Jagódka pisze: ↑07 kwie 2022, 6:11
Ja to chyba nie potrafię się zmienić w tej komunikacji z mężem. Chciałam wczoraj postawić granicę. Chodziło mi o to żebyśmy o naszych dzieciach, o ich wychowaniu decydowali my jako rodzice, żebyśmy wspólnie ustalali co związane z dziećmi, a nie żeby mąż ustalał to z innymi osobami. Gdy spytał i nalegał, żebym mu powiedziała o co chodzi, podałam mu przykład jak coś ustala ze swoją mamą, pyta ją o coś, zamiast skonsultować to ze mną.
Mąż się zdenerwował, powiedział, że się nakręcam, atakuje go i jestem (tu niezbyt ładne słowo] wariatką
Może nie powinnam stawiać tego typu granicy, może to nie jest powód do stawiania granic. Pewnie też wybrałam zły moment, może jakoś źle mu to przekazałam. Jednak często zauważam, że mąż zamiast w sprawie dzieci rozmawiać ze mną, to rozmawia z mamą. Wyklucza mnie, a przecież to ja jestem ich mamą.
Rano przed moim wyjściem do pracy zawsze przychodzi teściowa, zazwyczaj przychodzi również mąż. Lubię ten czas po obudzeniu, gdy jestem sama w domu z dziećmi, przed ich przyjściem, później nie czuję się zbyt komfortowo. Czuję się oceniana przez nich.
Nikt mnie nie pyta czy chce rano pomocy teściowej, oni decydują między sobą. Na pewno mąż chce dobrze, ale nawet nie spyta.
Jagódka, spokojnie. Stawianie granic zwykle nie wychodzi od razu, to proces, nauka. Na błędach. Między innymi. Moje pierwsze granice, to nie były granice, tylko pancerne zasieki albo jakieś liche płotki z patyczków. Komunikowanie granic to jeszcze osobny temat. Ja z początku zamiast je komunikować, strzelałam do wszystkich, którzy się do mojej nowo odkrytej granicy zbliżali
Masz za sobą dwa ogromne sukcesy: zidentyfikowanie swojej granicy, a nawet dwóch jak czytam. Pierwsza granica to twoja potrzeba spokojnych poranków w domu. Druga granica jest mniej określona, ale już wiesz, że dotyczy decyzji dotyczących dzieci. Wiesz już czego nie chcesz - udziału teściowej w podejmowaniu tych decyzji. To czego nie chcę, pomaga swoją granicę namierzyć. Ale jeszcze za mało by ją sprecyzować, bo po "nie chcę, żeby..." jest jeszcze "chcę, żeby...".
Z początku dla mnie moje granice to była ziemia kompletnie nieznana, więc poruszałam się z obawą. Pomagały mi moje emocje i reakcje na różne rzeczy, jak już je zaczęłam w sobie zauważać. Uczucia irytacji, wkurzenia, dyskomfortu, frustracji to były pierwsze podpowiedzi, że właśnie mam do czynienia ze swoją granicą i to z granicą przekraczaną. Potem zaczęłam też widzieć swoje potrzeby. To też linie graniczne. No i tak się uczę coraz więcej o tych moich granicach.
Komunikowanie granic też ma takie kamienie milowe. Im precyzyjniej określę swoją granicę, tym precyzyjniej ją zakomunikuję. Ważny jest czas i sposób komunikowania granicy. Można to robić skutecznie lub nie. Bez błędów raczej się ta sztuka nie uda.
Jednak najważniejszym kamyczkiem w tym wszystkim jest adresat granicy. Mi się nie mieściło w głowie dlaczego ja granice mam stawiać
sobie. Przecież to mój mąż, moja mama, kochanka męża, pani z autobusu, teściowa, pan z kolejki i tak dalej moje granice naruszają - więc naturalne było, że granice potrzebuję postawić im. Wieszał mi się mózg i zadręczałam siebie i wszystkich na forum, by to zrozumieć. Wyszło z tego kilka pobocznych wątków. Byłam wyjątkowo oporna, choć bardzo się starałam to zrozumieć. Ale w końcu załapałam.
Moja pierwsza granica brzmiała: nie chcę by mąż urządzał mi awantury, wyzywał mnie i groził mi oraz mnie szarpał w stanie nietrzeźwości po użyciu narkotyków. No więc było dla mnie jasne, że muszę jakoś na męża wpłynąć, by przestał przychodzić do domu w takim stanie. Na trzeźwo to miły chłopak i takich rzeczy nie robi. No więc podjęłam starania o rozróżnianie kiedy jest trzeźwy, a kiedy nie jest. Podjęłam też inne metody wpływu: rozmawiałam, stawiłam warunki, mówiłam jak się czuję, pytałam jak on się czuje, groziłam konsekwencjami, informowałam o granicy łagodnie i nie łagodnie. Nic nie działało. Bo nie mogło.
