Gdy chciałam uratować moje małżeństwo, bardzo się w tym spalałam i robiłam głównie głupoty. Część pomysłów miałam podobnych do ciebie, jak na przykład uległość wobec męża, zdejmowanie z męża konsekwencji, bo sobie z nimi nie poradzi, zdenerwuje się i obrazi i dźwiganie na sobie skutków jego decyzji. Udawanie przed sobą, że nie ma kowalskiej i mój mąż przecież jest tak kryształowy, że by mnie nie oszukał i nie zdradził. Jest tylko załamany i rozbity, a ja go uratuję. Wróci i wszystko będzie dobrze.Flawless pisze: ↑06 cze 2022, 19:21Ostatecznej decyzji jeszcze nie podjęłam. Chce to uratować i taki cel głównie mi przyświeca, ale czasem mam tak strasznie dość ze myśle żeby odpuścić i mieć to z głowy.Firekeeper pisze: ↑06 cze 2022, 12:40 Masz chyba taki sam etap wyparcia i bezradności i skupienia na mężu jaki ja miałam na samym początku jak trafiłam na to forum 10 lat temu. Czasami dalej tak mam. Nic co do mnie pisali ludzie nie trafiało. Czasami dalej tak mam. Ale to przechodzi. Mi pomogło 12 kroków.
Czy Twój mąż złożył już pozew rozwodowy?
Podjęłaś już decyzję o rozwodzie?
Mąż jeszcze pozwu nie złożył - ale to z mojej winy, powiedziałam mu jakieś 3 miesiące temu ze na rozwód się nie zgadzam i mu go narazie nie dam. Wiec czeka aż będę gotowa i wtedy złoży. Chodzi mu o to aby to zalatwic na 1 rozprawie, bez orzekania o winie.
Wahałam się też między pokazaniem mężowi, że sobie radzę i wszystko jest u mnie dobrze, a załamaniem się, by mąż po prostu "musiał" podjąć odpowiedzialność. Wybrałam "radzenie sobie". No i dobrze mi szło udawanie, że sobie radzę. Ale i tak się po mniej więcej roku posypałam.
Dobrze, że się posypałam. Dopiero wtedy zwróciłam się do Maryi o pomoc. Na Boga zdążyłam się obrazić, bo w moim odczuciu mi nie pomagał. W sumie byłam też obrażona na Niego, że stworzył mężczyzn.
Podjęłam wtedy Nowennę Pompejańską. Nadal z prośbą o to, by się zrealizował mój plan, czyli żeby mąż do mnie wrócił. W połowie Nowenny, dzięki prowadzeniu Maryi, zrozumiałam, że modlę się o totalną katastrofę i część dziękczynną odmawiałam, dziękując za wyprowadzkę męża.
Z czasem zrozumiałam kilka rzeczy:
1. Moje małżenstwo nie wymaga ratunku, jest, i jest nierozerwalne.
2. Ratunku, a raczej uzdrowienia, wymaga relacja między mną a mężem, która stała się trudna i raniąca dla nas obojga. Byłam raniona, ale sama też raniłam.
3. Wcale nie żyliśmy w dobrym związku i dobrym małżeństwie. Obraz jaki sobie i na zewnątrz tworzyłam, piękny i przekonujący, był zarazem do głębi fałszywy. W istocie zwykle łamałam siebie, żeby się dostosować do męża i tego, co on przedstawiał mi jako swoje potrzeby, a w rzeczywistości miało być komfortem i ułatwieniem do tkwienia w destrukcji i egoiźmie. Pozwalałam się bardzo mocno okłamywać. Ale też próbowałam na mężu wymóc dostosowanie się do tego, co ja uważałam za swoje ważne potrzeby, albo za normę. Niekoniecznie pokojowo. Głównie przeżywalam napięcie i niepokój.
4. Z czasem oboje coraz więcej opieraliśmy się każde na sobie, swoich egoizmach, dążeniach, a coraz mniej na Bogu i sobie nawzajem. Wprowadzaliśmy własne reguły, odsuwając Boży przepis na małżeństwo na dalsze miejsce. W przekonaniu, że nowoczesność usprawiedliwia odejście od tych zasad i wystarczająco je uzasadnia i nie jest to niczym niewłaściwym.
5. Najpóźniej zrozumiałam, że nie mam wpływu na męża, więc mogę zakończyć wszelkie pokazy, jakie przez ponad rok urządzałam, starając się "przekonać" męża do powrotu. Co nie znaczy, że od razu udało mi się to wdrożyć, działały stare przyzwyczajenia, co i raz wybijała we mnie moja skłonność do manipulowania.