Kiedy należy odpuścić? Kiedy zostawić męża samemu sobie..?
: 02 gru 2019, 15:18
Witam,
Długo zbierałam się sama w sobie żeby podzielić się z Wami swoją historia: po przeczytaniu kilkunastu wątków, robie to, bo wiem, ze są tu ludzie, którzy okazują nie tylko wsparcie, ale dzieła się tez swoją wiedza i doświadczeniem.
Mam 29 lat, jestem od 3,5 roku mężatka. Mąż 4 lata starszy ode mnie: aktualnie „wypalony”, wyprowadzony i jak sam o sobie mówi, szczesliwy.
Początek jak z bajki, on za granica, ja w Polsce, poleciałam do niego i tak zakochaliśmy się w sobie bez pamięci. Początki były cudowne, znalazłam miłość, przyjaciela i kompana. Mąż był zaradny, uśmiechnięty, spędzał ze mną każda wolna chwile, dbał o mnie i o moje potrzeby. Dla mnie wrócił do Polski: było to najlepszym rozwiązaniem: zamieszkaliśmy w mieszkaniu mojej mamy, mając świetny start: dom, samochód, prace.
Po powrocie odrazu chcieliśmy się pobierać, rodzina jednak poradziła, żebyśmy zamieszkali razem i trochę się wstrzymali. Tak tez zrobiliśmy. Po powrocie ja miałam bardzo stresująca prace, mąż nie pracował (pobierał zasiłek), po 3ch miesiącach pomogłam mu w zdobyciu pracy, nie były to kokosy, ale wtedy byłam w pełni podziwu, ze zgodził się na te warunki, po to żebyśmy żyli tu razem. Przez kolejne lata, to ja byłam inicjatorka wszystkich jego kolejnych stanowisk: było ich 5: bardzo w niego wierzyłam i robiłam wzysyko żeby mu pomoc. Tłumaczyłam sobie, ze zmiana jego zachowania, złości i skłonności do alkoholu w weekend, to wyraz tego, ze nie czuje się dobrze w nowym środowisku wiec chciałam być dla niego wsparciem. Po ślubie zaczęły się kłótnie, zaczęło ciążyć na mnie poczucie, ze ze wszystkim jestem sama, mimo, ze mam go obok. Pojawiły się kłótnie o finanse: mąż miał komornika, wiec zaraz po ślubie założyłam konto, które mu udostępniałam: przyjęłam to za normalne, wspólny budzet nie wchodził w grę: bałam się, ze „popłynie”, z perspektywy czasu, mógł być to błąd. Mąż zawsze lubił gadżety, drogie ubrania..zawsze na to pożyczał ode mnie (wiem, jak brzmi pożyczał, ale faktem jest, ze tak funkcjonowaliśmy, bo chciałam żeby miał poczucie odpowiedzialności). Płacił za czynsz mojej mamie, sam to zaproponował, później przy każdej kłótni wyciągał argument, ze ja tych kosztów nie mam i dlatego mi lżej. Wściekałam się, czułam, ze nie mogę na niego liczyć: kiedy pojawiały się proste problemu, naprawy, zawsze to ja musiałam to ogarniać, prosić o pomoc mamę - tak było najwygodniej. Chciał płacić raty kredytu, nie zgodziłam się na to, ze względu, ze kredyt mieszkaniowy jest na moja mamę, nie wziął końca z końcem jeśli chodzi o budzet, a chciał płacić dodatkowe, duze pieniądze za kredyt. Moja mama także nie godziła się na to rozwiązanie, zawsze powtarzała, ze to mieszkanie jest docelowo dla niej, żebyśmy my kupili sobie coś swojego, a ona była blisko nas kiedy będziemy potrzebować pomocy. Niestety kredyt nie wchodził w grę: przez komornika męża. Wszystkie kredyty, na jego przyjemności, brałam ja: na laptopa, na telefon, na rower. Godziłam się na to. Dodam, ze po przyjeździe do Polski, mąż nie spłacił zobowiązania, które zaciągnął za granica.
