Mąż odszedł - nie wiem jak go traktować, co robić
: 11 maja 2020, 8:04
Witam,
Od 2 miesięcy czytam forum również archiwalne wpisy oraz niektóre polecane tu książki. Ponieważ mam mętlik w głowie postanowiłam napisać. Moja historia jest bardzo podobna do wielu innych na tym forum, a jednak trochę inna.
Ponad 2 miesiace temu po 9 latach małżeństwa usłyszałam, od Męża, że już nic do mnie nie czuje i mnie nie kocha. Z lektury forum wiem że często takie słowa przez odchodzących są wymawiane. W głowie mi się nie mieści, że człowiek z którym świadomie zawierałam ślub kościelny, który przed ślubem ujął mnie tym, że powiedział, że chciałby abyśmy razem zawsze uczestniczyli we Mszy św. oraz razem przystępowali do komunii. I teraz od tej osoby, która ślubowała miłość i wierność aż do śmierci, cokolwiek by się działo dostaje się taki bolesny cios. Mąż od razu się wyprowadził zabierając trochę swoich rzeczy twierdząc, że nie ma możliwości na razie zabrać wszystkiego. Próbowałam wtedy z nim rozmawiać, proponowałam terapię, tłumaczyłam, że wszystko da się naprawić. On twardo stał na stanowisku, że już się wszystko skończyło. Nawet teraz pisząc te słowa łzy cisną mi się do oczu. Po paru dniach przy okazji gdy przyjechał do naszego syna próbowałam znów porozmawiać i usłyszałam, że już nie ma o czym rozmawiać, on wszystko przemyślał i chce rozwodu. I nawet zranił mnie słowami, że jego Rodzice wiedzą, że jak on sobie coś postanowi to tak robi i akceptują jego decyzje o rozwodzie, co dla mnie było szokiem, bo Teściowie są bardzo wierzący. Choć w pierwszym odruchu miałam wtedy spakowanie wszystkich jego rzeczy i wystawienie na dwór, powstrzymałam się licząc, że jak pokaże mu, że go nie wyrzucam to może po pewnym czasie zastanowi się przemyśli i wróci. Niestety nawet po 2 miesiacach stan zawieszenia trwa dalej. Boje się z mężem zaczynać rozmowy, ponieważ ja zawsze byłam tą stroną głośniejszą, a mąż duszący w sobie wszystko - choć też potrafi wybuchnąć. A i obecna sytuacja związana z pandemią nie ułatwia sytuacji. Syn (jest w początkowej klasie szkoły podstawowej) tęskni za ojcem - często do niego sam dzwoni, bywa tak że mąż nie odbiera. Mąż odwiedza syna rzadko - czasami raz w tygodniu czasami 3, wpada na godzinkę czasami dwie. Też mi trudno wymagać w czasie panowania wirusa aby mąż zabrał syna np w sobotę lub niedzielę na cały dzień. Ja zostałam ze wszystkim sama - muszę ogarniać naukę z synem, zakupy, a mimo, że w ciągu małżeństwa mąż zakupił 3 samochody, które ma do dziś, to ja zostałam bez samochodu. Całe życie sobie dawałam radę bez samochodu, ale w czasach gdy mamy pandemię jest to utrudnione. Na szczęście mieszkamy w dużym mieście i mamy super komunikację miejską, nawet do pracy zawsze wolałam jeździć autobusem niż własnym autem i szukać miejsc parkingowych. Teraz miałam pracę zdalną więc byłam w stanie ogarnąć naukę z synem, ale jak już wrócę do pracy to będzie ciężko.
