość to decyzja. Kiedy czułam jak ta moja miłość "emocjonalna" dosłownie przeciekała mi przez palce, po jego wyprowadzce, zaczęło to do mnie docierać. I to nie tak, że przestałam go "kochać" bo się wyprowadził, że ucięło się jak nożem, że "co z oczu to z serca". Ja widzę, że dopiero teraz zaczynam "naprawdę" kochać (mimo tego, że w tej chwili nie mam ochoty w ogóle go widzieć, spotkać itp.).
Ja nadal wierzę i mam nadzieję, że Bóg doprowadzi nas do siebie, ale zdaję sobie sprawę i akceptuję to, że być może Jego plan jest inny. Nie jest to łatwe, czasem się buntuję, smucę, pytam "dlaczego", ale ufam.
Oby to zdrowienie postępowało, obym umiała odnaleźć i zrozumieć miłość Taty, popatrzeć na siebie Jego oczami, przetrwać z Nim wszystkie burze w moim życiu i przyjąć z pokorą to co mi ześle.
Na pewno "wezmę" ze sobą na pielgrzymkę cały Sychar, więc nie bedę sama 🤗

Re: I co teraz?

: 23 cze 2018, 9:47
autor: krople rosy
Smutku....ja tak na szybko: Każdego dnia idziesz krok do przodu i stajesz się inną osobą.
Wróci niedługo spokój wewnętrzny, pogoda ducha i coraz smielsze zaufanie do Boga.
Mąż może się szarpać sam ze sobą bo o ile w pierwszym momencie poczuł ulgę że się wyswobodzil to z czasem może do niego dochodzić fakt, że ta perspektywa ,,wolnosci" nie jest wcale tak rozkoszna jak się wydawało.
W każdym razie cokolwiek sobie myśli i czuje otocz go swoją modlitwą i idź z wiarą do przodu.
Przyjmowanie codziennie komunii św jest według mnie ogromnym pokrzepieniem duszy. Mój mąż codziennie przed pracą chodzi na poranną mszę św i widzę jak go to umacnia.
Pozdrawiam .

Re: I co teraz?

: 23 cze 2018, 11:09
autor: Smutek
krople rosy
Dziękuję. Jeszcze parę tygodni, miesięcy temu nie wierzyłam, że mogę czuć się inaczej. Otwierałam rano oczy, docierała do mnie moja sytuacja i nie chciało mi się z łóżka wyłazić (teraz też mi się nie chce, ale organizm odbija sobie niewyspanie z pierwszej fazy kryzysu). Gdyby nie to, że trzeba było iść do pracy to pewnie bym tak leżała cały dzień. I jak ktoś mi mówił, że będzie lepiej to nawet słuchać nie chciałam. Ale zrozumiałam teraz, że swoją rozpaczą obrażam Boga. Mam za co dziękować, On jest przy mnie i mi pomaga. Jeszcze nie umiem tak czuć, kochać i słuchać jakbym chciała, ale nie zrażam się. Bóg nas kocha i niedoskonałych.
Za męża się modlę, aby stanął w prawdzie, odnalazł w sobie pragnienie poznania Boga, nawrócił się i aby Bóg go miał w swojej opiece. Samą jednak modlitwę traktuję już też inaczej, nie tak "rozpaczliwie", jakby to że pomodlę się dawało mi gwarancję, że "musi" być jak ja chcę, bo przecież się modliłam.
Nadal jednak wierzę w cuda, jeśli tylko Tato zechce 🙂

Re: I co teraz?

: 23 cze 2018, 11:23
autor: jacek-sychar
Smutek
Przeżywasz teraz żałobę po swoim małżeństwie. Był już okres wypierania wiadomości o jego końcu. Był też etap buntu. Teraz jakoś wchodzisz w okres ratowania samego siebie. I bardzo dobrze, bo jest droga do etapu reintegracji i na koniec przebaczenia.
Brakuje mi tylko etapu gniewu.
Przeżyłaś go, czy przeskoczyłaś?
Jest to etap niebezpieczny, bo można wtedy zamknąć się na przebaczenie i ratowanie siebie, tylko zacząć rozpamiętywać swój ból, złość i gniew.
Gdy ja przeżywałem etap gniewu i złości, bardzo się złościłem, że jak to, ja katolik i nie potrafię przebaczyć? Żeby prawdziwie przebaczyć, trzeba do tego dojrzeć.