Zdaje sobie sprawe, ze małżeńsko nie powinno tak funkcjonować, widzę bardzo dużo swojej winy i niedociągnięć, chociaż myśle, ze poprzez aktualna sytuacje bardzo to wszystko wyolbrzymiam. Na pewno raniłam go słowami, sama wypadłam z tej relacji emocjonalnie, nie potrafiłam mówić kocham czy tez z nim sypiać: za bardzo mnie zawodził. Mąż miał problem z używkami: każdy weekend to urwany film, dodatkowo palił trawkę: twierdził, ze działa to na niego motywująco.. mąż jest DDA, bałam się i przed to robiłam awantury po jego weekendowych wyczynach. Po weekendzie zawsze 3 dniowy kac, rozdrażnienie - nie mogliśmy nic zrobić, nic zaplanować, bo on nie był na siłach. Życie umykało przez palce. W kwietniu przeszliśmy pierwszy poważny kryzys, poprosiłam go o wyprowadzkę, żebyśmy mogli przemyśleć czego chcemy od życia, co powinnismy naprawić. Zaproponowałam terapie, obiecał mi ja, ale niestety nie poszliśmy na nią odrazu. Rozłąka trwała krótko, 2tyg, w tym czasie zrobiłam remont, w głowie robiłam go dla nas. Spotkaliśmy się w niesprzyjających warunkach: na pogrzebie jego babci (na pogrzeb mojej babci, nie dojechał, nie był ze mną w momentach kiedy go potrzebowałam). Wróciliśmy do domu, a kiedy ja z entuzjazmem pokazałam mu co zmieniłam, powiedział, ze bardzo ładnie, ale po co wydawałam pieniądze.. w czerwcu tego roku spłacił komornika: to ja pobrałam BIK i prowadziłam go w tym procesie za rękę...zaczęliśmy rozkładać się za domem, rozmawiać o dzieciach, odstawiłam leki, po to aby starać się o dziecko. Dogadywaliśmy się dużo lepiej, chociaż wciąż naciskałam na terapie. Sama zaczęłam pracować nad sobą jakoś czas temu, z pomocą psychologa chciałam zmienić się dla siebie i dla naszego związku. W czerwcu br poleciałam go na stanowisko u siebie w firmie, wspierałam i zaangażowałam się bardzo w cały proces. Dostał te prace. I to był gwóźdź do trumny.. wynegocjował bardzo dobre warunki finansowe, poznał nowych ludzi. Po 3ch tygodniach od podjęcia nowej pracy, oznajmił mi (na kacu, po spotkaniu integracyjnym), ze go nie podniecam, patrzy na inne kobiety i, ze się wypalił, ze nic nie czuje. Po drodze wspominał o koleżance, która poznał w pracy. Byłam zazdrosna, zaniepokojona, powiedziałam mu o tym, na co od odrzekł, ze to tylko żarty i chciał wywołać we mnie zazdrość. Przed pechowym czwartkiem, tydzień wcześniej, oznajmił swoim rodzicom, ze staramy się o dziecko..Po całej sytuacji, życie wyglądało kak karuzela: kocha i chce ze mną być, ale boi się, ze nie będziemy szczęśliwi, nie kocha i nie wiedzy, chce walczyć, na drugi dzień nie chce.. w tym czasie doszło do zbliżenia: na drugi dzień, znowu powtórzył, ze go nie podniecam, a na moja kontrę, o dniu wczorajszym, skomentował to „masz racje” z głupim uśmiechem. Po drodze impreza firmowa, poznawał mnie z ludźmi z pracy przedstawiając jako żonę.. mimo 3tyg w nowej pracy, o 22 był w takim stanie, ze zasnął w loży. Chciałam z nim wrócić do domu, ale miałam poczucie, ze rezygnuje z siebie, dla kogoś kto mnie tak rani. Na dzień po imprezie, nie pojechał ze mną na wydarzenie rodzinne, prosił żebym została, mówił, ze musimy o nas walczyć, ze prezent zawieziemy za kilka tygodni, bo dziś na kacu nie jest w stanie jechać. Pojechałam sama, wracałam z nadzieja, ze coś przemyślał, ale po powrocie usłyszałam, ze on nie potrafi wykrzesać uczuć, ze coś w nim umarło. Poszliśmy na terapie: zakładała spotkanie wspólne, a później 4 spotkania indywidualne, na terapi usłyszałam, ze nie uprawialiśmy sexu, ze nasze małżeństwo to pomyłka, ze oświadczył się pod presja rodziców. Bolało jak nóż wbity w serce. Terapeutka poprosiła żebyśmy nie podejmowało decyzji do końca trwania terapii, i obserwowali zmiany w nas zachodzące. 