A jakby odejść od kategorii winy w relacji?Małżeństwo tworzą dwie osoby, dwie niedoskonałe osoby. Mają swoją historię, deficyty, zranienia i obciążenia. I choć teoria nieświadomie prowadzonej gry pasuje i może wiele wyjaśnić, to z drugiej strony ja na przykład nie prowadziłam z mężem nieświadomej gry, by pił, odurzał się narkotykami i mnie zdradzał. Po prostu nie potrafiłam konstruktywnie sobie z tym poradzić. Z szacunkiem i miłością do siebie i do męża. A mój mąż też nie prowadził ze mną nieświadomej gry, by tak postępować. Ani by mnie okłamywać, że tak nie robi. To nałóg, zabierający możliwość decydowania o sobie w coraz większym zakresie. I współuzależnienie. Jedno i i drugie oparte na deficytach z przeszłości, z tej części naszej historii za którą nie odpowiadamy. Dzieciństwa, wczesnej młodości. Nie ma winy.Nowiutka pisze: ↑17 paź 2021, 16:03Też się zastanawiałam aż trafiam na termin koluzji. Ja wiem, że to nie jest wszystko-wyjasniające-wszechwiedzace-objawienie, ale bardzo trafiło do mnie w kontekście rozłożenia winy 50-50.Micealo pisze: ↑17 paź 2021, 15:24 Kolejnym elementem który mnie zadziwia w psychoterapii i psychologii jest mowa o tym że zawsze wina leży po obu stronach. Tylko jak np. U mnie to ja przez lata byłem nie do zniesienia. Byłem fatalnym mężem, partnerem, tata. To gdzie tu wina żony... Która co jakiś czas dawała sygnały ze ma dość...
Podświadoma gra partnerów, którzy dają zgodę nawet nieuświadomiona, na pewne zachowania drugiej strony.
Jest za to odpowiedzialność małzonkow. I ja ją widzę jako wyzwanie na tu i teraz do podjęcia. Jestem odpowiedzialnym mężem i ojcem. Niezależnie od postawy żony, która jest matką i żoną, może być odpowiedzialną, ale też może wejść we własny kryzys i szukać od tej odpowiedzialności dróg ewakuacji.
Jeśli mamy parę, krzywdzący, trwający w egoiźmie i uzależnieniach mąż i trwająca przy nim wiernie żona, to żona jest skupiona na wyciąganiu męża. Ale często kosztem siebie. Niesie podwójną odpowiedzialność w wielu obszarach. To przykład mojego małżeństwa. Nie żebym jakoś sobie dobrze dawała radę. Zwykle byłam skupiona na tym, byśmy jakoś mogli przetrwać. Żona może nieść odpowiedzialność męża. Tak obrazowo powiedzmy to jest 25 kilogramowy wór. Mężczyzna zarzuca go sobie na plecy i idzie. Żona ma swój powiedzmy 15 kilogramowy. Więc jak dochodzi jej wór męża, którego on nie niesie, to ona go z miłości dzień po dniu przeciągnie, dla dzieci, dla męża, po to by rodzina była cała. I może to robić latami.
Gdy mój mąż staje w końcu na nogi, wychodzi choć trochę do światła, zachowuje się bardziej odpowiedzialnie, czyli bierze powiedzmy 3 kilo ze swojego wora, to ja nagle na chwilę mogę odpuścić, przystanąć. Zająć się czymś innym. I odkrywam jak bardzo jestem zmęczona, jak nie mam już siły, jak bardzo się przez ileś lat poświęciłam. I czuję potrzebę ucieczki, wtedy gdy jest lepiej, a nie gdy było gorzej. Nagle pojawia się przestrzeń bym to ja mogła wejść całą sobą w kryzys, w którym przecież od dawna jestem.
Nie mam już siły wchodzić ponownie w relację z mężem, czuję że się już z kolejnej takiej sytuacji, gdy mąż znów zacznie wchodzić w stare buty nie dam rady podnieść. Więc instynkt przetrwania mówi mi chroń się, izoluj, odejdź. Trudno za nim nie pobiec. Dużo wysiłku woli potrzebuję.
Gdyby mój mąż był zainteresowany odbudową relacji ze mną na tu i teraz, byłoby przed nim dużo pracy. Myślę, że gdyby powiedział mi, chcę wrócić, to ja bym się po prostu położyła na ziemi i płakała. A potem nie była w stanie nawet z nim porozmawiać. Otworzyłyby mi się wszystkie stare rany na raz. Ja to przechodzę w wersji light, bo mój mąż stara się wrócić na ile może do roli ojca. Nie do mnie. A i tak mam ochotę uciec i go zostawić z tym wszystkim.
To jest trochę tak, że jak mężczyzna bierze swój wór, to kobiecie robi się lekko i jest pokusa by zrzucić i swój worek. I pomysleć, że to i tak nie będzie to samo dla niego co dla niej. I niech teraz on sam podźwiga. Ja muszę odpocząć. Albo uciec.
Myślę, że warto być uważnym na to, co się może dziać w takiej sytuacji z żoną. Tachała wór i tachała. Swój i męża, i nagle już nie musi. Tyle że cała ta sytuacja z przeszłości jawi się nagle jako kierat. Który może w każdej chwili wrócić. To już nie jest kobieta-stachanowiec. To bardzo poraniona kobieta i skrajnie zmęczony człowiek, który czuje, że się może rozsypać w każdej chwili. I ucieka, by do tego nie doszło.
Nie wiem co jest rozwiązaniem. Sama go dla siebie szukam, bo mojego męża przy mnie nie ma. Pewnie sobie pozwolę na to, by się rozsypać w bezpiecznych warunkach. Przez parę dni. Bo ja swój kierat wciaz mam i trzeba się zebrać i tam wrócić. Ale jeśli odjęcie paru kilo z wora tak na mnie działa, to zabranie całego mogłoby mnie zabić. Coś jak maratońska śmierć po wyścigu.