Nie mieszkamy z mężem razem. Oboje na taki stan zapracowaliśmy.
Mąż łamiąc przysięgę małżeńską, uciekając od swojej odpowiedzialności i uciekając od problemu swoich uzależnień.
Ja przez wadliwe rozumienie czym jest dobro rodziny i małżeństwa. Godziłam się na wiele, byle rodzina była cała. Nie wiedziałam o możliwości odseparowania się od krzywdzącego, kontynuującego uzależnienia małżonka. Sądziłam, że miłość polega na trwaniu przy mężu bez względu na wszystko. I na próbach nakłaniania męża do zmian i podjęcia terapii. Okazało się to skuteczną receptą na rodzinne piekiełko i na moje głębokie wejście we współuzależnienie.
Trudno mówić tu o winie. Kochaliśmy się, pragnęliśmy oboje stworzyć dobre, oddane Bogu małżeństwo, rodzinę. Z początku, gdy staraliśmy się być blisko Boga, to się udawało. Potem, gdy się oddaliliśmy od Boga, trudności wzięły górę. Zaczęła się droga w dół, mimo miłości i bliskości między nami.
Gdy było już bardzo źle, szukałam dla nas pomocy. Z czasem trafiłam na grupę wsparcia. Tam uczono nas karykatury "twardej miłości", rzekomym celem było skłonienie uzależnionej osoby do leczenia. Niby stawiałam granice, nie godziłam się na uzależnione zachowania męża, ale żyłam tym, że mąż przestanie, wyzdrowieje, zmieni się. Podjęliśmy oboje terapię. Mąż po jakimś czasie swoją przerwał i próbował wrócić do "starego". Ja już nie byłam w stanie wracać do takiego życia. Mąż nie mogąc kontynuować uzależnień w domu, uciekł w romans z inną współuzależnioną kobietą. Nie wiedziałam, co się dzieje, nie rozumiałam zachowań męża, przemocy z jego strony, pogardy, poniżania mnie. Mąż mnie w tamtym czasie nie tylko zdradzał i okłamywał, ale też zadręczał, a ja nie umiałam się obronić. Niby się odsunęłam, zaczęłam bardziej zajmować się soba, wyjechałam na wakacje z synem. To były dobre kroki, ale niewystarczające. Przemoc trwała. Mąż miał w tym swój cel, zebranie sił i środków finansowych do "nowego życia" oraz opuszczenie rodziny "z mojej winy". To ja miałam go wyrzucić i wnieść o rozwód.
Z czasem byłam tak udręczona, że naprawdę jedyne rozwiązanie zaczęłam widzieć w rozwodzie. Nie chciałam rozwodu, nie chciałam tylko doświadczać więcej przemocy. Nie chciałam też złamać swojej przysięgi, składałam ją świadomie i z serca. I kochałam mojego męża. I swoją rodzinę. Wszystko to przedstawiłam Jezusowi na Adoracji. Na którą trafiłam przypadkiem, zupełnie rozbita.
Tam dużo zrozumiałam. Ale nie wszystko. Otwarcie porozmawiałam z mężem. Ustała chwilowo przemoc. Krótko potem mąż się sam wyprowadził. Zostałam sama z ogromną nadzieją na cud uzdrowienia. Który nie nadchodził. Wróciła przemoc, i wobec mnie i dzieci. U męża choroba postępowała, ciągnąc i nas. Po mniej więcej roku dobrego napędzanego nadzieją funkcjonowania załamałam się, przestałam jeść, spać. Obraziłam się na Boga. I znalazłam się na granicy depresji.
Wtedy uratowało mnie zwrócenie się o pomoc do Maryi. Ciągle słyszałam o Nowennie Pompejańskiej, znajdowałam różańce, albo dostawałam. Zaczęłam fatalnie, od słów Maryjo, "jeśli jesteś", stawiając warunki i jeszcze termin. 10 dni. Mimo to otrzymałam pomoc, o którą prosilam. Do dziś mi jest przykro, gdy myślę jak obcesowa byłam wobec kochającej Mamy. W ciągu 10 dni dostałam się do wierzącej Pani psychiatry, która mnie wyciagnęła znad skraju depresji i pomogła wrócić do formy... i poleciła mi Sychar. Zostałam przy Nowennie i przy Maryi. I w naszej Wspólnocie.
Dopiero w Sycharze zaczęłam uczyć się, czym jest twarda miłość, jak stawiać granice, jak chronić się przed przemocą. Jak kochać męża mądrze. Podjęłam pracę nad sobą, własną terapię. Oraz pracę nad szczerym nawróceniem. Nie tylko mój mąż potrzebował wyzdrowieć i podjąć zmiany...
Kryzys w moim małżeństwie trwa nadal. Długi czas było trudno. Ale w miarę mojej pracy nad sobą zatrzymała się całkowicie przemoc. Po obu stronach. Poprawiła się nasza komunikacja. Do naszej relacji wrócił szacunek. Wróciła też współpraca rodzicielska. W ostatnich latach spędziliśmy kilka dobrych dni, trochę dobrych popołudni, czasem dobrych godzin, czasem dobrych minut. Każda z nich jest dla mnie cenna. Mieliśmy kilka dobrych, wartościowych rozmów. Doświadczyliśmy wspólnej modlitwy, parę razy wspólnie uczestniczyliśmy w Mszy Świętej. Doświadczyliśmy też parę razy pomocy od siebie nawzajem. Czasem także jedności, bliskości. To dużo jak na małżeństwo w kryzysie rozwodu, romansu, uzależnienia i współuzależnienia.
Nie mam wpływu na przeszłość, więc nie żałuję, że wszystkich tych rzeczy nie nauczyłam się wcześniej. Cieszę się, że uczę się ich teraz. I każdym dobrem jakie z tej mojej nauki i pracy płynie. Dużo jeszcze przede mną. Ale i przyszłość nie jest moja. Więc cieszę się tym, co otrzymuję: coraz spokojniejszym teraz. Kocham, ale w coraz większej wolności. Mierzę się nadal z wieloma trudnościami, jak to w życiu. Ale już bez stałego napięcia i lęku. Mam w sercu, w sobie, w myślach, coraz więcej pokoju. Wracam do równowagi. Zdrowieję z wielu trudnych doświadczeń. Nie sama. Z Bogiem. Pod opieką mojej Świętej Rodziny.