3 dni po terapii wyprowadził się, zapytał o zwrot czynszu, skoro już nie mieszka w domu.. W tym czasie wpadłam na niego kilka razy w biurze, zauważyłam, ze nie nosi obrączki. Nie kontaktował się ze mną w ogóle. Po pewnym czasie poprosił o spotkanie, zgodziłam się i zaproponowałam neutralny grunt, stwierdził, ze woli wpaść do domu. Powiedział wtedy, ze nie podjął jeszcze decyzji, ale to wszysyko idzie w złym kierunku, ze terapia miała pomoc, a ma wrażenie, ze jeszcze wszystko pogorszyła. Ze tetaz mu jest bardzo dobrze, ze śpi u kumpla na antresoli i płaci za to równowartość 2ch czynszy. Powiedział, ze mógł mnie zdradzić, ale tego nie zrobił. Na moje pytanie czy wchodzi w grę inna kobieta, odpowiada, ze nie. Okazało się, ze spotkanie było po to, żeby wziął swoje rzeczy... zapytał mnie czy dam mu jasiek i poszewkę.. terapeutka stwierdziła, ze on traktuje mnie jak matkę, ze w tej relacji jego mama ( z problemem alkoholowym) zawsze stała pomiędzy nami. Sugerowała mi żebyś zaczęła stawiać granice, poprosiłam żeby wziął resztę rzeczy, skoro nie mieszkamy już razem. Przyjechał do mnie z kumplem, dopiero ja poprosiłam go o czas na rozmowę. Powiedział, ze chce rozwodu, ze zostawi mi auto (poniosłam więcej kosztów zakupu plus napraw), kota (utrzymanie go to tez koszty) i postara się wcześniej spłacić wspólny kredyt. Mówił, ze nie kocha, ze przestał kochać po ślubie, ze nasze małżeństwo to porażka, i to pokazuje chociażby to, ze nie mamy nic wspólnego. Ze chce rozwodu bez orzekania o winie. Zasugerował żebym wróciła do swojego nazwiska panieńskiego. Swojej rodzinie przekazal informacje, ze to nasza decyzja: rozmawiałam z nimi, są całym sercem ze mną i nie poznają swojego syna. Mówią, ze rzuca telefonem, ze wykrzyczał im, ze jeśli będą pytać o mnie to zmieni numer telefonu. Odciął się od wszystkich, a na każda radę, żeby nie działała pochopnie reaguje agresja i jeszcze bardziej brnie w zaparte. Na spotkania z terapeuta tez przestał chodzić. Na wspólnym spotkaniu, powiedział, ze rozwód jest jego decyzja ostateczna. Nie chce zmienić pracy, uważa, ze praca w domu rozwiąże problem: ja czuje się tak, jak gdyby ktoś na moim nieszczęściu budował swoje szczęście i niezależność. Do tego dochodzą inne fakty, okazało się, ze poroniłam samoistnie. Najprawdopodobniej do zapłodnienia doszło podczas ostatniego stosunku. Miałam zabieg biopsji próżniowej, usunięto mi guza. Nie zainteresował się tym. Właśnie dzwonił pytając o to, czy mogę skłamać ze mieszkaliśmy w innym mieście, zebu dostać szybszy rozwod. Jestem w totalnej rozsypce. Chce o niego zawalczyć, walczyć o małżeństwo, które ma dla mnie duża wartość, ale czuje, ze nie mogę zrobić nic..
Długo zbierałam się sama w sobie żeby podzielić się z Wami swoją historia: po przeczytaniu kilkunastu wątków, robie to, bo wiem, ze są tu ludzie, którzy okazują nie tylko wsparcie, ale dzieła się tez swoją wiedza i doświadczeniem.
Mam 29 lat, jestem od 3,5 roku mężatka. Mąż 4 lata starszy ode mnie: aktualnie „wypalony”, wyprowadzony i jak sam o sobie mówi, szczesliwy.
