Mam bardzo mieszane uczucia i wciąż niejasne przeczucia....
Na informację, że chce rozwodu, odpowiedziałam; o dziwo!, w duchu sugestii Nirwanny i to zamknęło - na razie - tę kwestię.
Na początku spotkanie przebiegało w miłej atmosferze (zważywszy, jak wyglądały wcześniej moje dwa, niezapowiedziane "wtargnięcia" do pracy, teraz był progres). Wczoraj mąż zaproponował herbatę, ja przyniosłam ciastka...( spotkaliśmy się u niego w biurze ). Dopytywał o moje przeżycia z ostatnich miesięcy, gdy było między nami milczenie i mur. Delikatnie podpytywał o dzieci, ale widziałam, że to mocno drażliwy temat dla niego... W sumie byłam mu wdzięczna, za ten długi wstęp, bo mogłam poopowiadać o swoich przeżyciach, które były pozytywne, a niektóre nawet śmieszne. Gdy jednak próbowałam dowiedzieć się coś z jego życia: ściana. Temat kowalskiej odpuściłam CAŁKOWICIE. On też nic w tym temacie nie wspomniał.
Gdy przeszliśmy do meritum powiedział ( oprócz kwestii z rozwodem ), że nie wyobraża sobie mieszkania ze mną i wspólnego życia. Że tego NIE CHCE. Trochę zbiło mnie to z tropu, ponieważ o to nie pytałam, więc odpowiedziałam, że ok, rozumiem, szczerze mówiąc obecnie też trudno mi to sobie wyobrazić. Natomiast mnie najbardziej interesuje kwestia przerwania wrogości i milczenia między nami oraz podjęcia rozmowy i próby takiego, hmmm, jakby tu rzec: traktowania się po ludzku, co obecnie jest trudne z powodu muru milczenia i wrogości właśnie. Mąż milczał... Kiedy rozmowa podryfowała w kierunku: nasze małżeństwo, oświadczył, że naszego małżeństwa nie ma. Żadnego małżeństwa i żadnego związku. Znowu poczułam się zbita z tropu i oświadczyłam, że: -Ok, staram się zrozumieć, że tak to odczuwasz. To przykre dla mnie, jednak mam inne widzenie tej kwestii. Nasze małżeństwo jest faktem, ono cały czas trwa, również teraz, w tym kryzysie i bez względu na uczucia, jakie nam towarzyszą; wciąż jesteśmy mężem i żoną. Zrobił nieco okrągłe oczy, jak to usłyszał.... Chyba ma mnie za jakąś nawiedzoną
W ogóle uświadamiam sobie, że ja sama, o nas, jako małżeństwie, zaczęłam myśleć dopiero wtedy, kilka lat temu, jak ten cały kryzys rozpoczął się między nami. Bóg przestawił mnie już na te tory, ale co do mojego małżonka, to jeszcze niebotycznie daleka droga
Mam wrażenie, że on w tym całym szaleństwie w ogóle nie myśli o nas w ten sposób. Uznał, że naszego małżeństwa nie ma i już. Nie polemizowałam z nim więcej w tym temacie.
I w zasadzie nasze meritum na tym się skończyło... Nie wiem dlaczego, ale nie poruszyłam żadnej kwestii logistyczno-technicznej... Raz delikatnie zapytałam, czy chce, abyśmy porozmawiali o dzieciach, ale odmówił. Uszanowałam.
No i do tego momentu, jak mnie czytacie, to może nawet myślicie, że Nino mimo wszystko trzymała pion, dopóki....
Dopóki nie zaproponowałam, że chętnie pójdę do męża na kwaterę i zostanę tam do jutra! Mąż wręcz się przeraził! Trochę mnie to rozśmieszyło. Może stres wywołał irracjonalną reakcję? Wreszcie odpuściłam, powiedziałam mu, że spoko. Nie wtargnę na jego przestrzeń, jak to określił, i naprawdę nie miałam takiego zamiaru. Jednak kiedy byliśmy już w kurtkach gotowi do wyjścia, mąż zaproponował, że odwiezie mnie do domu, skoro tego potrzebuję... ( w sensie, ja tego potrzebuję ).
No i stało się. Mąż odwiózł mnie i spędził w domu noc. Rano pojechał do pracy. Ponownie niedostępny i daleki o lata świetlne... Życzył mi powodzenia. Powrócił do swojego świata...
No i tak to się skończyło...