Bardzo Wam wszystkim dziękuję. Mój wątek chyba powoli zmierza przynajmniej do pewnego wyciszenia, bo najważniejsze rzeczy zostały wyłożone. Mam nad czym myśleć, a to mi przychodzi bardzo powoli. Mimo to napiszę jeszcze trochę - tym razem już się nie łudzę, że uda mi się krótko - kilka uwag tak na gorąco, czyli po 2-3 godzinach przemyśleń.
ozeasz pisze: ↑21 lis 2017, 11:14
-brak dania wolności żonie
-podejmowanie za Nią odpowiedzialności
-brak poczucia wartości i godności ,brak wyraźnych (swoich) granic
-nadmierne związanie - uzależnienie od żony
-narzucanie wizji religijnej i wartości żonie
Aż trzy punkty wiążą się z jakąś formą ograniczania wolności mojej żony przeze mnie. Ona oczywiście w jakimś stopniu właśnie tak to postrzega. Jest całkowicie wolna, przeprowadza swoją wolę bez oglądania się na innych ze mną na czele. Jednak widzi we mnie potencjalne zagrożenie dla tej swobody i nie chce się zgodzić na nic, co miałoby jakiś pozór zależności czy choćby ustępliwości z jej strony.
Jej perspektywa jest bardzo ważna i muszę o niej wciąż pamiętać, ale nie mogę jej mylić z opisem rzeczywistości. Nie daję wolności żonie, bo jej dać nie mogę. Ona ją ma niezależnie ode mnie, wiem o tym dobrze, ona wie, że ja wiem, itd. Nie mogę tu nic dodać np. zwalniając ją z przysięgi małżeńskiej, bo ani nie mam takiej władzy, ani nie byłaby to żadna wolność. Muszę wprawdzie uważać, żeby jakoś nie próbować jej odbierać, np. przez szantaż emocjonalny, ale pomijając jakieś pojedyncze potknięcia sądzę, że tego nie robię. Swoje zdanie na temat nierozerwalności małżeństwa, jego konsekwencji i grzechu dyskutowałem z Wami, bo stoimy na tym samym fundamencie i mówimy tym samym językiem. Moja żona NIGDY nie usłyszała ode mnie, że jakieś jej postępowanie jest grzechem, ze czegoś nie powinna robić, bo Bóg czy Kościół tego zabrania. Nie nawracałem swojej żony gadaniem lub podsuwaniem pobożnych lektur. Modliłem się o jej wiarę i starałem się pokazywać życiem, że swoją traktuję poważnie. Tylko w tym sensie postrzegałem swoją odpowiedzialność za nią - to, jakim byłem sam, powinno zwracać ją ku dobremu, a nie złemu. Nie podejmowałem decyzji za nią.
Nie było też tak, że przed kryzysem wszystko z czasem na czele musiało być wspólne. Mieliśmy pasje, przyjaciół i znajomych, przeżycia i doświadczenia, marzenia i obawy wspólne – i te odrębne. Potem często zapraszaliśmy tę drugą połowę do tego, co jedno z nas samo odkryło pięknego. Tak poszerzało się pole wspólnej aktywności, znajomości, zainteresowań. Oboje zachęcaliśmy się nawzajem do samodzielnej eksploracji świata, żeby było się czym dzielić. Początkiem kryzysu było to, że nagle nowa fascynacja okazała się całkowicie zamknięta dla mnie i zarazem zaczęła pochłaniać inne. Żona była coraz mniej aktywna i emocjonalnie obecna nie tylko w domu, cały jej świat zaczął się sprowadzać do tego jednego środowiska.
