Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Refleksje, dzielenie się swoimi przeżyciami...

Moderator: Moderatorzy

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Ruta »

vertigo pisze: 10 maja 2021, 10:31 Ruto, Ty wybrałaś drogę mniszki, znajdując w niej spełnienie, bo Twoja sytuacja jest diametralnie inna niż Caliope.
Vertigo, nie wybrałam drogi mniszki. I nie znajduję w niej spełnienia. Tęsknię za bliskością każdego dnia. Uczę się sobie radzić z tą tęsknotą. Wybrałam wierność przysiędze małżeńskiej i konsekwencję, jaką niesie to w mojej sytuacji - życie w czystości. Uczę się jak nie stłumić libido, ale umieć z nim żyć, nie będąc w relacji.

Róznica jest w tym, że kiedyś męczyłam się, bo tak decydował mąż. Teraz męczę się, bo tak zdecydowałam ja. To ogromna różnica.

Natomiast wyboru dokonywałam w trudnych warunkach, kompletnie ignorowana przez męża. Ale nadal z mężem u boku. I ten wybór musiałam w sobie wiele razy odnawiać. Na przykład w sytaucji, gdy omal nie wplątałam się w romans, bo zbliżyłam się z mężczyzną, wcale tego nie planując. I nagle pojawiło się zakochanie, uczucie, pożądanie. Którego tak mi brakowało w moim małżeństwie, w którym raz po raz byłam odrzucana. Mój mąż był uzależniony od filmów i one kradły całą tą jego sferę i czyniły go niezdolnym do bliskości ze mną. W tej sferze. W innych bywało dobrze, radośnie - w tej bardzo rzadko. Dotyczyło to też dotyku, przytulania, czułości. Teraz już wiem, że nie chodziło o sam dotyk, ale o to, że mógł on wiązać się z moimi oczekiwaniami "ciągu dlaszego". To złe traktować tak instrumentalnie drugą osobę. I złe pozwalać na takie traktowanie siebie. I warto to przerywać - podejmując swoje decyzje.
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Caliope »

Tak na dzisiaj, przytyłam, ważę tyle co przed kryzysem. Zaczęłam zajadać ten ból, swoje braki, szczególnie wieczorem przy filmach. Bez współżycia mąż jest dla mnie ojcem, a ja nie potrzebuję ojca, a partnera, mężczyznę. Teraz trzeba się wziąć za siebie, znów, tylko poprzednim razem robiłam to dla męża i w końcu poległam. Teraz mogę to zrobić tylko dla siebie samej, ale nie dla atrakcyjności, a tylko dla mojego zdrowia, bo źle się ze sobą czuję. Teraz wiem na 100%, że wszystko się robi tylko dla siebie, nie dla innych ludzi.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Ruta »

Caliope pisze: 11 maja 2021, 11:21 Tak na dzisiaj, przytyłam, ważę tyle co przed kryzysem. Zaczęłam zajadać ten ból, swoje braki, szczególnie wieczorem przy filmach. Bez współżycia mąż jest dla mnie ojcem, a ja nie potrzebuję ojca, a partnera, mężczyznę. Teraz trzeba się wziąć za siebie, znów, tylko poprzednim razem robiłam to dla męża i w końcu poległam. Teraz mogę to zrobić tylko dla siebie samej, ale nie dla atrakcyjności, a tylko dla mojego zdrowia, bo źle się ze sobą czuję. Teraz wiem na 100%, że wszystko się robi tylko dla siebie, nie dla innych ludzi.
Caliope, ja także zajadałam wieczorami. Zajadałam swoje libido. Gdy mąż mnie odrzucał - tyłam. Biorąc swoje zdjęcia z okresu małżeństwa mogęprecyzyjnie powiedzieć , czy mój mąż akurat miał odstawione filmy, czy nie miał, i jak długo nie miał. Po ilości moich nadprogramowych kilogramów. Podejmowane środki zaradcze, diety i to wszystko, były skuteczne na chwilę, a kosztowały mnie dużo wysiłku woli. Jak siłą woli nie zajadałam, wybijało mi gdzie indziej - nerwowością, uciekaniem w pracę.

To minęło, gdy sięgnęłam do źródła problemu.Trudno było mi samej dla siebie nazwać moją sytuację. Ale prawda jest dość prosta, choć dla mnie trudna - jestem wciąż jeszcze młodą kobietą i jak najbardziej czuję się powołana do małżeństwa, mam też libido i ciało. I bardzo możliwe że do końca życia nie doświadczę już fizycznej bliskości z mężczyzną, chcąc pozostać wierna swoim przekonaniom i swojej wierze oraz złożonej przysiędze. I w moim przypadku, dla mnie, jest to ogromna ofiara. Chciałam mieć jeszcze dzieci. Nadal chcę. Kłóciłam się z Bogiem na ten temat. Zdarza się, że nadal zgłaszam Mu zastrzeżenia co do tego aspektu mojego życia. Niemniej jednak to ja wybieram dla siebie tą drogę, Bóg wcale nie stoi nade mną, i niczego mi nie rozkazuje. Dał nam przykazania, wyjaśnił, że kochając Go i okazując Mu miłość, będziemy je wypełniać. I jest to mój wybór, by pozostać w zgodzie z przykazaniami i dotrzymać mojej przysięgi, nawet gdy koszt jest dla mnie duży. Kocham Boga, ale też ufam Mu, że Jego przykazania i Jego nauki są dla nas dobre. I że postępując wbrew nim, tylko siebie skrzywdzę, uzyskując pozór przyjemności, pozór spełnienia, pozór szczęścia.

