Myślę, że wspólne mieszkanie przed ślubem wcale nie zapobiega problemom w małżeństwie. Choć nie mieszkanie też im nie zapobiega. My z mężem nie mieszkaliśmy razem dopóki nie zawarliśmy małżeństwa. Ale kryzys i tak by przyszedł, nawet gdybyśmy zamieszkali ze sobą wcześniej, to i tak by nadszedł. Może szybciej.
Nasze nie mieszkanie w sumie jakoś tam szokowało otoczenie, pamiętam, że przy spowiedzi przedślubnej nawet ksiądz się zdziwił
Jakoś się w naszym środowisku przyjęło, że ludzie najpierw się sprawdzają czy "wypróbowują". My tak nie chcieliśmy. I słusznie.
To są jakieś głupoty, myślę. Kryzys w zasadzie jest wpisany w małżeństwo. Bo nie ma ludzi idealnych, więc wnosimy w małżeństwa nasze trudności, poranienia, fałszywe przekonania, iluzje, głupie nierealne oczekiwania i cały taki uroczy bagaż. I to jest odpowiedzią skąd wziął się kryzys, a nie to jaki adres zamieszkania mieliśmy.
Zapewne znaczenie ma natomiast nasza relacja z Bogiem, zdolność i chęć do kierowania się zasadami wiary, do dochowania czystości - tu w większości polegamy, czy mieszkamy razem, czy nie. I to jest zapowiedź kryzysu, nie jako "kary za współżycie przed ślubem", ale jako naturalnej konsekwencji pychy, w której ignorujemy całkiem jasne Boże instrukcje, jak zawrzeć dobre trwałe małżeństwo - na rzecz własnych pomysłów na to, jak sobie takie fajne małżeństwo zapewnić.
Bławatku, pomyśl, czy sytuacja w której syn nie zwraca się z niczym do ojca jest dla syna dobra. Dla mnie to wyjątkowo trudna sytuacja, z uwagi na uzależnienia męża i rózne stany w jakich bywa. Jak również na kompletnie idiotyczne i nieadekwatne postanawienie sądu o kontaktach. Instynkt kazał mi chronić dziecko i słusznie. Jednak cieszę się, że to chronić nie przerodziło się w "sprzyjać wygaszaniu relacji".
Wręcz przeciwnie, jakoś tam działałam po cichu po obu stronach. Syn korzystał z terapii mającej pomóc mu zachować dobry obraz ojca, mimo wszystko, ale też nauczyć się chronić w relacji z nim, dbać o siebie i swoje bezpieczeństwo, sygnalizować od razu gdy dzieje się coś niepokojącego, wyrażać swoje potrzeby - choć wobec osoby uzależnionej to trudne (ta terapia niedawno się zakończyła, spełniła swoją rolę). Dla mnie to był ogromny wysiłek, także finansowy - czułam też żal, że przeciez to męzowi powinno zależeć, a z czasem przestał nawet kontaktowac się z terapeutką, choć to ja opłacałam terapię i konsultacje. Ale myślałam wtedy o synu, nie o mężu - i o potrzebach dziecka. Pilnowałam też bardzo aby nikt nie mwił źle o tacie w obecności mojego syna i sama też tak nie mówiłam. Nie rozmawiam też nigdy przy dziecku o pieniądzach z mężem. To wszystko bardzo dzieci rani.
Z drugiej strony, gdy mąż był trzeźwy na różne sposoby zachęcałam go do kontaktów z synem, często swoim kosztem. Zachęcałam, ale nie naciskałam, szukałam pozytywnych motywatorów, chwaliłam. Byłam też elastyczna co do miejsca, czasu. Czasem znosiłam zniewagi, oskarżenia. Zachęcałam też syna do kontaktu z tatą, do tego by napisał, wysłał tacie jakieś zdjęcie. Ogromnym swoim kosztem to robiłam, bo gdy mąż pojawiał się odurzony, agresywny przeżywałam ogromny stres. Dbałam też, by męża pytać o zdanie w sprawach dziecka, informować co się dzieje w ważnych i mniej ważnych sprawach. By nie był odsunięty. Jeśli się odsuwał - to była to jego decyzja. Raniło mnie to i nadal rani - trudno.
Przyjęłam że tu chodzi o syna, i pilnowałam też by nie robić tu manipulacji - że jakoś tam przy okazji wizyt męza u syna próbuję naprawiać nasza relację i traktuję kontakty męza z dzieckiem jako okazje do naszych kontaktów, lub do wylewania mojej frustracji na męża. Cięzka praca emocjonalna, by postawić się z boku, choć serce się rwie. I z poczatku wcale nie zawsze się mi to udawało. Zdarza się, że mąż sam z siebie spędza czas z nami razem, nie tylko z synkiem - i okej jestem na to otwarta, ale teraz to ja po jakimś czasie przerywam takie sytuacje, wychodzę, oddalam się - żeby sie na takie ochłapy nie rzucać. Zasługuję na więcej. Czasem po prostu od razu się izoluję - dziś mąż jest u synka, nawet się nie pokazałam. I nie pokażę się dopóki nie wyjdzie. Tak czuję i za tym idę. Piszę na forum, studiuję sobie teksty, słucham konferencji.
