Co do rozwodu i jego wpływie na spokój, podzielam to co napisała Nirwanna.
Umiłowana79 pisze:
Przy okazji twoich postępów w autorozwoju-czego uczysz dzieci wiedziony swoimi usterkami tudzież doświadczeniem? Zastanawia mnie to reperowanie siebie, jak to przekladasz na wychowanie młodego pokolenia.
Oj, dużo tego jest, nie będę jednocześnie czarował - popełniamy z żoną przeróżne błędy, ale to normalne.
Jako przykład mogę wymienić brak wpływania za pomocą wstydu, bezwzględnie okazuje im miłość i czułość (nawet gdy są „niegrzeczne”, nie znoszę tego słowa), przy jednoczesnym tłumaczeniu, że nie jestem zadowolony z czynu i dlaczego. Staram się mówić z pozycji „ja” i o uczuciach. I wielką przyjemnością jest widzieć, że dzieci to naśladują
To odejście od przemocy, którą miałem w domu - fizyczną i psychiczną (tu mam największe deficyty, bo rzadko, ale jednak czasem huknę jak dzieciaki odfruwają w swoim nieopanowanym chaosie. Jednocześnie zawsze je za to niezwłocznie przepraszam, tłumacząc że nie zapanowałem nad swoimi emocjami. Dziwnym trafem tylko wieczorem cierpliwość zdarza mi się tracić i wiem, że słabsze panowanie nad sobą wynika zwyczajnie ze zmęczenia. Dzieci też mają taką tendencję, że wieczorami są trudniejsze w obsłudze).
To próby (na ile umiem) słuchania dzieci, wczuwania się w nie i ich potrzeby, problemy. Dawanie im prawa do trudnych emocji (chociaż w przypadku najstarszego syna, bardzo wrażliwego, proszę by ten smutek wyrażał...nieco ciszej
.
Bycia z nimi (na ile praca pozwala, ale i nad tym pracuję).
Mam, nie chwaląc się - bo to nie moja zasluga, taki dar który maaaasa dorosłych utraciła. Pamiętam wiele ze swego dzieciństwa I nie zapomniałem jak to jest być dzieckiem.
Pozwalam więc im być dziećmi.
Daleko mi do nadopiekuńczości i przewrażliwienia.
W swoim bliskim otoczeniu uchodzimy z żoną nieco (czasem bardzo, zależy od oceniających osób) za nieodpowiedzialnych rodziców które wychowują, a raczej nie wychowują
rozpieszczone dzieci.
Takim przypadkiem była/jest zarówno mama i teściowa. Obie wychowane i stosujące inne metody wychowawcze. Takie, które głęboko pokiereszowały tak mnie jak i żonę.
Wiem swoje, wychowujemy po swojemu, mając świadomość, że duuuuużo nam do perfekcji brakuje, ale starając się poprawiać. I zupełnie się ocenami nie przejmuje, chociaż jednak staram się weryfikować, czy ktoś nie ma racji.
Aha, zupełnie nie jestem fanem systemu edukacji szkolnej która ma tak wiele szkodliwych dla dzieci elementów, że za długo wyliczać.
Jak Bóg da, za jakieś dwa lata wrócimy do Polski i poważnie myślimy o edukacji domowej.
Generalnie, Rodzicielstwo to trudna robota
Umiłowana79 pisze:
Z drugiej strony czy każdy kto zostaje sam czy jest po rozwodzie jest tak bardzo popsuty,że żadna relacja kolejna nie ma szansy powodzenia? Przecież nie zawsze zostajemy sami, bo tego chcemy, czasem nasze granice, które stawiamy, nawet mocno uzasadnione, mające chronić nas czy rodzinę sprawiają, że sprawy toczą się jak u mnie. I nic nie mogę z tym zrobić.
Odnosząc się zarówno do późniejszego postu o rozwodnikach i ich „zdatności” (bez urazy, to tylko słowo mające coś obrazować a nie oceniać) i moich obserwacji w tym zakresie.
Ta historia wg mnie nie determinuje przyszłości takich osób całkowicie, jednak mocno zmniejsza szansę na „konkret” partnera. Można się przecież naprawić, wyciągnąć wnioski. Tylko ile osób to robi?
Moje obserwacje mówią, że to margines statystyczny, tak też w mojej analizie wyglądały szansę na znalezienie partnerki na małżonkę będąc po ewentualnym stwierdzeniu nieważności. Wykonalne, ale jednak margines statystyczny.
Chyba, że zadawała się poziomem „jakoś”, ja tego nie rozpatrywałem nawet. Bo analiza i obserwacja jasno mi mówią, że to pewne kłopoty.
Czy każdy małżonek po rozwodzie jest popsuty?
Wg mnie tak i to solidnie. Jeśli są jakieś wyjątki, to tylko potwierdzają regułę.
Ja, jako były kandydat na rozwodnika miałem bardzo długą listę dysfunkcji. Obserwacja otoczenia, świata mówi mi, że to zdecydowanie bardziej reguła niż wyjątek, co jest żadnym pocieszeniem.
Sam wybór współmałżonka już niemało mówi o nas samych.
Oczywiście siebie można nareperować. I warto.
Są oczywiście szanse na „drugą szansę”, znam takie przypadki, po stwierdzeniu nieważności. Bywa w efekcie tragicznie (fundamentem tego - kompletny brak przepracowania czegokolwiek), nieźle i całkiem dobrze (w zależności od wniosków wyciągniętych i pracy w naprawę siebie włożoną).
Jednocześnie takiej oferty pracy jaką propaguje Sychar i jej efektów nie miałem okazji w realnym życiu obserwować w przypadku osób tworzących małżeństwo po uprzednim stwierdzeniu nieważności.
Chyba, że chodzi o małżonków sakramentalnych którzy powrócili do siebie. Takie przypadki znam choćby ze świadectw.
Na koniec, aby była jasność - nie porównuję i nie równam swoich trudności w obszarze fizyczności, które faktycznie trwały niecały rok do osób które się z tym mierzą latami.
Nie oszalałem...jeszcze
"Bóg nie działa poza wolą człowieka i poza jego wysiłkiem.(...) Założenie, że jeśli się pomodlimy, to będzie dobrze, jest już wiarą w magię." ks. dr. Grzegorz Strzelczyk