A że teraz troszczysz się o siebie, to bardzo dobrze. Ja w tym etapie nadrobiłem wszystkie kilogramy, które wcześniej straciłem. A było ich 20! Ale sobie dogadzałem! Ale pozwoliło to mi właściwie pokochać siebie. Co prawda chciałbym wrócić do mojej figury w okresie kryzysu (ale byłem szczypiorek!), ale wiem też, że nie zawsze jest to zdrowe.

Trzymaj się!
I nie zapominaj o ludziach. Znajdź jakąś grupę znajomych, przyjaciół, z którymi będziesz się spotykać.
Są ostatnie miejsca na wakacjach z Sycharem (Jastarnia, Mikoszewo i Skomielna). Taki tydzień świetnie ładuje akumulatory na dalszy okres roku. Ja jestem już tak wyładowany po bieżącym roku, że będę ładował akumulatory aż trzy tygodnie! :lol:
Zapraszam osobiście do Skomielnej. :P (Było to lokowanie produktu ;) )

Re: I co teraz?

: 23 cze 2018, 13:44
autor: Smutek
Jacku
Właśnie "brakuje" mi gniewu w tym wszystkim.
Wściekałam się, o tak. Psioczyłam na męża razem z siostrą, jak mnie dobrze podkręciła, ale to wszystko były takie zrywy. Miałam taki czas złości na niego kiedy jeszcze mieszkaliśmy razem. Przeminął. Owszem, też myślałam, że powinnam przebaczyć, bo jak mogę z wiarą prosić o ratunek chowając w sercu urazę. Były chwile, że myślałam "o poczekaj, Pan Bóg ci za moje krzywdy odpłaci, będziesz biedny". Też minęło.
Mam wrażenie, że mam w sobie jakiś taki "spokojny gniew". Czy to w ogóle ma sens? Ja generalnie nigdy długo urazy nie chowam, ale to jest inna sytuacja, to nie koleżanka, która powiedziała, że jestem głupia, tylko konkretna krzywda.
Gniewu we mnie jest w tej chwili, jak napisałam wyżej, jakieś 15%, jeśli da się wymierzyć. Przeważa nadal smutek, ale jest i jakaś nadzieja na przyszłość, pójście do przodu, podniesienie się. Tego wcześniej nie było w ogóle.
Może gniew, taki prawdziwy, przyjdzie gdy będę silniejsza? Nie wiem. A może gniew jest słabszy, bo nadal jestem uzależniona od niego, bo za bardzo mu "matkowałam"? Nie mam pojęcia.
Na chwilę obecną jestem w takim miejscu i czasie, że widzę światełko w tunelu dla siebie, dla mojego życia, niezwiązane i nieuzależnione od tego co zrobi mój mąż.
Czy szukać gniewu na siłę? Nie chcę, myślę że on mnie sam znajdzie w odpowiedniej chwili. A to że go nie czuję (nie na tyle na ile powinnam) nie oznacza, że bagatelizuję krzywdę, którą mi wyrządził mój mąż. Zawsze będę mieć tego świadomość.
Też zaczęłam więcej jeść😀 może nie jakieś niesamowite ilości, ale regularniej i więcej niż poprzednio. No i więcej śpię. Są czasem popołudniowe drzemki dla niemowlaka 😂 nawet bym powiedziała, że więcej leniuchuję, a wyjście z koleżanką to już nie taki przymus jak wcześniej.
Jednak gorsze dni też są i wiem, że jeszcze będą.
Boję się dnia, gdy listonosz dostarczy mi pozew, boję się, że spotkam męża gdzieś na mieście (a nie chcę go teraz w ogóle oglądać), boję się, że zadzwoni z jakimś żądaniem czy awanturą, albo namowami bym zgodziła się na rozwód bez orzekania o winie. Staram się o tym nie myśleć, ale to jest, nie zniknie samo z siebie.
Bardzo bym chciała wybrać się z Wami w góry, ale nie dostanę tyle wolnego. Już z urlopem na pielgrzymkę jest problem (praca to kolejna sytuacja z którą przyjdzie mi się zmierzyć, ale nie wszystko na raz). Wierzę, że wcześniej czy później będzie dane mi Was poznać osobiście. Na razie widziałam tylko Mirakulum na Youtube 😉
Dziękuję za wsparcie.

Re: I co teraz?

: 23 cze 2018, 15:57
autor: jacek-sychar
Smutek
Jak się podnosisz, to bardzo dobrze.
A z tym:
Smutek pisze: 23 cze 2018, 13:44 Na chwilę obecną jestem w takim miejscu i czasie, że widzę światełko w tunelu
to jeżeli nie są to światła nadjeżdżającego pociągu, to wszystko jest OK. :lol:

Re: I co teraz?