Z mężem poznałam się gdy ja miałam 30 lat, a mąż kilka lat więcej. Więc oboje wchodziliśmy w związek z już wypracowanymi nawykami, swoimi wizjami jak ma wyglądać związek, małżeństwo. Ja byłam dość ugruntowana w wierze - zawsze szukałam kandydata na męża, który byłby blisko kościoła, bez nałogów. Wszyscy rozwodnicy, lub osoby z takim podejściem, że jak nie wyjdzie to trzeba się rozejść tzn rozwieść byli od razu przeze mnie skreślani. Więc jak poznałam męża, który był wierzący, wyznawał podobne wartości jak ja, a do tego poznałam jego rodzinę, która też była związana z kościołem to dałam nam szanse, choć wiedziałam, że będzie ciężko. Oboje do naszego poznania dalej mieszkaliśmy ze swoimi rodzicami. Niestety o ile ja byłam zawsze nauczona samodzielności i zaradności (m.in. dlatego, że mój ojciec do wszystkiego miał zawsze dwie lewe ręce, więc wszelkie tapetowania, malowania, dbanie o ogród było zawsze na mojej głowie - w sumie lubię to wszystko robić), tak mój mąż przez głównie matkę był rozpieszczany - zawsze czekał na niego ciepły obiad (choć jak trzeba było to sama widziałam przygrzewał sobie), ale kanapki do pracy często robiła również mu mama. Przed ślubem wiedziałam, że może być nam trudno się dograć, a jeszcze znajomi i moja rodzina zawsze wspominali, że człowiek 20 lat pracujący powinien już mieć swoje mieszkanie, a niestety mąż nawet wkładu na mieszkanie nie uzbierał. Dla mnie pieniądze nie były najważniejsze, zawsze liczyłam, że się dorobimy. Ja byłam po zmianie pracy, mąż miał stałą pracę. Mąż od początku był bardziej czuły, zabiegający, ja byłam ostrożna - nawet mu sama mówiłam, że jestem jak lis z Małego Księcia - trzeba mnie oswoić. W czasie początków znajomości spędzaliśmy z sobą dużo czasu, jeszcze wtedy "nie mężowi" zależało abyśmy wszystko robili razem, nawet przyjeżdżał do mnie i pomagał w sprzątaniu abyśmy mogli spędzić popołudnie na spacerze, w kinie itp. Na zakupach zawsze chodził krok w krok za mną i mi pomagał. Po półrocznej znajomości ukochany oświadczył mi się (choć w głowie miałam, że może za szybko) - rodziny widząc ile czasu z sobą spędzamy i jak jesteśmy do siebie podobni (oboje nie palimy, alkohol mógłby dla nas nie istnieć), lubimy oboje spokój a nie np. głośne imprezy nawet nas zachęcali do ślubu wcześniejszego, bo przecież nie ma na co czekać ("zegary biologiczne biją" itp). Ślub zawarliśmy w kościele po 1,5 roku znajomości - wyciągnęłam jeszcze męża na rozszerzone nauki przedślubne, trwające kilkanaście spotkań, aby się bardziej poznać. O ile do ślubu to była bajka (choć zauważyłam, ze narzeczony bywa bezpodstawnie zazdrosny - nawet miałam z nim jedną większą sprzeczkę, bo coś źle usłyszał i posądzał mnie o flirtowanie z kolegą w pracy, po moich wyjaśnieniach zaufał mi), to po ślubie niestety dotknęło nas trochę niemiłych zdarzeń - z powodów restrukturyzacyjnych w firmie mąż musiał zrezygnować z pracy, a już wtedy byłam w ciąży, ja do tego byłam na umowie czasowej, która miała się skończyć po porodzie, ale na szczęście przedłużono mi na czas nieokreślony, więc jeden dochód stały mieliśmy. Maż szukając nowej pracy dorabiał u swojej rodziny oraz gdzie indziej miał jeszcze umowę zlecenie. Nową pracę na etat znalazł jak nasz syn się rodził (mało płatna, ale stała). Ja szybko do pracy wróciłam, a dzieckiem zajął się ktoś z mojej rodziny. Radziliśmy sobie choć wesoło nie było ponieważ okazało się, że syn od urodzenia borykał się z różnymi podejrzeniami ciężkich chorób więc dużo pieniędzy wydawaliśmy na specjalistyczne badania, wizyty prywatne u najlepszych specjalistów. W związku z tym że nam się nie przelewało w dalszym ciągu mieszkaliśmy w moim rodzinym domu. Może gdybyśmy tak szybko dziecka nie mieli to może byśmy się dorobili własnego mieszkania.... Mąż wtedy mówił, ze damy rade zawsze w razie czego gdzieś dorobi. Byliśmy w bankach pytać o kredyt na mieszkanie, ale po wyliczeniach okazało się, że na życie już by nam