wrinice pisze: ↑02 paź 2020, 18:13
Dziękuje za rady. Ruta, jest faktycznie trochę jak piszesz. Czuje, ze cały czas jestem na jakiejś krawędzi i nie mogę się wahnąć w żadna ze stron. Jest w tym pewnie jakaś forma depresji. Czasem ogarnia mnie paniczny lęk, ze jedynym rozwiązaniem jest zabić się. Wiem tylko tyle, ze ten głos jest zły. Ale on się nasila wraz zczasem w którym nie podejmuje decyzji. To przedziwne i upatruje mojej zmiany w momencie zapalenia marihuany z kolegą. Dalej za bardzo nie wiem co robić. Ale muszę wyjść ze szpitala i zając się życiem.
Wrinice, czy ty masz blisko siebie jakąś osobę z którą rozmawiasz o tym co się z tobą dzieje? Terapeutę? Lekarza? Jeśli nie, to koniecznie porozmawiaj - najlepiej z lekarzem. Piszesz, że jesteś w szpitalu. Może to dobrze i może jeszcze trochę w nim zostań. Jesteś wyczerpany. To chyba nie jest stan w którym możesz się czymś zajmować, postaraj się najpierw wzmocnić.
Kiedy byłam nastolatką, miałam może 16 lat, dopadły mnie wszystkie moje trudne sprawy od których uciekałam i których wtedy nawet nie rozumiałam. Czułam tylko ból, którego także nie rozumiałam. Zapewne nie pomogły mi eksperymenty z narkotykami i alkoholem w które próbowałam wtedy przed tym bólem uciekać. Nie było tego dużo, ale w stanie w jakim byłam takie eksperymenty mi jeszcze bardziej szkodziły. Rozsypałam się. Zupełnie. Nie byłam zdolna do niczego. Miałam myśli samobójcze - miałam je już wcześniej, ale jakoś sobie z nimi radziłam - tłumacząc sobie, że teraz jest źle, ale chcę swoje życie przeżyć do końca, i kiedyś na pewno będzie dobrze. Zaczęłam odczuwać ból fizyczny, regularnie lądowałam na pogotowiu, badania nic nie wykazywały. A mnie bolało, wiłam się z bólu. I ciągle jeszcze walczyłam, próbowałam zrobić "coś". Któregoś dnia jednak po prostu nie wstałam z łóżka. Najpierw, już leżąc jeszcze w sobie walczyłam. A potem po prostu się poddałam. Nie wiem ile czasu tak leżałam, bo dla mnie wtedy czas przestał płynąć. Myślę, że około trzech tygodni. To było dobre. Zapadłam się w bezruch, przestałam się szamotać. Nie wiem, czy wtedy jadłam, czy wstawałam do toalety. Na pewno się nie myłam. Gdy już nie walczyłam, w końcu zaczęłam odpoczywać, potem zaczęła się powolna regenracja. I któregoś dnia coś we mnie trochę zaskoczyło z powrotem. Poczułam że chcę jeść, że potrzebuję się umyć. Takie proste sprawy - ale to one zaczęły mnie z powrotem przyciągać do życia. A że byłam już trochę silniejsza, to jakoś naprawdę powoli zaczęłąm do życia wracać. I któregoś dnia z powrotem zaskoczyło wszystko.
Już jako dorosła osoba rozmawiałam o tym epizodzie z lekarzem psychiatrą - niepokoił mnie oczywiście. Powiedział, że to był kryzys psychiczny. I że kryzysy, nawet te głębokie są w jakimś sensie normą. To rodzaj samoobrony organizmu, psychiki. Mają jedną zaletę - w końcu się kończą. Nie znałam wtedy jeszcze tego co pisał Hłasko - ale w jego twórczości znalazłam potem odzwierciedlenie takich stanów. Potrafił jakoś je subtelnie ując i opisać, złapać sedno. Myślę, że taki kryzys, to po prostu jeden z wielu stanów jaki możemy przejść w życiu. Nie tylko Hłasko je opisywał. Nie trzeba panikować, trzeba poczekać.
Daj sobie czas na to, by odpocząć. Pogadaj z lekarzem - pomoże ci dobrać leki, które złagodzą cierpienie, pomogą odpuścić. Nie ma sensu cierpieć ponad miarę. To, że w takim stanie w jakim byłam nie otrzymałam pomocy, leków, lekarza, było wobec mnie okrucieństwem. Tylko ja wtedy byłam zbyt młoda, by taką pomoc sobie zorganizować. Byłam zależna od moich rodziców, nie wiem dlaczego uznali, że mi przejdzie. Przeszło, ale ogromnym kosztem.
Uważaj na siebie, skorzystaj z pomocy. Pomodlę się w Twojej intencji.