: 23 cze 2018, 16:57
autor: lena101
Smutek pisze:
Czy szukać gniewu na siłę? ... A to że go nie czuję (nie na tyle na ile powinnam) nie oznacza, że bagatelizuję krzywdę, którą mi wyrządził mój mąż. Zawsze będę mieć tego świadomość.
Też zaczęłam więcej jeść😀 może nie jakieś niesamowite ilości, ale regularniej i więcej niż poprzednio. No i więcej śpię. Są czasem popołudniowe drzemki dla niemowlaka 😂 nawet bym powiedziała, że więcej leniuchuję...
U mnie też podobnie. Trochę więcej jem, odpoczywam, nawet popołudniowe drzemki są. Więcej się uśmiecham.Tak jak Ty nie potrafię się złościc na meża. Niektórzy myślą ,że jest lepiej tzn. z nami lepiej. Ale tak naprawdę to z nami jest gorzej.Tylko ja już lepiej to znoszę. Dwa razy byłam pod pocztą, zawróciłam. A na poczcie czeka na mnie ...pozew rozwodowy. Nie mogę uwierzyć,że mój mąż tego naprawdę chce. Życzę Ci szczęścia , żebyś nie musiała bać się poczty.Dużo sił

Re: I co teraz?

: 23 cze 2018, 20:14
autor: Smutek
lena
Bardzo współczuję i przytulam. Boję się poczty już teraz, uprzedziłam rodziców, żeby niczego do mnie nie odbierali, zawsze to dwa awiza dłużej do przygotowania odpowiedzi na pozew i poszukania dobrego prawnika.
Nie chcę rozwodu i długo żyłam w takiej bańce, że mnie to nie będzie dotyczyło mimo kryzysu, ale otwarły mi się oczy najpierw po rozmowie ze znajomymi, a potem po awanturze telefonicznej z mężem. Ja to muszę tak między oczy dostać, żeby dotarło, raz a konkretnie, wręcz namacalnie. Taka głupia jestem czasami, bo wydaje mi się, że skoro ja bym czegoś takiego nie zrobiła to drugi też nie zrobi. W każdym razie zrozumiałam, że po pierwsze nie zgadzam się na rozwód, a po drugie nie pozwolę się krzywdzić. Nie chciałabym wywlekania brudów w sądzie i tego całego syfu, chciałabym się zachować spokojnie, pewnie i stanowczo, a jak będzie? Nie wiadomo. Jednak strach jest, nie będę kłamać.
Kochana, a jesteś pewna że to pozew?

Re: I co teraz?

: 23 cze 2018, 20:56
autor: lena101
Niestety jestem pewna. Mąż przez przypadek poinformował mnie,że złożył już papiery do sądu. Dowiedziałam się wtedy, gdy sugerowałam mu separację. Mówiłam, że spieszy się tylko diabeł. Prosiłam o czas, o zastanowienie. Odparł,ze już się zastanowił, z resztą nie ma o czym rozmawiać, bo papiery są już w sądzie.Tyle. Od tego czasu minęły dwa miesiące. Więc musi byc TO. Mam wrażenie,że boi się,że może się rozmyślić. Mnie boli Jego tempo, nie rozumiem go. Jesteśmy ważni, ale chce rozwodu. Żegna się z nami "Z Panem Bogiem". Nic z tego nie rozumiem, bo jednocześnie on chce rozwodu. Pewnie taki warunek postawiła mu kowalska.

Re: I co teraz?

: 23 cze 2018, 22:43
autor: Smutek
Lena
Wszystko w rękach Boga. Dla Niego nic nie jest niemożliwe. Ty trwaj Kochana. Niewykluczone, że i ja niedługo będę w takiej sytuacji. Potrzeba nam dużo siły.
Pomodlę się za Ciebie.

Re: I co teraz?

: 14 lip 2018, 5:56
autor: Smutek
Kochani, jutro Częstochowa 😀
Pamiętam o Was wszystkich w modlitwie.
Pozdrawiam 🌸

Re: I co teraz?

: 14 lip 2018, 15:13
autor: Camilaa
Odnalezienia spokoju i sily wewnętrznej życzę i wróć do nas...

Re: I co teraz?