niewiele zostawało, a do tego mąż zawsze był przeciwny zadłużaniu się. Rozwiązaniem naszych problemów mogłaby być sprzedaż jakiegoś samochodu, ale na to mąż nigdy się nie zgadzał. A jak wspominałam mu o jego wcześniejszych zapewnieniach, że może pójść do drugiej pracy choć na kilka godzin i dorobić, to nagle usłyszałam, że on nie zamierza więcej pracować, a jak ja potrzebuję więcej pieniędzy to mam zacząć oszczędzać lub ja mam pójść do drugiej pracy. Gdyby nie to, że ja byłam ciągle zajęta dzieckiem i pracą zawodową oraz domową, bo mąż nie chciał - w sumie nawet nie umiał, pomagać ani przy dziecku ani przy domu. Już mi nie pomagał w sprzątaniu, a i zakupy wyglądały już inaczej - każdy osobno, proszenie aby po mnie przyjechał bo mam ciężkie siatki. Wszystko było na mojej głowie - on wolał popołudniami i w sobotę grzebać przy samochodach niż spędzać czas z dzieckiem i ze mną. Nawet gdy w sobotę zabierał na pół dnia syna do swoich rodziców abym ja mogła w spokoju posprzątać to zawsze wyglądało tak, że jego starsi rodzice zajmowali się wnukiem, a on zmykał do garażu, który był obok ich mieszkania. Na moje prośby aby mi pomógł w sprzątaniu słyszałam, że to jest rola kobiety - nawet nie potrafił odkurzać zabawek, które w nadmiarze kupował swojemu synowi i to miał być jego obowiązek - wiec jak już się zgromadziła kilkumilimetrowa warstwa kurzu na zabawkach, którymi syn na codzień się nie bawił to znów ja musiałam je myć. Oczywiści mąż nie pozwalał takich zabawek sprzedawać - czasami miałam wrażenie, że kupował je dla siebie. Choć wypominałam mu to chodzenie do garażu to odpuszczałam aby nie było ciągle na ten temat w domu awantur. Niestety samochody i garaże zawsze były u męża na pierwszym miejscu. Moje pasje czyli ogród, wyjazdy w góry, spotkania ze znajomymi zostały przeze mnie zawieszone ponieważ niestety brakowało mi na to wszystko czasu.
Wakacyjny urlop zawsze wyglądał tak samo - wyjazd nad morze, bo mąż lubiał wylegiwać się na plaży. W każdy dzień po przyjściu na plażę mąż od razu się kładł, wypoczywał i opalał, a ja zajmowałam się pilnowaniem dziecka i zabawą z nim. Na moje prośby, że tez bym chciała odpocząć i poleżeć czytając książkę mąż czasami poszedł się pobawić z synem, ale proporcje były takie ja 6 godzin on maksymalnie 60 minut. Zawsze nocowaliśmy bez wyżywienia i nigdy nie mogłam doprosić się pomocy przy przygotowywaniu posiłków -często doglądałam gotowania i syna. 2 lata temu mąż już w ogóle mało pomagał w czasie urlopu, nawet nie chciał wieczorami przejść się na spacer bo albo miał skórę spaloną, albo go bolał kręgosłup, albo był zmęczony. Wiec zazwyczaj zostawaliśmy w pokoju lub szłam sama z synem. Raz nie wytrzymałam i poszłam sama - siedziałam na plaży obserwowałam inne rodziny, pary i płakałam, że mój miły, czuły narzeczony a na początku też mąż tak się zmienił i nic do niego nie dociera że się oddalamy. Wtedy zaczęłam prosić Boga aby przemienił mojego męża, otworzył mu oczy. Tym bardziej, że ten wierzący kiedyś człowiek zaczął już od dawna oddalać się od Boga - najpierw przestał chodzić do spowiedzi i komunii, a potem modlić się. W zeszłym roku nie chciał z nami iść na drogę krzyżową ulicami miasta ani na procesję Bożego Ciała. Bo mu się nie chciało, kregosłup go bolał itd. Oczywiście zwracałam mu uwagę na temat niechodzenia do spowiedzi i braku modlitwy, ale mnie zbywał. Teraz widzę, że dużym problemem u nas są sprawy bliskości. Mąż w pewnym momencie zaczął oglądać filmy porno i wcielać w nasze stosunki sceny z tych filmów, a dla mnie to było takie bez miłosci, odgrywanie aktów. Zaczął wymagać używania prezerwatywy itd. Choć od początku wiedział, że ja tych rzeczy nie uznaję i stosowaliśmy npr. Na moje sugestie, że odchodzi od wiary i nauk kościoła wyśmiewał mnie, nazywał zacofaną i odsyłał do seksuologa - najlepiej świeckiego. Ja starałam się tłumaczyć, rozmawiać ale nic do niego nie trafiało. Wiec często się o to kłóciliśmy.