Przewaliłam to wszystko w sobie i przepracowałam i podjęłam decyzję, że pozostaję wierną żoną, niezależnie od postępowania mojego męża. I zaczęłam się mierzyć z wiążącym się z tym celibatem. Rozwiązaniem okazało się co innego - droga czystości. To więcej niż celibat. Ale to naprawdę pomaga - nie tylko siostrom zakonnym, ale mi także. Nie czuję potrzeby zajadać i nie muszę używać już siły woli, by się od zajadania powstrzymać. Systematycznie z miesiąca na miesiąc tracę wagę - i cieszy mnie to oczywiście. Ale bardziej jeszcze cieszy mnie brak tej kompulsji i takiego wybijania jej w inncyh sferach.

Całe życie ważna dla mnie była niezależność. Dużo myślałam o niezależności kobiet, czym ona jest, w czym się przejawia. Zgłębiałam historię ruchów kobiecych. Eksperymentowałam we własnym życiu. Wiem, że "wyzwolenie seksualne" które rzekomo miało dać kobietom wolność i niezależność nie niesie ze sobą tej wolności. Ani niezależności. Natomiast - choć tego akurat się nie spodziewałam - czystość i panowanie nad libido - owszem taką wolność dają. Nie wiem jak potoczą się moje losy - ale jeśli moje małżeństwo wejdzie w fazę odnowy, a w to także wierzę, że Bóg pragnie naszej jedności - to ja będę wchodzić w tą relację jako osoba wolna. Już teraz przestrzeń mojej wolności w relacji z mężem, takiej jaka ona jest na dziś, bardzo się poszerza. I to nie jest to samo co niezależność - bo w małżeństwie od siebie zależymy i nie ma w tym nic złego. Zaczynam dochodzić do wniosku, że osoby w pełni wolne nie muszą się bać zależności.
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Caliope »

Ja żyję w czystości, nie mam też wyjścia, ale inaczej jest mieć męża obok. Może lepiej żeby się wyprowadził ?, bo mnie to bardzo niszczy. Było dobrze, a teraz patrzę na siebie i widzę ochydnego stwora, tylko tym razem nie ma krytyki mojego wyglądu, a to tylko moje uczucia. Nie lubię swojego ciała, mogę chudnąc jest źle, jestem grubsza jeszcze gorzej, nie ma środka, bo nic nie poradzę na to, że bym chciała być kobietą, a jestem odrzucana jak rzecz. W tym jest największy problem, nie trzeba być żoną, matką, ale kobietą tak, bo to leży w naturze.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Ruta »

Caliope pisze: 11 maja 2021, 16:44 Ja żyję w czystości, nie mam też wyjścia, ale inaczej jest mieć męża obok. Może lepiej żeby się wyprowadził ?, bo mnie to bardzo niszczy. Było dobrze, a teraz patrzę na siebie i widzę ochydnego stwora, tylko tym razem nie ma krytyki mojego wyglądu, a to tylko moje uczucia. Nie lubię swojego ciała, mogę chudnąc jest źle, jestem grubsza jeszcze gorzej, nie ma środka, bo nic nie poradzę na to, że bym chciała być kobietą, a jestem odrzucana jak rzecz. W tym jest największy problem, nie trzeba być żoną, matką, ale kobietą tak, bo to leży w naturze.
Caliope, tak mi przykro z powodu tego co przechodzisz. Gdy mieszkałam z mężem, to przymusowy celibat narzucony przez męża, ale też brak bliskości, dotyku, przytulenia, czułości - wszystko to sprawiało, że czułam się bardzo źle ze sobą. I zajadałam to wszystko. I czułam się bardzo, ale to bardzo zraniona w mojej kobiecości. Ja mówiłam, że czuję się bardzo staro, jakby już nic niało mnie nie czekać, ale jak potwór - dobrze oddaje moje ówczesne poczucie siebie. To brało się z tego, że cały czas sądziłam, że gdybym ja była inna, moje ciało, zachowanie - mój mąz by mnie nie odrzucał. Dopiero kontakt z innymi osobami które miały podobne problemy w małżeństwie pomogła mi zrozumieć, że to ne ma nic ze mną wspólnego. Ale nie doszłam jeszcze do akceptacji swojej kobiecości, tego, by czuć się z nią dobrze i się nią cieszyć. Ale wiem już, że jest ona absolutnie niezależna od żadnego mężczyzny. I to mnie cieszy. Tworzę do nowa swój własny feminizm, bo ten który oferuje świat nie ma nic wspólnego z prawami i wartością kobiet.

Dla mnie w całej tej drodze ogromną pomocą były warsztaty z siostrą Anną Pudełko - i jej rozważania Litanii Loretańskiej "Kobieta w pełni szczęsliwa". Własnie z okazji majówki zamierzam jeszcze raz sobie z nimi popracować - ale choć odmawiam Litanię i chodzę na nabożeństwa, to jeszcze nie zaczęłam... nadal się tu bardzo blokuję, gdy mam sięgać głebiej w moją kobiecość. Uczę się akceptować ją taką jaka na razie jest - zranioną i obolałą. I być wobec siebie delikatna.