: 14 lip 2018, 18:37
autor: s zona
Smutek pisze: 14 lip 2018, 5:56 Kochani, jutro Częstochowa 😀
Pamiętam o Was wszystkich w modlitwie.
Pozdrawiam 🌸
Dzieki Smutku , zycze pieknych przezyc ,
podobnie zawiozlam wszystkie Sycharki w niedziele 8 lipca :D

Re: I co teraz?

: 22 wrz 2018, 21:05
autor: Smutek
Witam wszystkich 🙂
Co u mnie? Z jednej strony niewiele, a z drugiej bardzo dużo.
Mąż wyprowadził się prawie 4 miesiące temu. Było różnie... Najpierw rozpacz, ale taka do spodu, zaraz w pierwszy dzień, tragedia, miałam nieciekawe myśli. I zaraz na drugi dzień byłam na nabożeństwie uwielbienia i były takie "fajerwerki", że czułam się jakby dosłownie Pan Bóg mnie zbierał z gleby. A poszłam tam bez przekonania.
Przez pierwszy tydzień chciałam dzwonić do niego, żeby wrócił, paranoja. Prawie łapałam się za ręce, żeby nie wybrać jego numeru i nie płaszczyć się przed nim. Ja trzeźwo myśląca, wydawałoby się, mądra kobieta. Chciałam go spotkać gdzieś na mieście, zobaczyć, porozmawiać.
I pod koniec tygodnia spotkałam go. Rozmowa o niczym, on zniecierpliwiony, żeby już pójść, a ja? Zobaczyłam siebie jego oczami, wyglądałam jak zbity pies, którego kopie pan, a on dalej się łasi. Przepraszam za takie porównanie, ale cieszę się, że Tato mi to pokazał, było mi to potrzebne. Od tego momentu, mam wrażenie, rozpoczął się proces powolnego uświadamiania sobie, że życie toczy się dalej bez względu na to czy mój mąż jest ze mną czy nie. Słońce wschodzi mimo moich łez i rozpaczy. Ja wiem, że być może mam "lepiej", bo nie mamy dzieci. W ostatecznym rozrachunku chyba tak jest. Kiedy przeszło 5 lat temu modliłam się o dziecko a Pan Bóg mi tego dziecka "nie dał", to On już wiedział, że tak będzie dla mnie lepiej, chociaż ja tego nie rozumiałam.
Dzięki kryzysowi zbliżyłam się do Taty, dostrzegam Jego pomoc w tak drobnych, banalnych nawet sprawach, że w innych okolicznościach, gdyby było mi dobrze, pewnie nie zauważyłabym tego. A teraz mam pewność, że skoro On jest przy mnie w takich drobiazgach, to przecież nie zostawi mnie w poważnych sprawach samej sobie.
Kiedy mąż jeszcze mieszkał ze mną modliłam się Nowenną Pompejańską o uratowanie małżeństwa to działy się te wszystkie wariactwa. Teraz po jego wyprowadzce modlę się drugą Nowenną o jego nawrócenie i po prostu wylało  się szambo. Powoli i stopniowo dochodziły i dochodzą do mnie wszystkie kłamstwa, które nie zaczęły się teraz, ani nawet przed trzema laty kiedy odkryłam "pierwszą" stażystkę. One sięgają dalej wstecz. Wyszło na to, że szczery nie był ze mną nawet przed ślubem. To wszystko bolało i boli, ale Mama łagodzi ból i przytula do Swego Serca. Wiem, że gdybym te wszystkie informacje dostała naraz i w pierwszej fazie kryzysu to nie wiem czy bym to zniosła.
Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o niedojrzałości mojego męża. Mam wrażenie, że tak naprawdę on nie wie co to jest miłość, on to uczucie utożsamia jak dziecko z motylami w brzuchu i seksem. A kiedy motyle zdechną a seks z jedną i tą samą kobietą spowszednieje to wtedy trzeba poszukać urozmaicenia. Chłopczyk pobawił się w dom i mu się znudziło. Wiem, że to wszystko brzmi cynicznie, ale to wszystko zaczyna mi się właśnie w taki sposób układać powoli w jedną całość. Wiem, że to jaki on jest w dużej mierze wynika z tego w jakim domu się wychowywał, a ten brud który się wylał dotyczy także jego rodziny. Okazuje się, że jego ojciec robił to samo co on, a jego żona wolała udawać, że wszystko jest ok. Siostra rozbiła małżeństwo, a jego mama ułożyła sobie do tego "swoją prawdę", o patologii z której uratowała jej