Post
autor: Ruta » 30 kwie 2021, 12:18
Ja się cieszę, gdy mąż ma fazę przyjacielską. Wiem, że to zapewne jego kolejna strategia. Ale biorę to za dobrą monetę. Chwilę oddechu od tego, gdy mąż ma fazę - wróg wroga, gdy tylko na mnie warczy. Jest uprzejmy - ja jestem uprzejma. Chce porozmawiać - rozmawiam. Robi obiad i częstuje - przyjmuję zaproszenie. Chce mi opowiedzieć coś - słucham. Lubię spędzać czas z moim mężem.
Dla mnie z początku konieczne było pokonanie w sobie jakiejś takiej służalczej postawy, w której biegałam za patykami, które rzucał mi mąż. Teraz cały czas pilnuję w tym wszystkim swoich granic. Tu pomaga mi zwracanie uwagi na swoje uczucia - gdy tylko czuję, że czuję się niekomfortowo, robi mi się smutno, cokolwiek - wychodzę. Nie jem obiadu, nie rozmawiam, nie słucham. Siebie łamać nie muszę. Pozostaję uprzejma.
W ramach pilnowania granic pomaga mi też jasne i jednoznaczne komunikowanie mojej postawy, tego co czuję. Głownie sobie, ale męzowi też. Ale bez nadmiernego tłumaczenia się. Był na przykład czas, że syn obawiał się kontaktu z tatą i prosił o moją obecność na pierwszych kilku ponownych spotkaniach. Wychodziliśmy do parku. Mąż z niezrozumiałych dla mnie przyczyn zaczął mnie uwodzić, zaczepiać, rozśmieszać mnie, zachowywać się, jakbyśmy nigdy się nie rozstali. Moje nie reagowanie nie zniechęcało męża. Poczułam, że mnie to rani - odczekałam, aż syna nie będzie w pobliżu i powiedziałam, że jestem na tych spotkaniach ze względu na syna, nie na męża. I wobec tego będę czuła się lepiej, jeśli mąż skupi się na relacji z synem. I zwiększyłam dystans - przestrzennie. Park jest duży. Poszłam sobie kawałek dalej czytać książkę. Było to dla mnie trudne, bo wiedziałam, że mąż poczuje się odrzucony. Oraz, że tym samym rezygnuję z paru miłych chwil. Ale ja nie zasługuję na takie ochłapy. Najważniejsze to nie dać się wciągnąc w myślenie, że takim postawieniem granicy zaprzepaszcza się szansę na odbudowę relacji. W naszym przypadku na razie byłby to trójkąt. Nie dziękuję.
Przed komunią syna nie było potrzeby rozmawiać, po prostu z obu stron podjęliśmy dobrowolną współpracę. Było trudno, bo po obu stronach była ogromna nieufność. Pamiętam, jak po wyjściu z kościoła po rozmowie z proboszczem, gdzie ustaliśmy datę staliśmy naprzeciwko siebie mierząc się wzrokiem. I nie były to przyjazne spojrzenia. Teraz dopiero mogę to jakoś zinterpretować. Myślę, że nawet nie czytaliśmy swoich spojrzeń nawzajem. Każde demonstrowało swoją siłę. I nieugiętość. Potem się rozeszliśmy każde w swoją stronę. Ale jakoś całe napięcie spadło - zapadła niepisana i niewypowiedziana umowa, że przy okazji komunii skupiamy się na komunii i żadne z nas nie złatwia swoich brudnych spraw, nie manipuluje. I w tym duchu współpracowaliśmy i było miło na jakiś czas zostawić ten bagaż, i być po prostu rodzicami, cieszyć się komunią, zająć organizacją. Darowałam sobie myśli - jak on mnie traktuje itp. Gdyby nie niepisane porozumienie - mniej więcej to bym powiedziała mężowi - że proponuję zawieszenie broni i współpracę w tej jednej sprawie. Zrozumieliśmy się bez słów, nie zawsze trzeba gadać. Czasem wystarczy szczere wrogie spojrzenie. Spadło dużo napięcia. Jak zawsze, gdy podejmujemy z mężem współpracę, nagle było miło, zaczęła działać Opatrzność, weszliśmy w taki nasz dobry radosny tor. Postanowiłam po prostu się tym nacieszyć. Potem bolało bardzo mocno - ale nie tylko mnie. Mąż uciekł w swój ciąg, bo on tak radzi sobie z emocjami z którymi sobie nie radzi. Ja też musiałam się pozbierać. Ale cieszę się i tak, że udało się nam współpracować przy komunii syna.