Teraz z perspektywy czasu myślę, że problemem nie było to czy mieszkałam z mężem. Choć u jego boku czułam się odrzucana każdego dnia, musiałam przełknąć ileś tam zawiedzionych nadziei, które kończyły się kolejnymi odrzuceniami, albo się izolować i zamykać w sobie. Teraz wiem, że gdybym wtedy zaczęła pracę nad sobą, nie miałoby znaczenia to, czy mieszkamy razem. Bo gdy nie mieszkaliśmy już razem, ale mieliśmy kontakt, to wszystko nadal się we mnie działo. Choćby przy okazji wizyt męża u syna - no i wszystkich świąt, uroczystości rodzinnych, które mąż nadal spędza z nami.

Ale był taki czas, który w sumie opisałabym wtedy podobnie do ciebie - takie uczucie, że pęknę. Potrzebę by coś się zmieniło zadziało. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że największe zmiany nastąpią, gdy zacznę pracę ze sobą.

Dopiero realne przerobienie tej sytuacji w sobie, świadoma moja decyzja, a nie narzucona przez męża, że ja w tej sytuacji podejmuję decyzję o czystości pomogły mi przestać od męża zależeć w tej sferze. I z wymuszonego celibatu przeszłam do świadomej drogi czystości. Co mi w tym pomaga - bliskość z Matką Bożą, różaniec. Zaprzyjaźniłam się też ze świętymi, które kultywowały czystość. W poniedziałki mam dla nich specjalny dzień (tak sobie ułożyłam swój plan modlitweny i rozwoju duchowego, że każdy dzień tygodnia mam przyporządkowany innym świętym, pracuję wtedy z nimi nad róznymi aspektami swojego życia, rozwoju, ale też się właśnie zaprzyjaźniam). Poznaję ich historię, odmawiam Nowenny, powierzam im swoje sprawy i rozmawiam z nimi.
Dużo się nauczyłam przebywając z nimi- szczególnie, że przez wiele lat zawsze było mi bardzo szkoda młodych dziewcząt i kobiet tracących życie w imię czystości. Miałam takie wewnętrzne poczucie, że mogły przecież żyć, piękne, mądre, młode. Poznając i rozważając ich życia, modląc się za ich wstawiennictwem, miałam okazję lepiej zrozumieć ich historie i sens ich ofiary. To pomogło mi też pogodzić się z tym, że moja sytuacja także w jakimś sensie wymaga ofiary - choć do pokory w jej znoszeniu mi nadal daleko.

Wybór świętych które żyły czystością i często też dla niej ponosiły ofiarę z życia jest duży - na pewno znajdziesz "swoje", takie z którymi naprawdę będziesz mogła się zaprzyjaźnić. To nie tylko dziewice, ale także wdowy, mężatki, kobiety w bardzo róznych sytuacjach życiowych. Rozważam też czystośc Józefa, a ponieważ jest opiekunem dziewic i osób, które wybierają czystość, naturalnie pojawił się w moim życiu. I stał się także moim opiekunem.

Zaczynam odczuwać opiekę "moich" świętych. Kolejna rozprawa sądowa dotycząca rozwodu została wyznaczona nad dzień pod patronatem Świętej Łucji, 13 grudnia. Wierzę, że nie jest to przypadek.

Pomaga mi w moim wyborze taka myśl, że mój mąż mógłby również na przykład zostać niewinnie uwięziony na wiele lat. Wtedy nie miałabym wątpliwości, że zachowanie czystości ma sens. Gdybym jej w takich warunkach nie dochowała - oznaczałoby to, że mój mąż źle wybrał żonę. A wiem, że wybrał dobrze. Natomiast patrząc od strony duchowej - mój mąż jest obecnie w znacznie gorszym więzieniu, więzieniu pokus, więzieniu grzechu. Więc w tych okolicznościach dla mnie jako dla żony czystość także jest najsłuszniejszą drogą.

Czystość to coś więcej niż tylko abstynencja seksualna. To nauka ciała - i panowania nad nim. Obserwowanie jak funkcjonuje, pożądania, myśli, sfery emocjonalnej. Paradoskalnie teraz lepiej poznaję i swój cykl i swoją seksualność. Świadomie unikam tych bodźców, które są pobudzające - a jest ich w naszym otoczeniu i kulturze dużo. Rozważniej wybieram lektury, filmy. Gdy nie byłam na siebie uważna, nie byłam takich bodźców świadoma i nie sądziłam, że one mają na mnie wpływ. Myślałam, że jestem kulturowo znieczulona. Nikt z nas nie jest, wszystko to na nas działa. Gdy stałam się uważna na moje ciało i jego reakcje, widze to doskonale. Równolegle dbam o rozwój duchowy - i mam tyle roboty, że na męża nie starcza mi czasu ;)
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Caliope »

