Dziękuję Teodoro! Śledzę Twój wątek i pamiętam w modlitwie o Tobie i dzieciach, jesteś mega silną i cenną w oczach Boga kobietą!
Dziękuję za modlitwę i dobre słowa
czasami czuję się naprawdę mała, słaba i całkowicie zagubiona. Takie słowa dodają otuchy i przypominam sobie, że jestem Córką Króla
Jejku, czuję dokładnie to samo. Od fizycznej zdrady minął już niemal rok, a ja mam cały czas w głowie, że gdyby moi rodzice się dowiedzieli, to mąż nie miałby już do mnie powrotu. I choć on postanowił, że to małżeństwo nie ma sensu, ja nie wydaję żadnych wyroków. Widzę co jest teraz, nie mam wpływu na przeszłość i przyszłość.
Tak, długo tak miałam. Teraz nie jest tak, że rozmawiam z każdym, ale wybrałam trzy bardzo mi bliskie i zaufane osoby, ktore poprosilam o to, żebym mogła szczerze z nimi rozmawiać, czasem nawet 'wywalić' z siebie całą wściekłość i gniew.
Doszlam też do tego, że nie udaję przed innymi. Jeżeli ktoś pyta, to mówię, że jest kryzys, jest trudno, bez jakiś konkretnych szczegółów. Jednym z etapów odwieszania się od męża, było właśnie to. Nie opowiadam na lewo i prawo o naszych problemach, ale też ich nie ukrywam. To też męża zadanie, by dbać o relacje ze swoją (pierwotna i nową) rodziną. Jeżeli zdecyduje się pracować nad kryzysem, wrócić, to te relacje też może się naprawią, a może nie. To też będzie konsekwencja jego wyborów. Ważną sprawą i przełamaniem było to, że poinformowałam szefa o mojej trudnej sytuacji rodzinnej. Bez szczegółów, ale jestem sama z dziećmi, dodatkowo biorę leki. Chciałam, żeby był świadom czemu np. tylko ja biorę opiekę kiedy któreś dziecko jest chore. Szef podszedł do tego bardzo życzliwie, przerzucił mnie do mało wymagającego projektu, żebym się nie stresowała i dał mi czas na to żebym się 'pozbierała' . Cieszę się, że się przełamałam, bo dzieki temu odpadla mi presja, ze coś zawalę i jeszcze pracę stracę. Odbieram tą sytuację jako wielki dar od Boga, bo zdaję sobie sprawę, że tak wyrozumialy szef to rzadkość.
Chcę żyć w poczuciu, że zrobiłam wszystko, co mogłam - nie po to, żeby mąż wrócił, ale żeby wiedzieć, że jestem na właściwej drodze. Może to brzmi źle, jakoś tak górnolotnie, ale we wszystkich trudnościach ja nawet przez moment nie zostałam sama - Pan Jezus płakał razem ze mną i On jest moim Pocieszycielem! Mam wspaniałych przyjaciół, którzy wyciągają mnie z domu (nawet, kiedy już nic mi się nie chce); troskliwą rodzinę (rodziców, rodzeństwo), którzy niczego mi nie narzucają, tylko trwają przy mnie; mam dobrą, rozwijającą pracę, pasje, dach nad głową i całą przyszłość przed sobą.
Mąż powiedział mi kiedyś, że teraz się zmienił i chce myśleć tylko o sobie, że kiedy będzie umierał, chce się obejrzeć wstecz i stwierdzić, że był szczęśliwy. To skłoniło mnie do refleksji, czego ja chcę. Chcę stanąć przed Bogiem i usłyszeć 'dobrze się spisałaś córko, robiłaś co mogłaś, wejdź do radości swego Pana:)', chcę móc spojżeć w oczy dzieciom i powiedzieć, że zrobiłam wszystko co mogłam i w danym momencie umiałam, żeby budować naszą rodzinę. Świetnie to ujęłaś, dokładnie tak: 'chcę wiedzieć, że jestem na właściwej drodze'
Nasuwa mi się jeszcze jedna rzecz, osoby narcystyczne bardzo trudno poddają się terapi, ponieważ czesto jest im ona potrzebna, tylko po to żeby udowodnić sobie, że z nimi wszystko w porządku. Czesto też manipulują terapeutą. Nie chcę osądzać Twojego męża. Ale może tu tkwi trudność jego terapii. Może dlatego też nie chce zmienić terapeuty, bo tą osobę już zna i ma już tam wyrobioną jakąś 'pozycję'.
Pieknie piszesz Zielona o tym co masz, to jest właśnie to co będzie Cię niosło do przodu, docenianie tego co jest tu i teraz. Nie jesteś sama, jesteś dzielną kobietą. Wierzę, że wyjdziesz z tego kryzysu silniejsza, bliżej Boga. Pozdrawiam Cię serdecznie!