Caliope pisze: ↑14 paź 2021, 11:38
Bławatek pisze: ↑14 paź 2021, 10:20
Caliope pisze: ↑13 paź 2021, 22:51
No właśnie już rozmawialiśmy, nie raz, a setki o tym. Ten tryb mi nie przeszkadza, mnie tylko razi brak docenienia, brak bliskości, czasu. Mąż ma go dla siebie i innych osób, ale nie dla mnie i muszę to akceptować, choć życie przez to przelatuje mi przez palce. Dziecko, mój największy dar od Boga choruje nie tylko na katar, nie jest do końca sprawne, ja mam z nim dużą więź emocjonalną.
Caliope już Ci kiedyś ktoś pisał - oboje z mężem się przyzwyczailiście do takiej sytuacji i się mimo chodem na to zgadzacie. Tylko, że Tobie ta sytuacja jednak przeszkadza bo o tym piszesz więc może warto wyjść ze strefy komfortu i jednak na mężu "to", lub "tamto" wynegocjować - czytałaś książkę "Granice w relacjach małżeńskich", "Miłość potrzebuje stanowczości" ? - tam są opisane przypadki podobne do Twoich/Waszych. Bo albo się bierze życie jakim jest, akceptuje się męża jakim jest, albo w końcu zaczyna się zmiany tak aby to małżeństwo było lepsze, aby były właściwe relacje. Bo na tą chwilę to ani Ty nie masz męża, ani syn ojca.
Ja coraz bardziej wiem jakiego małżeństwa i męża zawsze chciałam i jakie powinno być. I albo mój mąż w końcu zrozumie, że to w co się bawiliśmy wcześniej to niestety był tylko związek, ale na pewno nie małżeństwo, i albo w końcu będzie chciał być mężem, albo już będziemy żyć na odległość. Patologii w małżeństwie nie chcę. I zazdroszczenia innym wokół też nie chce. Albo jest albo nie ma - pośrednie opcje nie są dobre.
Czytałam, sama tobie kiedyś pisałam o tych pozycjach i co mam zrobić jak druga strona nie chce nic zrobić? nie dąży do naprawy, przecież nie prosi się, nie namawia. Co ja mam jeszcze zmienić? Co mam akceptować więcej niż akceptuję? nawet chłód zaakceptowałam.
Może nie warto jednak tego ciągnąć, tylko wnioskować o separację, bo się męczę. Powiedzenie co czuję, czego chcę i jak chcę, równa się ucieczką i rozwodem, może to ja mam zrobić ten krok, odejść, bo nie jestem potrzebna. Uczucia powoli się wypalają, jest postawa, ale bez bliskości, zaufania to i tak nie pociągnie długo. Nigdy nie chciałam tego robić, ale sama nie jestem w stanie nic naprawić, to bardzo boli. Wczoraj patrzyłam na ślubne zdjęcia i nie czułam nic pozytywnego, tylko przykrość i żal.
A co ty byś zrobiła? prosiłabyś o czułość i bliskość? prosiłabyś o czas?
Tu właśnie chyba bardziej chodzi o to aby przestać akceptować "niewłaściwe nawyki, działania" drugiej strony. Nawet w tych książkach są przykłady, gdy żona ma dosyć lekceważącego traktowania przez męża jej i rodziny, stawia wszystko na jedną kartę i albo mąż będzie z nimi, albo nie. Często takie zadziałanie zmienia postawę męża, ale trzeba się też liczyć z tym, że jednak wybierze coś innego.
Może rzeczywiście bardziej stanowczo powinnaś mężowi powiedzieć, że to co jest teraz waszym udziałem jest "patologią", ani nie jest mężem ani ojcem. Może też być tak, że jemu też nie jest dobrze, ale może przez męską dumę nie potrafi przyznać się do błędów, coś z Tobą zmieniać.
Już to u mnie obszernie pisałam i może w skrócie ogarnę tu. Mój mąż przed ślubem wszystko chciał że mną robić, nawet wyręczać mnie w obowiązkach. Po ślubie mu się "odechciało", a szczególnie bolało mnie to gdy nasz syn był malutki - z problemami, chorobami, a ja jeszcze po sześciu miesiącach od porodu musiałam wracać do pracy, bolało, że wszystko na mojej głowie, bo mąż po pracy musi odpocząć. Dobrze, że ktoś z rodziny się zaofiarował w opiece nad naszym maluszkiem, bo po pierwsze nie mogłabym iść na bezpłatny wychowawczy, bo na tamte czasy mąż niewiele przynosił pieniędzy do domu, a specjalne mleko i lekarstwa kosztowały, po drugie mimo, że mieszkam w dużym mieście to w pobliżu nie mieliśmy państwowego żłobka, zresztą prywatny, na który nie było nas stać, też w pobliżu nie był. Wiele razy mówiłam mężowi, że przecież przed ślubem rozmawialiśmy o byciu w małżeństwie, o obowiązkach, zadaniach - wszystko miało wyglądać inaczej. Jak grochem o ścianę. Mąż wymagał i mówił, że ze mnie zła żona jest, nie jestem mu poddana. A ja nie chciałam w małżeństwie być tylko służąca, chciałam być równoprawną partnerką. Wiele razy mężowi za wzór dawałam inne małżeństwa, mężów - z kręgu rodziny, znajomych. Nic nie działało. Prawie 3 lata temu coś we mnie pękło. A już pół roku przed męża odejściem tym bardziej: byliśmy na wakacjach, cisza, spokój tak jak lubimy, dziecko już bardzo samodzielne, więc możnaby pomyśleć o sobie, ale nie, mój mąż nawet na spacer brzegiem morza ze mną nie miał ochoty. Pamiętam, jak go zostawiłam w pokoju z synem i sama poszłam na plażę. Przepłakalam cały wieczór, a jeszcze ciągle po plaży chodziły radosne rodziny, zakochane pary. I ja wtedy pytałam Boga, dlaczego tak się u nas porobiło, przecież przed ślubem zapowiadał się miód, cud. Prosiłam Boga - zrób coś z tym bo ja od Ciebie przez zachowanie męża odchodzę. Jakoś się pozbierałam, wróciłam do pokoju, A mąż obrażony, bo musiał z synem zostać, a ja sobie na spacer poszłam. Nie zrobiłam wtedy awantury. Znów grałam przed dzieckiem i światem, że u nas jest dobrze. Żałuję, że w tamtym czasie byłam taka uległa. Powinnam w wielu kwestiach być stanowcza, a nie byłam, bo się bałam, że mąż odejdzie. I co? Nawet ta moja uległość, branie tego co mam, nie uchroniło mnie przed odejściem męża. I o ironio, po jakimś czasie mój mąż chciał naprawiać, mieliśmy się oboje zmienić, tylko w momencie gdy on 3 popołudnia spędzał w garażu, pozostałe u rodziców lub w garażu, sobotę w pracy lub garażu, w niedzielę nic mu się nie chciało bo był zmęczony - to ja miałam serdecznie dość. Bo dalej ani dla mnie nie miał czasu, ani ja nie miałam czasu dla siebie bo przecież jak go nie było to zajmowałam się synem. O przepraszam, czas dla siebie miałam w drodze do i z pracy oraz w pracy. I gdy mężowi powiedziałam, że OK, 3 razy w tygodniu chodzi na siłownię, to pozostałe 2 popołudnia ja mam dla siebie i przynajmniej jedną sobotę luzu totalnego, bez zakupów, prania, sprzątania. I to był koniec naprawiania, bo mój mąż uznał, że właśnie robię zamach na jego wolność i dobro. Mąż wolał odejść. Rozpaczałam wtedy bardzo, do dziś mnie to boli, ale jak patrzę wstecz to ja bym i tak nie dała rady dalej tak żyć. I co z tego, że mąż byłby w domu, gdy wszystko i tak musiałam ogarniać sama, o wszystko zadbać sama. Tylko więcej złości na taki stan rzeczy pewnie by był. Dałam radę 1,5 roku bez męża choć było trudno i jeśli mąż dalej nie dojrzał do roli męża i ojca, to jego problem. Łatwiej mi się funkcjonuje jak nie widzę męża na codzien, tego że on ma czas poleżeć po pracy a mnie od razu pochłaniają obowiązki domowe i wychowawcze, tego rozkazującego tonu, wzroku mówiącego "dalej nie jesteś taka jak powinnaś".
Caliope, jak widzisz, miałam trochę podobnie jak Ty.
Nie namawiam Cię do radykalnych kroków, ale może warto pomyśleć dokąd zmierzacie jako małżeństwo, dokąd zmierzasz Ty. Bo jak sama piszesz na tą chwilę się męczysz. Może jednak warto z mężem porozmawiać i przedstawić mu Twoje pragnienia a także obawy. Tak super potrafisz pisać innym, może warto zawalczyć o swoje lepsze jutro.
Tak samo z prawkiem - nie poddawaj się, bo każdy odwlekany termin to kolejne miesiące bez. A nawet niezdany egzamin może w jakiś sposób mobilizować Cię i przybliżać Cię do zdobycia prawka.