Ruto u Ciebie jest inaczej, mąż w nałogu nie odczuwa nic jak powinien. Poza tym mi nie chodzi o celibat, czy czystość, a o myślenie w głowie o sobie, nie o mężu. Ja po prostu nie wytrzymałam psychicznie i sobie sama dowaliłam i nic się nie zmieniło oprócz tego, że teraz nie ma mowy by nawet pomyśleć o atrakcyjności i tym bólu, że czemu mnie to spotyka, bo przecież jestem chuda. Jestem gruba i najpierw muszę schudnąć 5 kg by myśleć o swoim ciele że jest ok i zajmie mi to sporo czasu. A w nim nie założę sukienki, spódnicy, czy spodenek, nie ubiorę też kostiumu plażowego. Wstydzę się swojego ciała jak mój mąż swojego, choć mu nigdy nie powiedziałam że jest gruby i akceptowałam. On mojego nie akceptował, schudłam dla niego i nic to nie dało, tylko więcej bólu. Teraz mam swoją następną motywację, chęć rozładowania złości by sobie schudnąć dla zdrowia. Nie myślę już teraz o kobiecości, a o tym, że mam grube uda i trzeba się ich pozbyć.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Ruta »

Caliope pisze: 12 maja 2021, 11:47 Ruto u Ciebie jest inaczej, mąż w nałogu nie odczuwa nic jak powinien. Poza tym mi nie chodzi o celibat, czy czystość, a o myślenie w głowie o sobie, nie o mężu. Ja po prostu nie wytrzymałam psychicznie i sobie sama dowaliłam i nic się nie zmieniło oprócz tego, że teraz nie ma mowy by nawet pomyśleć o atrakcyjności i tym bólu, że czemu mnie to spotyka, bo przecież jestem chuda. Jestem gruba i najpierw muszę schudnąć 5 kg by myśleć o swoim ciele że jest ok i zajmie mi to sporo czasu. A w nim nie założę sukienki, spódnicy, czy spodenek, nie ubiorę też kostiumu plażowego. Wstydzę się swojego ciała jak mój mąż swojego, choć mu nigdy nie powiedziałam że jest gruby i akceptowałam. On mojego nie akceptował, schudłam dla niego i nic to nie dało, tylko więcej bólu. Teraz mam swoją następną motywację, chęć rozładowania złości by sobie schudnąć dla zdrowia. Nie myślę już teraz o kobiecości, a o tym, że mam grube uda i trzeba się ich pozbyć.
Caliope,
Wyniosłam z domu przekonanie, że żeby być atrakcyjna muszę być szczupła. Prasa kobieca i standardy wyglądu także mi namieszały w głowie. Gdy miałam zbyt dużą wagę dokładałam sobie, nie kupując sobie żadnych ubrań, uważałam, że na nie nie zasługuję i będę wyglądac okropnie i tak. Obecnie większość kobiet, nawet pięknych uważa się wewnętrznie za brzydkie. Warto podjąć pracę z tymi przekonaniami, by zacząc czuć się dobrze ze sobą w swoim ciele. I w tych okresach, gdy ważymy "za mało", jak i "za dużo". Znam trochę prześlicznych młodych dziewcząt, kobiet, są tak śliczne - i każda z nich uważa się za nieatrakcyjną. Miałam podobnie, jak patrzę, jaką byłam śliczną dziewczynką, nie mogę uwierzyć, jak krytycznie o sobie myślałam. Myślę, że jako staruszki widząc swoje zdjęcia też nie będziemy mogły się nadziwić, jak byłyśmy śliczne i jak niesprawiedliwie i krytycznie oceniałyśmy swój wygląd. Może więc lepiej popracować nad tym, by z takim myśleniem zerwać. Próbuję :)

Dla mnie ogromnym odkryciem było, że atrakcyjność nie zależy od wagi ciała. Znam mnóstwo kobiet, które według współczesnych standardów mają nadwagę, a emanują kobiecością, pięknem. I mnóstwo z idealnymi figurami, które nie emanują. Znam też piękne starsze kobiety.

Widzę też powoli, że rozwój mnie jako kobiety polega na dbaniu o siebie - o swoją dietę, o sen, o ruch, wypoczynek. A nie na stosowaniu tych czy innych kosmetyków, dietach. Wtedy gdy dbam o taką równowagę, to nawet w niezbyt atrakcyjnych ubraniach wyglądam ładnie. Wczoraj byłam z synem w sklepie, kupowaliśmy dla niego spodenki. Spojrzałam na siebie i okazało się, że wyglądam całkiem przyjemnie - czułam się tym zaskoczona, w swojej głowie wyglądam znacznie gorzej. Wiem, że sklepowe lustra są dla nas przychylne, ale uśmiech miałam tak miły, że w mniej korzystnym oświetleniu też by się chyba utrzymał jako ładny.

Jest parę kobiet, które naukowo zajmują się badaniem zjawiska autokrytyki i niekaceptacji swoich ciał i wyglądu przez kobiety i dziewczynki. Mówią o dużym wpływie kultury wizualnej, seksualizacji kobiet i dziewczynek i o prasie kobiecej, która taki klimat współtworzy. Jedna z pań naukowczyń napisała, że mimo, że zna wszystkie te mechanizmy, to i tak kończąc przeglądanie prasy kobiecej (na cele badawcze), czuła się brzydka, gruba i beznadziejna. To trucizna, której zadaniem jest obniżać nasze samopoczucie, bo to by czynić nas konsumentkami poprawiaczy urody, wagi. To nie znaczy, że kremy są złe, racjonalne odżywianie się nie ma znaczenia, czy że staranie o wygląd czy ładny ubiór nie ma sesu - ale to jest spaczane, zamiast przyjemności czujemy wtedy zawstydzenie sobą, rozpaczliwy przymus.