Początek jak z bajki, on za granica, ja w Polsce, poleciałam do niego i tak zakochaliśmy się w sobie bez pamięci. Początki były cudowne, znalazłam miłość, przyjaciela i kompana. Mąż był zaradny, uśmiechnięty, spędzał ze mną każda wolna chwile, dbał o mnie i o moje potrzeby. Dla mnie wrócił do Polski: było to najlepszym rozwiązaniem: zamieszkaliśmy w mieszkaniu mojej mamy, mając świetny start: dom, samochód, prace.
Po powrocie odrazu chcieliśmy się pobierać, rodzina jednak poradziła, żebyśmy zamieszkali razem i trochę się wstrzymali. Tak tez zrobiliśmy. Po powrocie ja miałam bardzo stresująca prace, mąż nie pracował (pobierał zasiłek), po 3ch miesiącach pomogłam mu w zdobyciu pracy, nie były to kokosy, ale wtedy byłam w pełni podziwu, ze zgodził się na te warunki, po to żebyśmy żyli tu razem. Przez kolejne lata, to ja byłam inicjatorka wszystkich jego kolejnych stanowisk: było ich 5: bardzo w niego wierzyłam i robiłam wzysyko żeby mu pomoc. Tłumaczyłam sobie, ze zmiana jego zachowania, złości i skłonności do alkoholu w weekend, to wyraz tego, ze nie czuje się dobrze w nowym środowisku wiec chciałam być dla niego wsparciem. Po ślubie zaczęły się kłótnie, zaczęło ciążyć na mnie poczucie, ze ze wszystkim jestem sama, mimo, ze mam go obok. Pojawiły się kłótnie o finanse: mąż miał komornika, wiec zaraz po ślubie założyłam konto, które mu udostępniałam: przyjęłam to za normalne, wspólny budzet nie wchodził w grę: bałam się, ze „popłynie”, z perspektywy czasu, mógł być to błąd. Mąż zawsze lubił gadżety, drogie ubrania..zawsze na to pożyczał ode mnie (wiem, jak brzmi pożyczał, ale faktem jest, ze tak funkcjonowaliśmy, bo chciałam żeby miał poczucie odpowiedzialności). Płacił za czynsz mojej mamie, sam to zaproponował, później przy każdej kłótni wyciągał argument, ze ja tych kosztów nie mam i dlatego mi lżej. Wściekałam się, czułam, ze nie mogę na niego liczyć: kiedy pojawiały się proste problemu, naprawy, zawsze to ja musiałam to ogarniać, prosić o pomoc mamę - tak było najwygodniej. Chciał płacić raty kredytu, nie zgodziłam się na to, ze względu, ze kredyt mieszkaniowy jest na moja mamę, nie wziął końca z końcem jeśli chodzi o budzet, a chciał płacić dodatkowe, duze pieniądze za kredyt. Moja mama także nie godziła się na to rozwiązanie, zawsze powtarzała, ze to mieszkanie jest docelowo dla niej, żebyśmy my kupili sobie coś swojego, a ona była blisko nas kiedy będziemy potrzebować pomocy. Niestety kredyt nie wchodził w grę: przez komornika męża. Wszystkie kredyty, na jego przyjemności, brałam ja: na laptopa, na telefon, na rower. Godziłam się na to. Dodam, ze po przyjeździe do Polski, mąż nie spłacił zobowiązania, które zaciągnął za granica.
Zdaje sobie sprawe, ze małżeńsko nie powinno tak funkcjonować, widzę bardzo dużo swojej winy i niedociągnięć, chociaż myśle, ze poprzez aktualna sytuacje bardzo to wszystko wyolbrzymiam. Na pewno raniłam go słowami, sama wypadłam z tej relacji emocjonalnie, nie potrafiłam mówić kocham czy tez z nim sypiać: za bardzo mnie zawodził. Mąż miał problem z używkami: każdy weekend to urwany film, dodatkowo palił trawkę: twierdził, ze działa to na niego motywująco.. mąż jest DDA, bałam się i przed to robiłam awantury po jego weekendowych wyczynach. Po weekendzie zawsze 3 dniowy kac, rozdrażnienie - nie mogliśmy nic zrobić, nic zaplanować, bo on nie był na siłach. Życie umykało przez palce. W kwietniu przeszliśmy pierwszy poważny kryzys, poprosiłam go o wyprowadzkę, żebyśmy mogli przemyśleć czego chcemy od życia, co powinnismy naprawić. