Bławatku, najważniejsze, że dałaś sobie radę, było ciężko ale poradziłaś sobie. Widać z Twoich doświadczeń, że to gdzieś z rodziny się bierze wzorzec. Trudno to udźwignąć i zrozumieć. Dziś na kazaniu usłyszałam że trudności jednych hartują a innych doprowadzają do załamania. Wolałabym być w tej pierwszej grupie ale chyba jednak jestem w tej drugiej. Czytałam ten tekst na okładce w książce Małżeństwo jest święte - może tak trzeba być tym głupcem ze względu na Chrystusa. Ale ludzka natura się burzy, czuję że muszę umrzeć mentalnie zakopać swoje ego abym mogła żyć w zgodzie z moim mężem, który lubi kiedy kobieta jest uległa cicha nie odzywa się za dużo robi co się jej każe. U mnie matka była silna musiała być bo ojciec w młodości nie dbał o rodzinę. Mi taki wzorzec przekazano. Może i podświadomie takiego sobie męża wybrałam - nie wiem dla mnie to są rzeczy niezrozumiałe. Nieraz zdarza się że człowiek jest z rodziny dysfunkcyjnej a zakłada rodzinę i dają radę. Radziłam sobie może aż za dobrze a to męża denerwuje. Okazuje się, że mówiłam za dużo oczekiwałam za dużo. Jedyne co mogę to spróbować usprawnić swoją komunikację ale jednocześnie nie zatracić swojej godności. Mam plan żeby zdobyć wiedzę jak być żyrafą i stosować w praktyce jak nie dla męża to dla dzieci się przyda.Bławatek pisze: ↑01 lis 2021, 8:58 Abigail, po tym co pisałaś ostatnio - o podejściu męża do kupowania dzieciom ubrań oraz do zadbania o warunki mieszkaniowe - widzę dużo podobieństw do naszej małżeńskiej relacji. Na początku małżeństwa (mimo, że mój mąż pracował już 20 lat) nie było nas stać na kredyt, ani nawet na wynajem czegokolwiek, więc mieszkaliśmy w jednym pokoju z kuchnią w moim domu rodzinnym. Dopóki syn był mały było OK, ale wraz ze wzrostem dziecka przybywało jego rzeczy, w tym zabawek, które mój mąż chętnie kupował. Ponieważ nie dało się zmieścić kolejnej szafy to dużo rzeczy trzymaliśmy w plastikowych pudłach. Mnie strasznie ta sytuacja mieszkaniowa dobijała, ale ilekroć oglądałam oferty wynajmu tylekroć byłam załamana bo nie było nas stać. Mój mąż zawsze marudził, że mało zarabia, ale ani nie chciał zmienić pracy ani dodatkowo pracować. Ja dobrze zarabiałam, ale miałam już dość utrzymywania rodziny i robienia wszystkiego wokół. A najbardziej bolało, że mąż marudził na warunki życia a nic sam w tym temacie nie robił. Gdy mąż odszedł to przez przypadek dowiedziałam się ile naprawdę zarabiał - duże pieniądze, o których ani się nie zająknął. A ja nawet przy niemu nieraz płakałam, że się nigdy nie dorobimy bo co wychodzimy na prostą to nagle się okazuje, że na leczenie syna kilka tysięcy potrzebne. Ja zawsze byłam skromna i nie wiele potrzebuję, ale czy to ma oznaczać, że mam się godzić na życie jak jakiś dziad. Tym bardziej, że dopóki jesteśmy zdrowi i młodzi to można się czegoś dorobić. Mam nadzieję, że nasz syn przerwie ten łańcuch i będzie zaradnym człowiekiem (bo niestety mojemu ojcu też nie zależało, aby rodzina lepiej się miała). Ja potrafię zakasac rękawy, zaoszczędzić i poprawiać swój byt, mój mąż się musi tego nauczyć. Po śmierci babci "odziedziczyłam" jej pokój i dzięki temu nasz syn na teraz swój pokój - ale gruntowny remont robiłam ja, meble też kupowałam ja. I nawet teraz gdy mąż mówi, że widzi, że małżeństwo jest na całe życie i coś wspominał o powrocie to mimo, że był ze mną kupić synowi nowy regał to nie wspomniał, że mógłby zapłacić albo przynajmniej za połowę dać. Ale mój mąż 40lat mieszkał z rodzicami i nigdy nie został nauczony życia i odpowiedzialności za rodzinę ani ponoszenia konsekwencji swoich decyzji. Mam nadzieję, że teraz gdy w końcu mieszka sama nauczy się życia i może kiedyś doceni moje starania i zauważy, że ja się nie czepiałam aby mu dokuczyć, ale że czasami nie miałam innego wyjścia.
Strasznie frustrujące jest gdy my, zaradne i zaangażowane kobiety, trafiamy na mężczyzn mających takie beztroskie podejście do wszystkiego. Mój mąż również uważa, że kwota którą płaci powinna na wszystko wystarczyć bo przecież ja jeszcze zarabiam i nam 500+, a mnie przeraża ile kosztują ubrania dla 10-latka, który bardzo szybko rośnie.
Czytałam książki o różnicach między kobietami i mężczyznami, ale dopóki tych książek nie przeczyta mój mąż to za wiele nie zdziałamy. Choć ja już teraz dużo odpuszczam i gryzę się w język - niestety trzeba przyjąć, że każda płeć ma tak lub tak i na siłę wielu rzeczy nie da się zmienić.
Na terapii małżeńskiej swego czasu mieliśmy za zadanie posłuchać NVC Rosenberga, ale mojemu mężowi się nie chciało. A szkoda. Ale warto samemu coś pozmieniać, bo czasami zapetlamy się w bezsensowne dyskusje czy też kłótnie, a niestety spirala całości nakręca się coraz bardziej.
Dziękuję wszystkim, którzy zwrócili mi uwagę na moje braki. Mam teraz zadania i plany do zrealizowania w liczbie pojedynczej - trudno. Nauczyć się mówić spokojnie i wycofywać zanim dojdzie do awantury. Może kiedyś nasze małżeństwo się odrodzi (w końcu dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych), na razie nie widać nic na horyzoncie szkoda czasu na codzienne wypatrywanie.