Caliope, jestem przekonana, że jesteś piękna i 5 kilogramów na plus nie jest w stanie tego zmienić. Pomogło mi bardzo ćwiczenie zaproponowane przez siostrę Annę Pudełko: by przestać patrzeć na siebie krytycznie, najpierw przyjrzeć się jak myślimy o innych kobietach - a często myślimy bardzo krytycznie, oceniając właśnie na ile dopasowane są do wyśrubowanych standardów. Zaczęłam szukać zamiast tego ładnych rzeczy w nich - zachwycać się ich pięknem. Mówię im też o tym, gdy to piękno dostrzegam. I z czasem zaczęłam też łagodniej myśleć o sobie. Choć nadal zakorzeniona jest we mnie surowa krytyczka, to jednak łagodnieje.

Polecam ci wystąpienie siostry Anny Pudełko o kobiecym pięknie, balsam dla mnie, wracam do niego, gdy zaczynam czuć się brzydka. Początkowo słuchałam krytycznie i z niedowierzaniem, teraz coraz częściej dopuszczam słowa siostry do serca. Siostra jest piękna niewiarygodnie - więc jej propozycja na piękno jest godna zaufania :)

https://www.youtube.com/watch?v=6-GOhHLy8ws
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Caliope »

Ja siebie akceptuję w swój sposób, bo załamana mogłabym dalej zajadać i ważyć 80kg, a nie będę bo jak schudnę moje ciało będzie fajniejsze dla mnie. Ale jak funkcjonować z innymi ludźmi którzy albo nie akceptują mnie, krytykują jak moja matka lub proponują rzeczy nieakceptowalne dla mnie. Przecież nawet przy poznawaniu kogoś pierwszy raz liczy się pierwsze wrażenie wizualne. Kiedyś zanim urodziłam dziecko, ale byłam już po operacji i terapii kochałam swoje ciało, brzuch, uda, bo nie były nigdy grube. W chorobie po ciąży nie mogłam nic zrzucić, depresja i grube uda, a do tego krytyka, że mam schudnąć zrobiły swoje. Jak się cieszyłam po lekach, że schudłam, mam energię i może będzie lepiej, a tu nic z tego. Oddałam mężowi moją kobiecość, nie dam nikomu innemu i schnę na moich zasadach. Wolałabym mu powiedzieć czego chcę, ale to on odmówił, szanuje jego wybór, muszę.
Próbuje któryś raz czytać "Urzekającą" i nie daję rady, płacze po kilku zdaniach.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Ruta »

Caliope pisze: 12 maja 2021, 15:01 Ja siebie akceptuję w swój sposób, bo załamana mogłabym dalej zajadać i ważyć 80kg, a nie będę bo jak schudnę moje ciało będzie fajniejsze dla mnie. Ale jak funkcjonować z innymi ludźmi którzy albo nie akceptują mnie, krytykują jak moja matka lub proponują rzeczy nieakceptowalne dla mnie. Przecież nawet przy poznawaniu kogoś pierwszy raz liczy się pierwsze wrażenie wizualne. Kiedyś zanim urodziłam dziecko, ale byłam już po operacji i terapii kochałam swoje ciało, brzuch, uda, bo nie były nigdy grube. W chorobie po ciąży nie mogłam nic zrzucić, depresja i grube uda, a do tego krytyka, że mam schudnąć zrobiły swoje. Jak się cieszyłam po lekach, że schudłam, mam energię i może będzie lepiej, a tu nic z tego. Oddałam mężowi moją kobiecość, nie dam nikomu innemu i schnę na moich zasadach. Wolałabym mu powiedzieć czego chcę, ale to on odmówił, szanuje jego wybór, muszę.
Próbuje któryś raz czytać "Urzekającą" i nie daję rady, płacze po kilku zdaniach.
Moja mama krytykuje mnie stale i za wszystko, za wygląd także. Toksyczna relacja z nią sprawiła, że bardzo długo była dla mnie punktem odniesienia dla tego jak się oceniam i jak się czuję jako kobieta. Czterdziestoletniej mężatce jak ja to już nie przystoi :) Pracuję więc nad tym, by przestała nim być. Póki co z różnym skutkiem. Ale powoli przejmuję się mniej. Mamy też są częścią tej kultury samobiczowania się kobiet i większość jest wobec córek i ich wyglądu bardzo krytyczna. Bo są krytyczne wobec siebie. Nie wymyśliłam niestety nic innego, niż odwieszanie się od mamy, tak by jej krytyka nie rujnowała mojego samopoczucia. I mojego poczucia wartości.