Powoli przynosi to efekty - mąż coraz rzadziej przychodzi do syna odurzony. Tu stawiam zdecydowany opór. Syn niestety żyje w huśtawce, bo trudno przewidzieć jak to z tym tatą będzie. Na to wpływu nie mam. Ale nie mając kontaktu i relacji z tatą także żyłby w huśtawce i do tego bez żadnej relacji z tatą. Myślę, że byłoby to bardziej destrukcyjne. Czasem słyszę śmiech synka,gdy jest z tatą, czasem spędzamy czas fajnie we trójkę i syn jest wtedy szczęsliwy - i to jest moją nagrodą. Myślę, że jakoś tam mąż zaczyna szanować moją postawę. No i mimo bardzo trudnych okoliczności obaj nadal mają relację.
Mężczyźni ogólnie są dość słabi zwykle w relacjach i trochę takiej dyskretnej pomocy z boku jest chyba ważne. U nas to zaangażowanie męża też tak było przeze mnie delikatnie wspierane. Zresztą "brutalnie" też - po prostu czasem wychodziłam z domu i zostawiałam męza z synkiem, w sumie nawet gdy był malutki. Mąż najpierw protestował i wcale nie z lenistwa - obawiał się. Nie miał doświadczenia, miał prawo się obawiać. Ja miałam za sobą opiekę nad sporą gromadką dzieci, w tym maultkich. Mąz żadnej praktyki. Za radą mądrych mam z katolickiego klubu mam ignorowałam kompletnie męża protesty, dbałam w ten sposób też o swoje potrzeby - by móc wyjść sama najpierw na długą kąpiel do łazienki, potem na spacer, do biblioteki, do sklepu, do lekarza. Mąz polubił te chwile sam na sam, poczuł się pewniej jako tata. Z czasem umiał zrobić wszystko to co ja. Poszedł nawet raz z synkiem sam na szczepienie. Wrócił trochę zaskoczony (bo mamy w poczekalni potraktowały go jak kolejną mamę, więc się nasłuchał o przebiagach porodów i trudnościach z karmieniem) - ale dumny z siebie.
Bławatku, wiem, że to trudne, ale warto podjąc starania, by ta więź ojciec - dziecko była zachowana.
Takie dyskretne wspieranie i zachęty, których się nauczyłam od mądrych doświadczonych kobiet, to takie słowne zachęty - ale to nie mogą być idiotyczne pochwały szyte grubymi nicmi - doceniać nalezy to co zasługuje na docenienie, ale czasem tez tworzenie słowami miłej atmosfery, wspierającej. Przy malutkich dzieciach: np. zawsze gdy jesteś, dziecko jest spokojne, może pamięta twój głos?, dostrzeżenie uśmiechu dziecka do taty, i takie tam. Przy starszych to bardziej złożone, ale tez się da.
Oprócz zachęt i atmosfery jest też tworzenie okazji by tata mogł być z dzieckiem, bo to warunek relacji, gdy to bezpieczne dla dziecka - sam na sam. Początkowo nawet na minutę, dwie - przy starszych dzieciach oczywiście więcej. Wycofanie się też jest ważne - nie organizowanie zawczasu posiłku, ubrania, czy czego tam dziecko potrzebuje. Podobno mężczyźni tez potrafią zadbać o takie rzeczy, ale chętnie są w tym wyręczani (i mogą posuwac się nawet do udawania kretynów, byle tego nie robić). Talenta w tej sferze okazują, zwykle tylko gdy są zmuszeni. Nalepiej sytuacją, choćby i zaaranżowaną, ale raczej nie krzykiem.
I jeszcze jedna rzecz - komunikaty kobiet do mężczyzn czym jest w ogóle zajmowanie sie dzieckiem. Gdy żona tylko stale mówi o zmęczeniu, o tym, że ma dość, że jest zmęczona - to mężczyzna wieje. On nie ma zwykle pojęcia czym to jest i bierze to bardzo dosłownie. Warto więc mówić też (albo tylko?) o tych dobrych aspektach, o radości, bliskości, o miłych momentach. Warto zwracac uwagę co my na przykład z dnia z dzieckiem - czy nawet miesiąca jak mąż rzadko bywa - relacjonujemy. Czy serię katastrof i nieprzespanych nocy, trudności czy raczej miłe i radosne chwile. On tak sobie tworzy obraz co go czeka jak się tym dzieckiem zajmie.
Cięzkie to, czasem mam wrażeniem - bez obrazy panowie - że mężczyźni to w tej sferze kompletni idioci. I trochę mam wtedy buntu w sobie, że czemu ja się mam tak giąć. Ale potem myślę, że są sfery, gdy to ja się czegoś od męza uczyłam i że w zasadzie nikt męzczyzn do ojcostwa nie przygotowuje niestety, a zabawa lalkami jest uważana za niemęską i absolutnie zakazana. To skąd oni mają mieć jakąkolwiek wiedzę w tym zakresie i mieć cień orientacji. A że są głupi i pyszni, to sie za nic do tej niekompetencji nie przyznają. Za to reagują jak się nauczyli - odcinaniem się, izolowaniem, albo i agresją (przed agresją zawsze się trzeba chronić i ją przerywać).
Jedna z moich ulubionych bohaterek z ekranu powiedziała kiedyś "W sumie rozumiem, że mężczyźni są potrzebni i mogą się przydać i przyjmuję nawet, że mają jakieś uczucia. Ale dlaczego jest ich aż tylu?"