W pracy od ponad 2 lat mąż miał ciągle więcej obowiązków i ludzi z którymi musiał współpracować - wiem, że go to trochę przerastało, zawsze go wspierałam i dopingowałam. Ostatnio chodził zestresowany, bo nawarstwiły mu się konflikty wewnątrz jego wydziału jak i miedzy wydziałami. Mąż zamiast wyrzucać z siebie na bieżąco stres kumulował wszystko w sobie i czasami wybuchał w domu czepiając się o wszystko lub w pracy bo wspominał mi, że ktoś np. przez niego płakał. Na co zwracałam mu uwagę, że tak nie powinien postępować ani w domu ani w pracy.
Najgorzej, że w tym roku, miesiąc temu, rozliczając wspólnie naszego pita mąż ze swoim pitem przyniósł mi swoje miesięczne zarobki za zeszły rok i się załamałam - okazało się, że przez cały rok dostawał dużo większe pieniądze niż zawsze mi mówił, dodatkowo w jednym miesiącu dostał mega dużą premię którą przeznaczył na wybudowanie wiaty dla swojego auta - za te pieniądze moglibyśmy kupić np. nowe meble, ale mąż woli mnie zawsze oskarżać, że to przez mój brak oszczędności nigdy nie mamy pieniędzy i to moja wina, że żyjemy w ciasnocie, bo ja się nie chcę wyprowadzić. Gdybym miała pieniądze i jego wsparcie to już dawno bym się z nim wyprowadziła.
Dodatkowo u męża dostrzegam syndrom Piotrusia Pana, oraz narcystyczne zachowania - bardziej przejmuje się swoim wyglądem niż ja kobieta. A do tego wszyscy mi mówią, że pewnie mąż wszedł w fazę kryzysu wieku średniego i być może chce jeszcze się trochę wyszaleć.
Sama u siebie widzę wiele wad - idę często na kompromis ale czasami w różnych kwestiach stoję twardo przy swoich decyzjach i planach. Niestety muszę być twarda nawet przy dziecku, bo syn ma ciężki uparty charakter i gdybym dużo mu odpuszczała to by nawet się nie uczył. Wiem, ze w stresie też zaczynam działać chaotycznie i za bardzo czasami wybucham.
I ogólnie z mężem zawsze mieliśmy problem z komunikacją - tak jak przysłowiowa czapla z żurawiem, każde w innym momencie chciało rozmawiać - mąż ze mną jak byłam zajęta jakąś pracą lub wieczorem tak zmęczona, że marzyłam tylko o tym aby się położyć, a jak ja chciałam rozmawiać to często mąż był obrażony lub zamknięty w sobie.
Nie wiem jak z nim teraz rozmawiać. Boję się, że jak będę stosować polecaną tu listę Zerty to mąż jak zobaczy mnie nie zapłakaną tylko radosną to stwierdzi, że pogodziłam się z jego odejściem bo jestem teraz szczęśliwa. I utwierdzi się w swoim postanowieniu - czyli rozwodzie. Tym bardziej, że jak on do nas przyjeżdża to jest radosny, traktuje mnie jak przyjaciółkę - pyta jak w pracy, co u mojej rodziny słychać. Gdyby taki przyjacielski i miły był podczas naszego małżeństwa to pewnie byśmy się lepiej dogadywali.
Na forum jest wiele podobnych historii, ale zazwyczaj mężowie stają się milczący, obojętni, złośliwi więc ja nie wiem jak mam postępować z mężem traktującym mnie teraz dobrze- a nawet lepiej niż w małżeństwie (na razie) i po przyjacielsku. Choć bywa u nas rzadko, ale jak dzwoni to też ma miły głos.
Dużo się modlę za Niego i siebie, za nasza rodzinę. Słucham konferencji, które mi pomagaja w zmianie siebie.
Nie wiem co mówić synowi jak zacznie pytać - czemu tata z nami nie mieszka. A do tego otoczenie mówi - nie martw się, ułożysz sobie z kimś innym życie.
Jest wielce prawdopodobne, że mąż jest zafascynowany koleżanką, może nawet z nią mieszka...
Wszystko jest takie trudne....
Od 2 miesięcy czytam forum również archiwalne wpisy oraz niektóre polecane tu książki. Ponieważ mam mętlik w głowie postanowiłam napisać. Moja historia jest bardzo podobna do wielu innych na tym forum, a jednak trochę inna.
Ponad 2 miesiace temu po 9 latach małżeństwa usłyszałam, od Męża, że już nic do mnie nie czuje i mnie nie kocha. Z lektury forum wiem że często takie słowa przez odchodzących są wymawiane. W głowie mi się nie mieści, że człowiek z którym świadomie zawierałam ślub kościelny, który przed ślubem ujął mnie tym, że powiedział, że chciałby abyśmy razem zawsze uczestniczyli we Mszy św. oraz razem przystępowali do komunii. I teraz od tej osoby, która ślubowała miłość i wierność aż do śmierci, cokolwiek by się działo dostaje się taki bolesny cios. Mąż od razu się wyprowadził zabierając trochę swoich rzeczy twierdząc, że nie ma możliwości na razie zabrać wszystkiego. Próbowałam wtedy z nim rozmawiać, proponowałam terapię, tłumaczyłam, że wszystko da się naprawić. On twardo stał na stanowisku, że już się wszystko skończyło. Nawet teraz pisząc te słowa łzy cisną mi się do oczu. Po paru dniach przy okazji gdy przyjechał do naszego syna próbowałam znów porozmawiać i usłyszałam, że już nie ma o czym rozmawiać, on wszystko przemyślał i chce rozwodu. I nawet zranił mnie słowami, że jego Rodzice wiedzą, że jak on sobie coś postanowi to tak robi i akceptują jego decyzje o rozwodzie, co dla mnie było szokiem, bo Teściowie są bardzo wierzący. Choć w pierwszym odruchu miałam wtedy spakowanie wszystkich jego rzeczy i wystawienie na dwór, powstrzymałam się licząc, że jak pokaże mu, że go nie wyrzucam to może po pewnym czasie zastanowi się przemyśli i wróci. Niestety nawet po 2 miesiacach stan zawieszenia trwa dalej. Boje się z mężem zaczynać rozmowy, ponieważ ja zawsze byłam tą stroną głośniejszą, a mąż duszący w sobie wszystko - choć też potrafi wybuchnąć. A i obecna sytuacja związana z pandemią nie ułatwia sytuacji. Syn (jest w początkowej klasie szkoły podstawowej) tęskni za ojcem - często do niego sam dzwoni, bywa tak że mąż nie odbiera. Mąż odwiedza syna rzadko - czasami raz w tygodniu czasami 3, wpada na godzinkę czasami dwie. Też mi trudno wymagać w czasie panowania wirusa aby mąż zabrał syna np w sobotę lub niedzielę na cały dzień. Ja zostałam ze wszystkim sama - muszę ogarniać naukę z synem, zakupy, a mimo, że w ciągu małżeństwa mąż zakupił 3 samochody, które ma do dziś, to ja zostałam bez samochodu. Całe życie sobie dawałam radę bez samochodu, ale w czasach gdy mamy pandemię jest to utrudnione. Na szczęście mieszkamy w dużym mieście i mamy super komunikację miejską, nawet do pracy zawsze wolałam jeździć autobusem niż własnym autem i szukać miejsc parkingowych. Teraz miałam pracę zdalną więc byłam w stanie ogarnąć naukę z synem, ale jak już wrócę do pracy to będzie ciężko.