Potem sobie zdałam sprawę, że
to ja nie chcę takich sytuacji. Więc to ja potrzebuję działać. I to skutecznie. Zaczęłam się tego uczyć. Gdy mąż przyszedł kolejny raz nietrzeźwy, wyszłam z synem z domu. I wtedy wezwałam policję prosząc, by pomogli mi wyprosić mojego męża w takim stanie i zasugerować mu oddalenie się. To pomogło. Zero awantury, zero narażania się, zero obawy, że jak wyjmę telefon będzie szarpanina. Jeszcze nie było idealnie, niepotrzebnie wyszłam przed dom, końcowa awanturka się odbyła. Ale było już lepiej. Kolejne wezwanie policji, gdy mąż stał nietrzeźwy pod domem i stamtąd nas terroryzował (do domu już nie próbował wejść) i mąż zniknął jeszcze przed wezwaniem policji. Ostatnie, jak na razie, wyzwiska szacowny mąż wygłosił objeżdżając osiedle: łukiem i z dala od kamer. Zaczęłam działać w obronie mojej granicy, a przestałam oczekiwać od męża, że on będzie ją respektował, że to jego zachowanie się musi zmienić. Mąż się nie zmienił, ale ja swoje postępowanie - owszem.
Potem potrzebowałam wyprosić z decyzji dotyczących dzieci i naszych spraw kochankę męża, która udawała mojego męża i jako on pisała do mnie maile. Wkurzało mnie to i nie miałam ochoty z nią korespondować, ani tym bardziej czegokolwiek ustalać. Jej udział w tych ustaleniach był bardzo destrukcyjny, ograniczał się do tego, że mój mąż nie będzie w niczym uczestniczył, syna może przywozić do niej, mam dziecko wystawiać pod dom i spod domu odbierać, bo ona sobie nie życzy, by mnie mąż przy jakiejkolwiek okazji widywał. A jak mąż będzie w czymś uczestniczył, na przykład w Pierwszej Komunii Świętej naszego syna, to tylko w jej obecności. No niedoczekanie. Niestety nie poszło mi najlepiej, no bo ją "rozstrzelałam". Kowalską, nie granicę. Obrona granicy, choć skuteczna, zamieniła się w krwawą jatkę. Nadal nie mam pewności, czy potrafię bronić granic bez przemocy, gdy jestem wzburzona. Raczej jeszcze nie. Choć może już dam radę obyć się bez wstępnego bombardowania.
Nie chciałam też, by mąż się do mnie zwracał w niewłaściwy sposób. I znowu, omawianie granicy, przegadywanie jej, komunikowanie nie działało. Któregoś dnia odważyłam się, założyłam (w końcu) obrączkę na palec i gdy mąż znów zaczął być nieprzyjemny wobec mnie, powiedziałam (chyba) spokojnie i z szacunkiem mniej więcej taki komunikat: jestem twoją żoną i matką twojego syna, nie chcę, żebyś zwracał się do mnie w taki sposób. Wyjdź i wróć, gdy będziesz gotowy rozmawiać ze mną z szacunkiem. Od tamtej pory nie podejmuję rozmowy, gdy mąż nie traktuje mnie z szacunkiem. Mąż nie tyle więc się zmienił, co ja nie daję mu okazji do przekraczania mojej granicy. Ale ta sytuacja wpływa także na niego i w nim także zainicjowała zmianę. Dodatkowe bonusy ze stawiania granic sobie też są.
Jeszcze jeden ważny aspekt - to szacunek do osoby wobec której komunikujemy granicę. To pozwala nie przekroczyć jej granic. Sprawia też, że druga osoba chętniej ten komunikat przyjmuje. Nie obwiniam, nie krzyczę, informuję. Pierwsze granice stawiałam z bijącym sercem, tempo miałam jak u zająca po polowaniu. Teraz już jestem spokojna, czasem nawet miła
Pytania naprowadzające: Co możesz zrobić, by mieć w domu spokój? Jak z szacunkiem zakomunikować teściowej, że rano w domu wolisz być sama, jeśli oczywiście wolisz (to co innego, niż komunikat, że nie chcesz, by przychodziła, bo używa się do niego mniej amunicji)? Jakie twoje zachowania są obecnie faktyczną zgodą na to, co ci nie odpowiada? W jakich sytuacjach uczestniczysz choć nie chcesz? jakie zachowania dla odmiany możesz podjąć, które pomogą w ochronie twoich granic? Kiedy i jak zakomunikować granice, o których do tej pory nie mówiłaś?
Jagódka, jak podejdziesz do siebie z dystansem, i do swoich porażek w nauce stawiania granic, to może być fajna przygodą, choć raczej z kategorii nauka jazdy na łyżwach, trochę się pewnie otłuczesz. Tu i tam. Ale warto. I jak z łyżwami - z czasem będziesz śmigać i przestaniesz myśleć, tu noga, tam ręka, teraz się przechylić. Zaczniesz te granice stawiać naturalnie. Komunikować też - choć to jak dla mnie już piruety. A może i salta. Wciąż trenuję.