Pozostałe dwa punkty też wiążą się ze sobą, do nich zresztą nawiązuje także konkluzja Renty. Zgadzam się, że w tej sferze tkwiła istota problemu. Była to jakaś duchowa gnuśność, konformizm z lenistwa, wyzbywanie się godności kosztem wygody, spokoju i przyjemności. Jednym gestem żona potrafiła przenieść mnie z euforii w rozpacz i z powrotem. Wzajemną bliskość budowaliśmy wspólnie przez ponad 20 lat, a gdy ja zauważyłem jej wycofanie, sam zaangażowałem się jeszcze mocniej. Poczucie własnej wartości zachowałem, ale dom był miejscem walki o nią i jej podkopywania, a nie ugruntowania. Pewne granice stawiałem, ale za rzadko, niekonsekwentnie i nie zawsze trafnie. Od trzech lat jest już jednak inaczej. W mojej ocenie gorzej, a nie lepiej, bo z nadmiernej zależności wpadłem w niemal pełną emocjonalną niezależność. Nie wierzę w miłość zbudowaną na uczuciach, ale nie wierzę także w miłość bez uczuć. Nie jest mi teraz łatwiej pracować nad sobą (choć – czy ma być łatwiej?), cieszyć się wolnością czy po prostu życiem. Jak pisałem – to życie jest teraz intensywne i bogate, doba za krótka, na nudę czy bezczynne czekanie nie ma czasu. Tylko smak nie ten, co wcześniej, gdy można było to przeżywać z bratnią duszą najbliższej osoby.
Bardzo wyraźnie artykułowany, chyba centralny charyzmat Sycharu – że można być w pełni szczęśliwym bez swojej drugiej połowy i należy do tego dążyć – na razie mnie nie przekonuje. Może z czasem zmienię zdanie.
Lustro zadała ważne pytanie, czego oczekuję po tym forum. Przede wszystkim pomocy w spojrzeniu na moją sytuację z boku, oczami innych. Spieram ze tezami wywołującymi mój sprzeciw, bo nie są dla mnie wyrocznią, a są ważne. Moim zdaniem to jest właśnie podstawowy cel dyskusji jako takiej: nie przekonanie adwersarza, to czasem bywa potrzebne i czasem się nawet udaje. W wymianie argumentów zawsze ważniejsze jest jednak lepsze wzajemne zrozumienie. Ono jest prawdziwym owocem dialogu. Choć w wielu sprawach nie dałem się przekonać, niesamowicie poszerza to horyzonty, przynajmniej moje.
Te wirtualne rozmowy dały mi też poczucie wspólnoty. Nie zastąpią spotkań z żywymi ludźmi, z tych na pewno nie zrezygnuję, bo już ten przedsmak stawia na nogi.
Choć w drodze do tego punktu miałem dobrych przewodników (spowiednik, kierownik duchowy, przyjaciel z bardzo solidną formacją – doświadczony katecheta), żaden nich nie miał za sobą tego osobistego doświadczenia. Poznanie ludzkich dramatów nie tylko pozwala spojrzeć na własny ból z większym dystansem i lepiej wychodzić z narzuconej sobie samemu roli ofiary, ale też uczyć się na błędach cudzych, zamiast na własnych. Forum okazało się być kopalnią wiedzy na temat małżeństwa. Sam nie mogę wyjść ze zdumienia, dlaczego wcześniej nie poszedłem w tym kierunku – uzupełnienia swojej wiedzy. Przecież lektury były łatwo dostępne, ich odnalezienie również. Jak mogłem być tak głupi, żeby nie zdać sobie sprawy z własnej ignorancji i nie sięgać po bezcenną wiedzę leżącą na wyciągnięcie ręki? Przez sześć lat, a w zasadzie znacznie dłużej... Cieszę się, że przynajmniej teraz to do mnie dotarło i intensywnie nadrabiam zaległości.
Miałem również nadzieję na pomoc w rozważeniu kwestii dla mnie fundamentalnej i zarazem bardzo pilnej: czy nie powinienem natychmiast wycofać się z decyzji o separacji. Usłyszałem różne zdania, ale bardziej do mnie trafiły rady "puszczenia sznurków", zajęcia się pracą nad sobą i pozostawienia Bogu jej efektów. Nie będę ani palić mostów za sobą, ani wracać teraz do wspólnego mieszkania.
Nie dziwcie się proszę, jeśli przez jakiś czas nie będę się tu odzywał. Nagadałem się dość i dostałem taką porcję duchowej strawy do przetrawienia, że muszę trochę pobyć z tym sam. I nie nadużywać Waszej cierpliwości.
Niech Wam wszystkim Bóg błogosławi za to, że tu jesteście!