Ewuryca pisze: ↑06 gru 2020, 8:59
Sosno mnie się wydaje, że ty mężowi dajesz mylne sygnały, z jednej strony mówisz mu że jak mu jest z wami źle to niech się wyprowadzi, a z drugiej jak on już chce się wyprowadzić to zaczynasz mówić mu o wspólnej starości. Myśle że musisz spokojnie zastanowić się czego ty chcesz: być z mężem takim jakim jest, a wiesz już dobrze jaki jest, czy bez męża. Myśle ze chciałbyś żeby on się zmienił, żeby był inny, ale wyglada na to że on narazie na te zmiany nie jest gotowy, skoro wraca do swoich schematów. Wiec chcesz się zestarzeć z twoim mężem takim jak jest czy chcesz żyć bez niego...
Zgodzę się, że często w kryzysie, gdy jesteśmy ranieni przez współmałżonka wysyłamy mu sprzeczne sygnały - choć są one zgodne z tym co czujemy. Po prostu miotają nami bardzo sprzeczne uczucia. Gdy mój mąż przed swoją wyprowadzką był wobec mnie zimny, a często okrutny, byłam gotowa na zmianę go błogosławić, złorzeczyć mu, błagać go, by wrócił do naszej miłości i relacji, do rodziny, by się od nas i ode mnie nie oddalał oraz wypędzać z domu. Czułam to wszystko, często nawet w jednej chwili. Do tego ja wtedy bardzo slabo rozróżniałam swoje uczucia, nie rozumiałam co mi "mówią", po prostu miotana nimi reagowałam - bardzo chaotycznie i bardzo ekspresyjnie, bo takie te moje emocje były. Sama nie rozumiałam siebie, siły swoich reakcji, ani głębi rozpaczy, ani głębi nadziei.
I tak - warto to w sobie uporządkować, osiągnąć spójność, zaakceptować emocje, zrozumieć je, nauczyć się z nimi być. One są darem, nie przekleństwem.
Natomiast nie zgodzę się na to, że gdy małżonek jest w kryzysie są wtedy dwa wyjścia: zaakceptowanie go jakim jest lub życie bez niego. Myślę, że problem jest zupełnie w innym miejscu.
Małżonek w kryzysie nie "jest" zły. On jest w kryzysie. Postępuje w sposób destrukcyjny, raniący - tak, ale to nie znaczy, że sam w sobie jest zły. To wręcz znaczy, że przestaje być sobą. My jesteśmy, każdy i każda z nas, na obraz i podobieństwo Najwyższego, i to jest w nas stałe i zawsze mamy możliwość powrotu te jedności z Bogiem, ze sobą, ze światem, w tym naszymi bliskimi. Myślę, że dobrze i syntetycznie ujmuje to myśl, jaką usłyszałam ostatnio na rekolekcjach: Grzech, bo tym jest sprzeniewierzanie się Miłości (poprzez łamanie przykazań, odchodzenie od miłości rodzicielskiej, małżeńskiej, przez oddawanie się rozpaczy, beznadziei, uciekanie, także w romanse i nałogi, przez każde sprzeniewierzenie, zaniedbanie) - jest oddzieleniem. Oddzieleniem od Boga, tak, ale także oddzieleniem od samego siebie, grzech powoduje w nas pęknięcie. Oddala nas też od świata - gdy skrywamy swój grzech (np. przed bliskimi), gdy skrywamy go przed sobą, gdy oddalamy się od prawdy i przestajemy nią żyć.
Moja myśl w związku z tym: celem małżeństwa nie jest "szczęśliwe życie", choć jest ono w małżeństwie możliwe i zgodne z Bożym zamiarem, to celem jest wspólna droga małżonków do zabawienia. To ma poważne konsekwencje. Wspólne szczęście jest dla małżeństw Bożym zamiarem, Bóg małżeństwom błogosławi, podnosi małżeństwo do rangi sakrementu o ogromnej mocy - sakramentu, który stale się odnawia, który niesie z sobą moc tworzenia życia, moc błogosławienia życiu i czynienia sobie ziemi poddaną. Jakaż to potężna moc jest złożona w małżeństwach, jak potężna energia skryta w maleńkim niewidocznym jądrze atomu. Od kiedy sobie to uświadomiłam, nie mogę wyjść z podziwu nad tym niesamowitym sakramentem.
Jednak moc sakramentu nie może się realizować, gdy nie ma jedności, bo jest ona konieczna, wiemy o tym ze słów o stawaniu się jedną duszą i jednym ciałem. A małżonek w kryzysie, sam oddzielony - od Boga, od siebie, od małżonka, od rodziny i od świata - nie jest zdolny do jedności. Dlatego niektóre powroty małżonków przynoszą radość, a inne roczarowanie. Bo powrót fizyczny to nie to samo, co powróct do jedności. Dlatego też pierwszym choć czasem nieświadomym pragnieniem każdego małżonka, którego współmałżonek jest w kryzysie, jest pragnienie powrotu jedności. Gdy jest nieświadome, przeradza się w uwiązanie i mniejsze pragnienia - pragnienie aprobaty, pragnienie przytulenie, bliskości fizycznje, lub emocjonalnej, wspólnego spędzenia czasu, tego, żeby małżonek "był", nawet taki jaki jest. Ale tak naprawdę tęsknimy za jednością. "Czytam" to niemal w każdym wątku, w każdej opowieści opuszczonych małżonków. Widzę to też w sobie. Nasza panika i lęk jaki czujemy w tym bardziej mistycznym wymiarze jest lękiem przed utratą Łaski, przed oddaleniem, oddzieleniem. Dlatego zbliżenie do Boga w kryzysie, odbudowanie sakrementu w sobie, daje taką ulgę, pokój i szczęście - i dlatego pozwala przestać tak rozpaczliwie pragnąć powrotu małżonka w kryzysie, a pozwala zacząć go wspierać w powrocie i odzyskaniu najpierw jedności w nim samym - czasem gdy to niemożliwe inaczej, poprzez samą modlitwę, bez działania tu i teraz. Samą modlitwę nie znaczy wcale "tylko" modlitwę - ale raczej aż modlitwę.
