Post
autor: Bławatek » 21 maja 2020, 11:27
Odnosząc sie do postu Wiedźmina
Słowo 'nawet' w mojej wypowiedzi było użyte w celu przykładu, chodziło mi o to, że ja potrafiłam dziękować mężowi za prozaiczne rzeczy jak naprawy czegoś w domu. A ja bardzo rzadko słyszałam od męża słowa pochwały czy podziękowania. Boli mnie jedynie to, że mąż ciągle czepia się paru zdań i słówek i ciągle do nich wraca i tak jak na początku po jego odejściu byłam atakowana przez niego tematem rozwodu, to aby mnie nie ranił jak tylko się u nas pojawiał to wolałam wyjść, tak teraz ten temat ucichł, ale mąż znów zaczyna mi dogryzać słownie i ja przestaję mieć ochotę na rozmowy z nim.
Pozwalałam chodzić mężowi do garażu - nie wiem dlaczego Wiedźmin nazwał to relacją "matka-synek", wiedziałam, że dla męża to było ważne, kiedyś sie o to kłóciliśmy ale później odpuściłam, aby mąż mi nie zarzucał, że zabieram mu jego wolność. Nawet na jednym kazaniu ślubnym słyszałam jak Kapłan zwracał sie do pani młodej, żeby pozwoliła swojemu mężowi chodzić do jego 'gołębnika', bo mężczyzna musi mieć swoje miejsce, swoją jaskinię, gdzie kobieta nie może ingerować, np. wieszając firanki żeby było ładnie. Więc wtedy utwierdziłam sie, że mężowi potrzebna jest taka odskocznia, jaskinia, ale niestety często przez to cierpiała nasza rodzina, bo byliśmy na drugim miejscu - ważniejsze było hobby. Może gdybym umiała stawiać granice i je egzekwować byłoby inaczej. Tylko jak postawić granice, aby druga strona nie odbierała tego jako atak na swoja wolność bo jak mąż zaczął dbać o siebie i znikał 3 razy w tygodniu na ćwiczenia + pozostałe dni poswięcał swojemu hobby to powiedziałam, że OK, ale ja też potrzebuję paru dni w miesiącu bez obowiązków typu nauka z dzieckiem oraz "służenie" moim panom i może ustalimy jakieś 2 popołudnia w tygodniu dla mnie, to mój mąż zrobił kwadratowe oczy, a że chyba od dłuższego czasu już planował odejście to chyba utwierdził się, że nigdy nie będę taka jaką on by mnie chciał. I moje postawienie granicy zapewne też przyczyniło się do jego odejścia. Tym bardziej, że jakieś pół roku wcześniej gdy naprawdę w domu czułam się jak służąca odpowiedzialna za wszystko, to powiedziałam, że do pełnoletności syna tak dam radę pociągnąć, ale już potem na pierwszym miejscu będą moje sprawy, hobby i potrzeby. "I znów pokazałam swoje nieposłuszeństwo wobec męża".
Ja wiem, że wiele pracy przede mną, staram się czytać książki i słuchać konferencji różnych - na razie jestem na etapie gdzie rozum wszystkie słowa czytane lub słuchane jeszcze analizuje pod kątem tego jak każde z nas daną sprawę postrzegało, co czyniło. Najlepiej byłoby te konferencje słuchać razem, tak aby można od razu porozmawiać o usłyszanych zagadnieniach, zastanowić sie czy cos mozna by wcielić w nasze życie, czy druga strona nie odbiera mnie w jakiś sposób którego ja nie widzę. Choć wcześniej próbowałam mężowi podsuwać artykuły z prasy katolickiej, aby mieć jakieś tematy do rozmów o związku małżeńskim, uczuciach itp., ale niestety nie był zainteresowany czytaniem, więc tym bardziej rozmową w danym temacie. Pewnie jeszcze długo moje myśli będą krążyć wokół męża, naszego małżenstwa.
Wiem, że muszę znaleźć czas aby się wyciszyć, bo na chwilę obecną ogrom różnych spraw, które każdego dnia codziennego mnie bombardują i nie raz przytłaczają, powodują, że żyję w ciągłym napięciu i stresie i często niestety wybucham - to jest mój największy problem. Na szczęście nauka już się powoli kończy, może już niedługo będzie taka możliwość, że dzieci będą mogły swobodnie się bawić z rówieśnikami i wtedy czasami odpadnie mi ciągłe bycie z synem.
Na szczęście mimo zmęczenia wieczorem znajduję dłuższą chwilę na modlitwę. Wielki plus tego naszego kryzysu to to że znów zaczynam przybliżać się do Boga i Go stawiać na pierwszym miejscu.
Najbardziej chyba tak jak większość tu na forum boję się, że to wszystko to już niestety koniec naszego małżeństwa. Bo jak się porozumieć gdy każde nadaje na innych falach. Niewierzącym chyba czasami łatwiej w takich sytuacjach, bo żyją chwilą dzisiejsza, potrafią nawiązywać nowe znajomości, wchodzić w nowe związki cywilne, a także kolejny raz sie rozwodzić. To nie jest dobra postawa i może wielu będzie pod koniec swojego życia żałować swoich decyzji. Większość z nas nie raz żałuje wielu swoich decyzji, a czasu niestety cofnąć sie nie da. Jednak dla mnie małżeństwo sakramentalne zawsze był uważane jako wspólna droga na dobre i złe, do końca naszych dni. Może teraz każde z nas wędrować będzie swoją drogą (krętą, oddaloną od siebie) a kiedyś tam nasze drogi sie znów splotą w jedną. Nadzieję, wiarę i miłość zawsze warto mieć, choc na jednym z kazań niedawno (tu akurat na pogrzebie) usłyszałam, ze zmarły z tych trzech cnót ma dalej tylko miłość - wiara i nadzieja, że dojdzie się do nieba przestają być "odczuwane, przeżywane przez człowieka" w chwili śmierci, natomiast miłośc z człowiekiem pozostaje, tym bardziej, że w końcu człowiek zabaczy Miłość - Jezusa twarzą w twarz. I może my tez możemy stracić wiarę (w coś, kogoś- jak to potocznie nieraz mówimy), nadzieję (na coś), ale miłość jednak zawsze będzie w nas trwać.