Co do wrażenia przy pierwszym razie - jeśli ktoś z przyczyn wizualnych nie kontynuuje relacji, to się cieszę, że mam go z głowy. Staram się wyglądać schludnie i nie śmierdzieć :lol: a jak komuś nie pasuje moja waga, czy coś tam innego, no to za drugim razem też by to nie pasowało ;) A po pierwszym wrażeniu są kolejne. Swoją drogą otyłe osoby mają różnych znajomych, dostają prace - choć bywa, że są krzywdzeni powierzchowną oceną. To samo dotyczy zresztą bardzo atrakcyjnych kobiet - często powoduje to nieprzychylną ocenę. Ale koniec końców myślę, że z tym pierwszym wrażeniem to na szczęście mit. Przeceniamy je.

Urzekająca mnie wkurza, bo wynika z niej, że kobieta powinna mieć mężczyznę by ją docenił i uratował i oświecił oraz umocnił jej kobiecość. Męski egocentryzm. Do tego łamiący serce kobietom, które akurat takiego mężczyzny nie mają. Czyli większości. Tym bardziej, że mężczyznom ten sam autor pisze, by po potwierdzenie swojej męskości nie chodzili nigdy do Ewy. Adamowi wobec tego też podziękujmy 8-) Eldgredowi też - jest chrześcijaninem, ale ewangelikiem i to się przekłada na to jak widzi męskość i kobiecość. Ewangelicy mają bardzo niejednoznaczny do kobiet, począwszy od Matki Bożej. Nadal mają pretensje do Ewy - i do wszystkich kobiet i choć twierdzą przy tym, że nie ma przeszkód teologicznych by kobiety były kapłanami (z czym katoliczce trudno się zgodzić), to jednak do dziś niekonsekwentnie i w opozycji do tego stwierdzenia nie pozwalają kobietom wyjść poza diakonat (z czym trudno się zgodzić logice). Za to Pan John jest świetnym pisarzem, porusza serca, ma trochę obserwacji o świecie, ale karierę pisarską robi na wyciskaniu łez przez swoje książki i wzywaniu mężczyzn do "dzikości", a kobiet - bycia pięknymi, przy czym to piękno definiuje jak dla mnie dwuznacznie. Albo i jednoznacznie. Do tego wyciąga swoje wnioski dotyczące stworzenia Ewy i Adama - mocno wykraczające poza katolicką teologię i z nią sprzeczne. Więc choć uważam wiele jego obserwacji za słusznych - to jego recepty uważam za głupie. Świat nic nie zyska mając stada dzikich mężczyzn, ani stada pięknych kobiet, przez tych dzikich mężczyzn docenionych w ich kobiecości. To ukryty i zamaskowany ewolucjonizm w dodatku w XIX-wiecznym wydaniu. Jakby poczytać jego recepty - niczym nie różnią się od tych, które serwuje mój intelektualny "wróg" numer jeden i kolejny ewolucjonista - Lew Starowicz. Także poczytny, ale o stylu zdecydowanie nie wyciskającym łez, więc i mniej dochodowym. Mężczyzno bądź męski, a ty kobieto kobieca. Tuzy intelektu, doprawdy.

Propozycja siostry Pudełko - by szukać swojej kobiecości u Boga - ma większy sens. Przemawia do mnie też ksiądz Chmielewski - w jednej z konferencji mówił o parze narzeczonych i rozmowie z narzeczoną. I pytał ją o oczekiwania wobec przyszłego męża - No żeby kochał, był wierny, doceniał, sprawiał że będzie czuła się piękna. A ksiądz na to - Hej, dziewczyno! Czy ty mówisz o tym, tam - co tam stoi i z nim przyszłaś? Serio uważasz, że on jest do tego zdolny, by ci coś takiego dać? Ksiądz był bardzo tym pomysłem rozbawiony. A ja oburzona jego rozbawieniem - bo sama też tego od męża oczekiwałam. Teraz też się z siebie śmieję, równe serdecznie i od serca, jak ksiądz Dominik.
Myślałaś, żeby tą swoją kobiecość od męża zabrać? Myślę, że tak naprawdę ona jest nadal u ciebie i mąż jej nie ma, to pozór.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Ruta »

Caliope,

tak od serca ci napiszę - znamy się tylko netowo, nigdy cię nie widziałam. Ale widzę w tobie, w tym co piszesz i jak piszesz, całe pokłady kobiecej siły, mądrości, i kobiecego piękna. I podobnie jak u mnie - dużo zranień w sferze kobiecości. Od mamy, od męża, od innych osób. Kobiecość ma to do siebie, że jest delikatna i podatna na zranienia. Tak bardzo, że gdy się nam jej odmawia, zaczynamy myśleć o sobie, że nie jesteśmy kobiece. Każda kobieta jest kobieca, na swój wyjątkowy wspaniały sposób.

Jest w tobie zadziwiająca i urzekająca mieszkanka siły, która nie łączy się z dominacją i brutalnością, tylko z delikatnością. Jest ogrom wrażliwości, także na innych, na ich stany, emocje. Jest otwartość, zdolność komunikacji, odczytywania emocji nawet na podstawie paru napisanych słów - połączona z kobiecym pragmatyzmem, zdolnością do trzeźwej oceny sytuacji. Umiesz napisać nawet dość surowo, ale w taki miękki nie raniący sposób. Masz w sobie radość. Jesteś macierzyńska. Jesteś dziewczęca - nie wchodzisz w tą taką skostniałą kobiecość, ja ją nazywam matronowatą. Masz dobry kontakt z mężczyznami, potrafisz się z nimi porozumiewać, być empatyczna wobec nich. I wyrozumiała. Wszystko to tworzy twoją wyjątkową niepowtarzalną osobowość - i jestem pewna, że choć oceniasz swój wygląd krytycznie, to ta twoja osobowość jest widoczna dla wszystkich, którzy mają z tobą kontakt.