Z mężem poznałam się gdy ja miałam 30 lat, a mąż kilka lat więcej. Więc oboje wchodziliśmy w związek z już wypracowanymi nawykami, swoimi wizjami jak ma wyglądać związek, małżeństwo. Ja byłam dość ugruntowana w wierze - zawsze szukałam kandydata na męża, który byłby blisko kościoła, bez nałogów. Wszyscy rozwodnicy, lub osoby z takim podejściem, że jak nie wyjdzie to trzeba się rozejść tzn rozwieść byli od razu przeze mnie skreślani. Więc jak poznałam męża, który był wierzący, wyznawał podobne wartości jak ja, a do tego poznałam jego rodzinę, która też była związana z kościołem to dałam nam szanse, choć wiedziałam, że będzie ciężko. Oboje do naszego poznania dalej mieszkaliśmy ze swoimi rodzicami. Niestety o ile ja byłam zawsze nauczona samodzielności i zaradności (m.in. dlatego, że mój ojciec do wszystkiego miał zawsze dwie lewe ręce, więc wszelkie tapetowania, malowania, dbanie o ogród było zawsze na mojej głowie - w sumie lubię to wszystko robić), tak mój mąż przez głównie matkę był rozpieszczany - zawsze czekał na niego ciepły obiad (choć jak trzeba było to sama widziałam przygrzewał sobie), ale kanapki do pracy często robiła również mu mama. Przed ślubem wiedziałam, że może być nam trudno się dograć, a jeszcze znajomi i moja rodzina zawsze wspominali, że człowiek 20 lat pracujący powinien już mieć swoje mieszkanie, a niestety mąż nawet wkładu na mieszkanie nie uzbierał. Dla mnie pieniądze nie były najważniejsze, zawsze liczyłam, że się dorobimy. Ja byłam po zmianie pracy, mąż miał stałą pracę. Mąż od początku był bardziej czuły, zabiegający, ja byłam ostrożna - nawet mu sama mówiłam, że jestem jak lis z Małego Księcia - trzeba mnie oswoić. W czasie początków znajomości spędzaliśmy z sobą dużo czasu, jeszcze wtedy "nie mężowi" zależało abyśmy wszystko robili razem, nawet przyjeżdżał do mnie i pomagał w sprzątaniu abyśmy mogli spędzić popołudnie na spacerze, w kinie itp. Na zakupach zawsze chodził krok w krok za mną i mi pomagał. Po półrocznej znajomości ukochany oświadczył mi się (choć w głowie miałam, że może za szybko) - rodziny widząc ile czasu z sobą spędzamy i jak jesteśmy do siebie podobni (oboje nie palimy, alkohol mógłby dla nas nie istnieć), lubimy oboje spokój a nie np. głośne imprezy nawet nas zachęcali do ślubu wcześniejszego, bo przecież nie ma na co czekać ("zegary biologiczne biją" itp). Ślub zawarliśmy w kościele po 1,5 roku znajomości - wyciągnęłam jeszcze męża na rozszerzone nauki przedślubne, trwające kilkanaście spotkań, aby się bardziej poznać. O ile do ślubu to była bajka (choć zauważyłam, ze narzeczony bywa bezpodstawnie zazdrosny - nawet miałam z nim jedną większą sprzeczkę, bo coś źle usłyszał i posądzał mnie o flirtowanie z kolegą w pracy, po moich wyjaśnieniach zaufał mi), to po ślubie niestety dotknęło nas trochę niemiłych zdarzeń - z powodów restrukturyzacyjnych w firmie mąż musiał zrezygnować z pracy, a już wtedy byłam w ciąży, ja do tego byłam na umowie czasowej, która miała się skończyć po porodzie, ale na szczęście przedłużono mi na czas nieokreślony, więc jeden dochód stały mieliśmy. Maż szukając nowej pracy dorabiał u swojej rodziny oraz gdzie indziej miał jeszcze umowę zlecenie. Nową pracę na etat znalazł jak nasz syn się rodził (mało płatna, ale stała). Ja szybko do pracy wróciłam, a dzieckiem zajął się ktoś z mojej rodziny. Radziliśmy sobie choć wesoło nie było ponieważ okazało się, że syn od urodzenia borykał się z różnymi podejrzeniami ciężkich chorób więc dużo pieniędzy wydawaliśmy na specjalistyczne badania, wizyty prywatne u najlepszych specjalistów. W związku z tym że nam się nie przelewało w dalszym ciągu mieszkaliśmy w moim rodzinym domu. Może gdybyśmy tak szybko dziecka nie mieli to może byśmy się dorobili własnego mieszkania.... Mąż wtedy mówił, ze damy rade zawsze w razie czego gdzieś dorobi. Byliśmy w bankach pytać o kredyt na mieszkanie, ale po wyliczeniach okazało się, że na życie już by nam