córka tego faceta. Podejrzewam, że taką "patologią" zostanę zaraz ja. I żeby nie było, że są to moje projekcje i czarne scenariusze to teraz kilka informacji o teściach. W pierwszej fazie byłam pozytywnie zaskoczona tym, że nie chcieli go przyjąć do domu, że stanęli po mojej stronie, ale długo to nie trwało. Do momentu kiedy zaczął straszyć samobójstwem ich, bo na mnie "nie działało". Od momentu wyprowadzki teściowie zerwali ze mną całkowicie kontakt, kilka tygodni później również siostry męża przestały się do mnie odzywać. Co lepsze, dostałam informację, że teściowa wspiera męża w dążeniu do rozwodu, wręcz ma mi za złe, że ja na rozwód się nie zgadzam i że go kocham. Autentycznie, ta kobieta ma pretensje, że ja kocham jej syna. Takiego cyrku się nie spodziewałam.
Mąż raczej nie myśli samodzielnie, ma wsparcie i poklask, otoczony jest ludźmi, którzy wiarę mają za nic. Zerwał kontakt z ludźmi mądrymi, którzy mogliby mu próbować przemówić do rozumu. Jest nerwowy, nadal zacietrzewiony i zdecydowany rozwalić nasze małżeństwo. Mieszka z rodzicami, którzy chodzą koło niego na palcach i wręczają we wszystkim.
Ludzie, którzy mnie otaczają, znajomi, przyjaciele, rodzina, doradzają z troską, aby zgodzić się na rozwód celem uniknięcia nerwów i stresu. Wszyscy również mówią, że byłabym ostatnią idiotką, gdybym go przyjęła, gdyby zdecydował się w którymś momencie wrócić. I powiem szczerze, że ja nie chcę go takiego. Naprawdę.
I jeszcze na koniec. Chciałam o tym wszystkim porozmawiać z mądrym księdzem, ale nie tak, że 5 minut w konfesjonale, czy 5 minut na pielgrzymce. I tak sobie pomyślałam, gdzie ja takiego księdza znajdę. W ciągu tygodnia znalazło się trzech takich księży, teraz tylko muszę wybrać jednego i umówić się.
A jeszcze kwestia rozwodu. Jeśli dostanę pozew, ja sama nie czuję się na tyle silna, aby iść do sądu bez adwokata. Okazało się, że wielu moich znajomych poleca mi adwokatów, którzy kolokwialnie mówiąc, mogliby puścić go w skarpetkach. Ja od początku twierdziłam, że nie chcę go skrzywdzić i tak naprawdę nie chcę nic od niego, ale gdyby doszło co do czego muszę się bronić. Sądząc po tym co wyczynia jego rodzina, nie mam co spodziewać się czegoś dobrego. Raczej tego, że na moją głowę wyleje się wiadro pomyj. Mąż już opowiada wszystkim, że go kontrolowałam, że się awanturowałam, na nic nie pozwalałam, a on biedny i pokrzywdzony. No przecież prawdy nie powie ktoś kto sam jest jednym wielkim chodzącym kłamstwem.
Najpierw podchodziłam do tego na zasadzie pokory i przyjęcia wszystkiego, ale potem zaczęłam się zastanawiać, czy ja nie mam prawa się bronić, szukać dobrego adwokata? Ciężko to wszystko ogarnąć.
Nie przestaję się modlić, tylko dzięki temu funkcjonuję i zaczynam stawać na nogi. Tak bym chciała wiedzieć co mam robić, mówić, kiedy przyjdzie czas próby. Boję się tego.
I to chyba tyle. Przepraszam, że taki długi post, ale długo tu nie pisałam, więc chciałam w miarę wyczerpująco uaktualnić.
Pozdrawiam.

Re: I co teraz?

: 22 wrz 2018, 23:54
autor: mare1966
Smutek ,
w zasadzie to opisujesz "znajomą drogę" .
Zachowanie jego rodziny jest typowe .
W końcu to jego rodzina , on jest od nich , a ty obca w sumie .
Synuś to synuś w końcu .

Moim zdaniem , tu był jeden błąd , na samym początku .
Może i on nie wybrzmiał , ale .......

Pytanie - co dalej ?
Teoretycznie jesteś w połowie drogi , teoretycznie .
Bo faktycznie , to nie znamy dnia i godziny .

Ale ważne jest to co napisałaś :
"życie toczy się dalej" , a słońce wschodzi .
Świadomość tego jest ważna , pewien dystans do tego co nas spotyka , spotka .