W mojej "drugiej" parafii jest taka siostra, wspaniała kobieta. Solidnie zbudowana, silna, zasadnicza. Kiedyś myślałabym o niej że jest męska. Nie jest. Jest silną, solidnie zbudowaną i zasadniczą kobietą. Gdy zaczęłam to w niej widzieć, zaczęłam też dostrzegac jej kobiecość i wrażliwość. Nie ma niekobiecych kobiet.
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Caliope »

Ruta pisze: 12 maja 2021, 17:37 Caliope,

tak od serca ci napiszę - znamy się tylko netowo, nigdy cię nie widziałam. Ale widzę w tobie, w tym co piszesz i jak piszesz, całe pokłady kobiecej siły, mądrości, i kobiecego piękna. I podobnie jak u mnie - dużo zranień w sferze kobiecości. Od mamy, od męża, od innych osób. Kobiecość ma to do siebie, że jest delikatna i podatna na zranienia. Tak bardzo, że gdy się nam jej odmawia, zaczynamy myśleć o sobie, że nie jesteśmy kobiece. Każda kobieta jest kobieca, na swój wyjątkowy wspaniały sposób.

Jest w tobie zadziwiająca i urzekająca mieszkanka siły, która nie łączy się z dominacją i brutalnością, tylko z delikatnością. Jest ogrom wrażliwości, także na innych, na ich stany, emocje. Jest otwartość, zdolność komunikacji, odczytywania emocji nawet na podstawie paru napisanych słów - połączona z kobiecym pragmatyzmem, zdolnością do trzeźwej oceny sytuacji. Umiesz napisać nawet dość surowo, ale w taki miękki nie raniący sposób. Masz w sobie radość. Jesteś macierzyńska. Jesteś dziewczęca - nie wchodzisz w tą taką skostniałą kobiecość, ja ją nazywam matronowatą. Masz dobry kontakt z mężczyznami, potrafisz się z nimi porozumiewać, być empatyczna wobec nich. I wyrozumiała. Wszystko to tworzy twoją wyjątkową niepowtarzalną osobowość - i jestem pewna, że choć oceniasz swój wygląd krytycznie, to ta twoja osobowość jest widoczna dla wszystkich, którzy mają z tobą kontakt.

W mojej "drugiej" parafii jest taka siostra, wspaniała kobieta. Solidnie zbudowana, silna, zasadnicza. Kiedyś myślałabym o niej że jest męska. Nie jest. Jest silną, solidnie zbudowaną i zasadniczą kobietą. Gdy zaczęłam to w niej widzieć, zaczęłam też dostrzegac jej kobiecość i wrażliwość. Nie ma niekobiecych kobiet.
Dziękuję Ruto, nawet nie dostrzegłam nigdy w sobie tyłu cech, kiedyś wiedziałam i jakoś to szybko znikło, a to napewno podnosi moje poczucie wartości jako człowieka, kobiety. Mężowi oddałam kobiecość w sferze małżeńskiej intymności, mnie samej zostało mało, może nie umiem mieć więcej jeśli często jednak wchodzę w męskie role. Jak byłam zbyt kobieca, uległa i oddawałam wszystkie męskie rzeczy mężowi, nie wyszło mi to na dobre. Okazało się wtedy, że nic nie potrafię, choć robię wszystko sama i relacja ze mną jest męcząca.
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Caliope »

Tak na dzisiaj, byłam u fryzjera, ścięła mi włosy za krótko, tak jak miałam 15 lat i ścinała mnie mama. Do brody, na prosto, okropnie, gorzej niż na Kopernika. Od wczoraj ciągle płaczę, bo odebrano mi ostatni przejaw mojej kobiecości, czuję się bardzo źle, bo włosy rosną mi bardzo długo, a jeszcze spędzam teraz dodatkowe pół godziny na modelowanie tego czegoś na głowie. Ta długość nie pasuje do niczego, czuję się strasznie staro i jeszcze bardziej brzydko.Ani spiąć na spinkę, ani zrobić kucyka, bo za krótkie, totalna tragedia dla mnie.
Ewuryca

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Ewuryca »

Caliope długość włosów ani waga ani wygląd nie świadczą o kobiecości. Kobiecość według mnie to pewność siebie i to aby czuć się dobrze we własnej skórze. Jesteś kobietą bo Bóg cię kobietą stworzył i nie musisz na to miano zasługiwać wyglądem. Ja rozumiem ze mamy w sobie taką potrzebę podobania się innym ale nie daj sobie wmówić ze to świadczy o twojej wartości. I wiesz tak sobie myśle ze twoj kryzys z mężem trwa już tak długo a ty tak bardzo zamknęłas się aby nic nie czuć ze zaczyna się mocno odbijać na twojej psychice. Myśle ze pod przykrywką tej samodzielności, tego ja nikogo nie potrzebuje kryje się właśnie ogromna potrzeba bycia kochaną i myśle ze powinnaś zmierzyć się z tymi uczuciami a nie zamrażać je i udawać ze nie istnieją.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Ruta »