niewiele zostawało, a do tego mąż zawsze był przeciwny zadłużaniu się. Rozwiązaniem naszych problemów mogłaby być sprzedaż jakiegoś samochodu, ale na to mąż nigdy się nie zgadzał. A jak wspominałam mu o jego wcześniejszych zapewnieniach, że może pójść do drugiej pracy choć na kilka godzin i dorobić, to nagle usłyszałam, że on nie zamierza więcej pracować, a jak ja potrzebuję więcej pieniędzy to mam zacząć oszczędzać lub ja mam pójść do drugiej pracy. Gdyby nie to, że ja byłam ciągle zajęta dzieckiem i pracą zawodową oraz domową, bo mąż nie chciał - w sumie nawet nie umiał, pomagać ani przy dziecku ani przy domu. Już mi nie pomagał w sprzątaniu, a i zakupy wyglądały już inaczej - każdy osobno, proszenie aby po mnie przyjechał bo mam ciężkie siatki. Wszystko było na mojej głowie - on wolał popołudniami i w sobotę grzebać przy samochodach niż spędzać czas z dzieckiem i ze mną. Nawet gdy w sobotę zabierał na pół dnia syna do swoich rodziców abym ja mogła w spokoju posprzątać to zawsze wyglądało tak, że jego starsi rodzice zajmowali się wnukiem, a on zmykał do garażu, który był obok ich mieszkania. Na moje prośby aby mi pomógł w sprzątaniu słyszałam, że to jest rola kobiety - nawet nie potrafił odkurzać zabawek, które w nadmiarze kupował swojemu synowi i to miał być jego obowiązek - wiec jak już się zgromadziła kilkumilimetrowa warstwa kurzu na zabawkach, którymi syn na codzień się nie bawił to znów ja musiałam je myć. Oczywiści mąż nie pozwalał takich zabawek sprzedawać - czasami miałam wrażenie, że kupował je dla siebie. Choć wypominałam mu to chodzenie do garażu to odpuszczałam aby nie było ciągle na ten temat w domu awantur. Niestety samochody i garaże zawsze były u męża na pierwszym miejscu. Moje pasje czyli ogród, wyjazdy w góry, spotkania ze znajomymi zostały przeze mnie zawieszone ponieważ niestety brakowało mi na to wszystko czasu.
Wakacyjny urlop zawsze wyglądał tak samo - wyjazd nad morze, bo mąż lubiał wylegiwać się na plaży. W każdy dzień po przyjściu na plażę mąż od razu się kładł, wypoczywał i opalał, a ja zajmowałam się pilnowaniem dziecka i zabawą z nim. Na moje prośby, że tez bym chciała odpocząć i poleżeć czytając książkę mąż czasami poszedł się pobawić z synem, ale proporcje były takie ja 6 godzin on maksymalnie 60 minut. Zawsze nocowaliśmy bez wyżywienia i nigdy nie mogłam doprosić się pomocy przy przygotowywaniu posiłków -często doglądałam gotowania i syna. 2 lata temu mąż już w ogóle mało pomagał w czasie urlopu, nawet nie chciał wieczorami przejść się na spacer bo albo miał skórę spaloną, albo go bolał kręgosłup, albo był zmęczony. Wiec zazwyczaj zostawaliśmy w pokoju lub szłam sama z synem. Raz nie wytrzymałam i poszłam sama - siedziałam na plaży obserwowałam inne rodziny, pary i płakałam, że mój miły, czuły narzeczony a na początku też mąż tak się zmienił i nic do niego nie dociera że się oddalamy. Wtedy zaczęłam prosić Boga aby przemienił mojego męża, otworzył mu oczy. Tym bardziej, że ten wierzący kiedyś człowiek zaczął już od dawna oddalać się od Boga - najpierw przestał chodzić do spowiedzi i komunii, a potem modlić się. W zeszłym roku nie chciał z nami iść na drogę krzyżową ulicami miasta ani na procesję Bożego Ciała. Bo mu się nie chciało, kregosłup go bolał itd. Oczywiście zwracałam mu uwagę na temat niechodzenia do spowiedzi i braku modlitwy, ale mnie zbywał. Teraz widzę, że dużym problemem u nas są sprawy bliskości. Mąż w pewnym momencie zaczął oglądać filmy porno i wcielać w nasze stosunki sceny z tych filmów, a dla mnie to było takie bez miłosci, odgrywanie aktów. Zaczął wymagać używania prezerwatywy itd. Choć od początku wiedział, że ja tych rzeczy nie uznaję i stosowaliśmy npr. Na moje sugestie, że odchodzi od wiary i nauk kościoła wyśmiewał mnie, nazywał zacofaną i odsyłał do seksuologa - najlepiej świeckiego. Ja starałam się tłumaczyć, rozmawiać ale nic do niego nie trafiało. Wiec często się o to kłóciliśmy.