Z tych samych powodów alternatywą nie jest decyzja, by "żyć bez małżonka" z powodu jego kryzysu. Czasem gdy kryzys jest głęboki, gdy małżonek zaczyna dręczyć psychicznie, gdy jego postępowanie rani - fizyczne oddzielenie jest niezbędne, by się ochronić i ochronić małżonka przed nim samym. To zawsze wymaga głębokiego indywidualnego rozeznania, czy to jest ten moment, gdy potrzebna jest separacja, bo kryzys jest głęboki i ta separacja będzie służyć jedności lepiej niż fizyczne wspólne przebywanie małżonków obok siebie w codzienności. Gdy mój mąż odszedł od rodziny, w chwili szczerości napisał mi, że nie chce już nas dalej dręczyć, że wie, że nie był dobrym mężem. I wtedy i teraz, choć jego decyzja bardzo mnie bolała, wiedziałam i czułam, że decyzja jest dla nas dobra. Ja nigdy bym się na nią nie zdecydowała, z lęku. To nasza szansa, bo żyjąc razem w takim kryzysie mogliśmy się już tylko dalej ranić. Mój mąż w kryzysie na razie widzi to tylko jako możliwość odejścia i życia już "na zawsze" poza małżeństwem i poza rodziną. Przynajmniej tak to widział odchodząc - albo raczej ja sądzę, że tak widzał, bo nie wiem tak naprawdę co jest w jego myślach i uczuciach. Ale kryzysy nie trwają wiecznie, po burzach jest spokój, po deszczu słońce.
Myślę, że gdy małżonek jest w kryzysie, to z samej miłości do niego i z tego jak prowadzi nas nasz Sakrament Małżeński czujemy wewnętrzną potrzebę bycia przy nim, nie wiemy tylko jak tą potrzebę realizować mądrze i w taki sposób, by kryzys w jakim jest nasz małżonek, nie pochłonął i nas. Jak to zrobić, by mocniej stanąć na nogi i współpracować z Wolą Bożą, by wydostać swojego małżonka z kryzysu. Myślę też, że odpowiedzią jest to, co jest zawarte w charyzmacie Sycharu, a świadectwem są poworoty małżonków do siebie z bardzo głębokich kryzysów, czasem z sytuacji, gdy wydawało się to absolutnie niemożliwe. Ale też, gdy się tym świadectwom przyglądam, to nie było tam decyzji według świeckiej alternatywy - zgoda na kryzys i to co się dzieje z małżonkiem lub odrzucenie małżonka. Róznymi drogami - bardzo indywidualnie - była odbudowa jedności. Często najpierw w sobie. Bo każdy z nas jest oddzielony, czesto tak, że to choć to my jesteśmy porzucania, to także nie ma w nas zdolności do jedności, bo sami twkimy w swoich kryzysach.
Dlatego sądzę, że warto odejść od myślenia "akceptuję męża "jakim jest", w imię miłości do niego, razem z całą destrukcją w jakiej on jest lub go odrzucam, z powodu tego "jaki jest".
Myślę, że lepiej spojrzeć w swoje serce i myślę, że większość z nas odnajdzie tam wtedy mniej więcej taką prawdę: "mój małżonek jest w kryzysie, przeraża mnie to, boli, nie wiem jak temu zaradzić, boli mnie zerwanie naszej jedności i pragnę jej powrotu, boję się codzienności bez małżonka, bo wiem, że we dwoje wszystko przychodzi nam łatwiej, obawiam się samotności i jest we mnie gotowość na wiele poświęceń, by ta jedność wróciła" a potem przyjrzeć się, co mogę zrobić, co poświęcić, co wzmocnić, jak przestać się bać, jak pielęgnować sakrament w sobie by nadal korzystać z Łask i Błogosławieństw, jakie niesie i jak wspierać swojego małżonka - nie w prostym fizycznym powrocie do nas, ale do jedności.
Wyszło mi bardzo patetycznie, ale zostawiam - małżeństwo jako Sakrament jest patetyczne, jest w nim wzniosłość, wykraczająca mocno poza to, co widzimy. To taki mały atom, niepozorny do tego stopnia, że nawet go nie widzimy, a którego siła może rozsadzić świat z ogromnym rozbłyskiem, roztrzaskać iluzje i odsłonić Boże zamysły.
Tak autoironicznie i autokrytycznie dodam, że myślałam, że ta mistyczna wizja małżeństwa we mnie zniknie gdy się wyśpię. Dziś wyspałam się naprawdę porządnie (Bogu dzięki za niedzielę), ale ta wizja nadal się we mnie rozwija. No i taka jest w obecnym kształcie. Jest ona moja prywatna, osobista, więc rozumiem dobrze, że można małżeństwo widzieć zupełnie inaczej i mieć inne wobec tego odpowiedzi na kryzys małżeński. Ale ponieważ jest ona dla mnie zachwycająca - to się nią dzielę, może jeszcze kogoś zachwyci
Dobrej Bożej niedzieli wszystkim