Caliope pisze: 19 maja 2021, 8:57 Tak na dzisiaj, byłam u fryzjera, ścięła mi włosy za krótko, tak jak miałam 15 lat i ścinała mnie mama. Do brody, na prosto, okropnie, gorzej niż na Kopernika. Od wczoraj ciągle płaczę, bo odebrano mi ostatni przejaw mojej kobiecości, czuję się bardzo źle, bo włosy rosną mi bardzo długo, a jeszcze spędzam teraz dodatkowe pół godziny na modelowanie tego czegoś na głowie. Ta długość nie pasuje do niczego, czuję się strasznie staro i jeszcze bardziej brzydko.Ani spiąć na spinkę, ani zrobić kucyka, bo za krótkie, totalna tragedia dla mnie.
Caliope, przytulam cię mocno. Zdarzyło się i mi się ze dwa razy w życiu, że fryzjerka zbyt krótko obcięła mi włosy. I z kolejne dwa, że po prostu fatalnie mnie obcięła. Wiem, że tu żadne słowa, że odrosną, nie pomagają (chociaż na szczęście odrastają, sprawdzone). Przytulam cię mocno. To niefajna sytuacja.

Jest coś co mi krąży po głowie - słowa Księdza Pawlukiewicza, że Bóg czasem nas szturcha, wręcz prowokuje czasem. Żebyśmy się obudzili, ocknęli, nawet wypowiedzieli głośno do Niego swój żal, byśmy się stali bardziej autentyczni wobec Niego. I jeszcze różne inne kazania, w których była mowa o tym, że Bóg czasem rozbija nam różne rzeczy, do których jesteśmy przywiązani, albo pod którymi skrywamy nasze największe lęki, zranienia. Rozbija nie złośliwie, ale żebyśmy mogli je na nowo ułożyć w sobie, lepiej, spokojniej, w zgodzie ze sobą.
U mnie takim czymś było małżeństwo i szczęśliwa rodzina. Bóg nie ma nic przeciwko małżeństwom i szczęśliwym rodzinom. Ale w moim przypadku, tego jak ja sobie wewnętrznie układałam te sprawy, słusznie należało wszystko rozbić w pył. Im bardziej się starałam, tym bardziej to wszystko szło w pył. W końcu (to w końcu nastąpiło późno, potrafię być odporna na sugestie, szczególnie gdy się na czymś skoncentruję) zmusiło mnie to do głębszej refleksji. Wyszło na to, że rodzina jest super, ale wcale nie wymaga to poświęceń, orki na ugorze i brania wszystkiego na siebie. I że szczęśliwa rodzina nie spowoduje, że moje lęki znikną a moje trudności się rozwiążą. I że to jak wyobrażam sobie szczęśliwą rodzinę nie ma nic wspólnego z tym czym naprawdę jest szczęśliwa rodzina.

Czasem różne rzeczy dzieją się po prostu, ale czasem jeśli dzieją się raz po raz, warto się tym zdarzeniom przyjrzeć i zerknąc czy czasem Bóg nam czegoś takim sposobem nie mówi właśnie, nie zwraca naszej uwagi, byśmy się czemuś w naszym życiu przyjrzeli.

Jeszcze raz przytulam cię.
Blondynka55
Posty: 313
Rejestracja: 14 sty 2019, 15:13
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.

Post autor: Blondynka55 »

Caliope pisze: 19 maja 2021, 8:57 Tak na dzisiaj, byłam u fryzjera, ścięła mi włosy za krótko, tak jak miałam 15 lat i ścinała mnie mama. Do brody, na prosto, okropnie, gorzej niż na Kopernika. Od wczoraj ciągle płaczę, bo odebrano mi ostatni przejaw mojej kobiecości, czuję się bardzo źle, bo włosy rosną mi bardzo długo, a jeszcze spędzam teraz dodatkowe pół godziny na modelowanie tego czegoś na głowie. Ta długość nie pasuje do niczego, czuję się strasznie staro i jeszcze bardziej brzydko.Ani spiąć na spinkę, ani zrobić kucyka, bo za krótkie, totalna tragedia dla mnie.
Caliope odniosię do mojej sytuacji z przed kilku lat, kiedy niestety byłam bez włosów po operacji guza mózgu, musieli ściąć mi wszystkie włosy, a miałam bardzo długie. Po tym jak zobaczyłam nową siebie w lustrze nie mogłam patrzeć na siebie przez kilka dni, były też łzy, ale z czasem zaakceptowałam tą sytuację bo przecież włosy odrastają i na tym świat się nie kończy .
Ważne jest to, żebyś Ty sama na tyle ile możesz również tam w środku zaakceptowała siebie taką jaką jesteś, jaką widzi Cię Bóg nie inni ludzie, bo w ich oczach często są to mylne i przykre spostrzeżenia.
Bóg kocha każdego człowieka nie zapominaj o tym❤️
ODPOWIEDZ