W pracy od ponad 2 lat mąż miał ciągle więcej obowiązków i ludzi z którymi musiał współpracować - wiem, że go to trochę przerastało, zawsze go wspierałam i dopingowałam. Ostatnio chodził zestresowany, bo nawarstwiły mu się konflikty wewnątrz jego wydziału jak i miedzy wydziałami. Mąż zamiast wyrzucać z siebie na bieżąco stres kumulował wszystko w sobie i czasami wybuchał w domu czepiając się o wszystko lub w pracy bo wspominał mi, że ktoś np. przez niego płakał. Na co zwracałam mu uwagę, że tak nie powinien postępować ani w domu ani w pracy.
Najgorzej, że w tym roku, miesiąc temu, rozliczając wspólnie naszego pita mąż ze swoim pitem przyniósł mi swoje miesięczne zarobki za zeszły rok i się załamałam - okazało się, że przez cały rok dostawał dużo większe pieniądze niż zawsze mi mówił, dodatkowo w jednym miesiącu dostał mega dużą premię którą przeznaczył na wybudowanie wiaty dla swojego auta - za te pieniądze moglibyśmy kupić np. nowe meble, ale mąż woli mnie zawsze oskarżać, że to przez mój brak oszczędności nigdy nie mamy pieniędzy i to moja wina, że żyjemy w ciasnocie, bo ja się nie chcę wyprowadzić. Gdybym miała pieniądze i jego wsparcie to już dawno bym się z nim wyprowadziła.
Dodatkowo u męża dostrzegam syndrom Piotrusia Pana, oraz narcystyczne zachowania - bardziej przejmuje się swoim wyglądem niż ja kobieta. A do tego wszyscy mi mówią, że pewnie mąż wszedł w fazę kryzysu wieku średniego i być może chce jeszcze się trochę wyszaleć.
Sama u siebie widzę wiele wad - idę często na kompromis ale czasami w różnych kwestiach stoję twardo przy swoich decyzjach i planach. Niestety muszę być twarda nawet przy dziecku, bo syn ma ciężki uparty charakter i gdybym dużo mu odpuszczała to by nawet się nie uczył. Wiem, ze w stresie też zaczynam działać chaotycznie i za bardzo czasami wybucham.
I ogólnie z mężem zawsze mieliśmy problem z komunikacją - tak jak przysłowiowa czapla z żurawiem, każde w innym momencie chciało rozmawiać - mąż ze mną jak byłam zajęta jakąś pracą lub wieczorem tak zmęczona, że marzyłam tylko o tym aby się położyć, a jak ja chciałam rozmawiać to często mąż był obrażony lub zamknięty w sobie.
Nie wiem jak z nim teraz rozmawiać. Boję się, że jak będę stosować polecaną tu listę Zerty to mąż jak zobaczy mnie nie zapłakaną tylko radosną to stwierdzi, że pogodziłam się z jego odejściem bo jestem teraz szczęśliwa. I utwierdzi się w swoim postanowieniu - czyli rozwodzie. Tym bardziej, że jak on do nas przyjeżdża to jest radosny, traktuje mnie jak przyjaciółkę - pyta jak w pracy, co u mojej rodziny słychać. Gdyby taki przyjacielski i miły był podczas naszego małżeństwa to pewnie byśmy się lepiej dogadywali.
Na forum jest wiele podobnych historii, ale zazwyczaj mężowie stają się milczący, obojętni, złośliwi więc ja nie wiem jak mam postępować z mężem traktującym mnie teraz dobrze- a nawet lepiej niż w małżeństwie (na razie) i po przyjacielsku. Choć bywa u nas rzadko, ale jak dzwoni to też ma miły głos.
Dużo się modlę za Niego i siebie, za nasza rodzinę. Słucham konferencji, które mi pomagaja w zmianie siebie.
Nie wiem co mówić synowi jak zacznie pytać - czemu tata z nami nie mieszka. A do tego otoczenie mówi - nie martw się, ułożysz sobie z kimś innym życie.
Jest wielce prawdopodobne, że mąż jest zafascynowany koleżanką, może nawet z nią mieszka...
Wszystko jest takie trudne....