Pisałem, że w czasie świąt żona wyznaczyła rodzinie 2,5 godziny na spotkanie. Ostatecznie tego czasu było o pół godziny więcej. Mi nie było jednak dane wziąć w tym udziału. Wskutek ostrej i prawdopodobnie zaraźliwej infekcji cały ten czas muszę spędzić sam w domu, tylko dzisiejsze śniadanie udało się zjeść razem z rodzicami. W czasie Wigilii miałem łączność z resztą rodziny przez Skype - ustawili na przedłużeniu stołu laptopa, więc przez całą wieczerzę widzieliśmy i słyszeliśmy się nawzajem. Ja na początku czytałem ewangelię, bo okazało się, że w tamtym domu nie było Pisma Świętego. Potem było składanie życzeń - ja miałem swój opłatek i gdy ktoś chciał, to mogliśmy sobie złożyć życzenia i "przełamać się opłatkiem", część rodziny to zrobiła. Żona nie chciała podejść. Wychodząc nie żegnała się w żaden sposób ze mną - niby normalne, że nie ktoś nie nawiązuje relacji z laptopem, ale ja przez poprzednie 3 godziny brałem udział w rozmowie przy stole. Dziś wysłała mi SMSa, że o północy wpadnie do domu i może mi poświęcić chwilę i wyświadczyć przysługę, o którą wcześniej prosiłem. Natychmiast odpowiedziałem, że chętnie skorzystam, będę na nią czekać; spytałem czy wpadnie do mnie, czy ja mam przyjść do niej. Nie odpowiedziała. Czekałem, rzeczywiście zjawiła się o tej porze. Słyszałem jak wchodzi, chwilę krząta się po domu i idzie do sypialni. Wtedy zapukałem do niej i zgodziła się - mam wrażenie, że niechętnie - spełnić swoją obietnicę. Zaproponowałem, że przygotuję jej świąteczne śniadanie na wskazaną godzinę, zanim wyjdzie do pracy. Odpowiedziała, że nie widzi takiej potrzeby, ale mogę jej przynieść, pasztet mojej mamy, skoro go dostałem. Zamiast widzenia z żoną przez 2,5 godziny miałem więc ostatecznie mniej więcej 2,5 minuty, usługę z zapłatą w naturze i sugestywną demonstrację obojętności.
Przeglądając nowe posty
viewtopic.php?f=10&t=636&start=105
trafiłem na odnośnik do wątku Michała na starym forum:
http://archiwum.kryzys.org/viewtopic.php?t=12954
z komentarzem:
A autor wątku tak opisywał swój ostatni stan:
Odżyła mi w pamięci niedawna rozmowa z dość bliską osobą, która również jest w kryzysie. Tłumaczyłem, że trzeba dla samego siebie mocno stanąć na nogi, uzyskać wewnętrzną samodzielność, emocjonalną niezależność. Odpowiedział, że zna tę radę, ale zarazem boi się, że wtedy przestanie mu zależeć na odbudowie. A że z drugiej strony tej troski nie ma, to to byłby koniec jakiejkolwiek więzi małżeńskiej.Czuję obrzydzenie do mojej żony. A gdy pozwalam jej się nieco zbliżyć, to czuję obrzydzenie do siebie.
Rozmawiałem z żoną. Pomijam fakt, że w żadne słowo mojej żony nie uwierzyłem (i tak już chyba pozostanie na zawsze), ale przekazałem jej to co czuję, że nie jestem gotowy, że nic jej nie mogę obiecać i że potrzebuję dużo czasu.
Zaczął się przede mną rysować właśnie taki scenariusz. Ja wyjdę na prostą, uwierzę w szczęście bez niej i będzie mi z tym dobrze. Na jej starania nie liczę... Po pewnym czasie mogę nie być nawet gotowy na ponowne bycie razem. Z jednej strony zachowanie żony potwierdza moje przekonanie, że słusznie czułem się w istocie samotny jeszcze przed wyprowadzką, że ten krok i wniosek o separację był nazwaniem po imieniu i wyciągnięciem na światło dzienne faktu, który i tak się stał. Z drugiej zachwiało to nadzieją na to, że efektywna praca nad sobą przybliży odbudowę małżeństwa. Jeszcze dziś mówiłem rodzicom, że powoli czuję się silniejszy i być może za jakiś czas będę gotów wrócić do wspólnego mieszkania bez stawiania żadnych warunków. Teraz nabrałem wątpliwości, czy w takiej chwili będę jeszcze miał na to ochotę lub siłę, żeby to zrobić wbrew swoim chęciom. Szczególnie w prawdopodobnym przypadku niezmienionej postawy żony. Czuję, że znów tracę nadzieję, którą budowałem w sobie w ostatnich miesiącach.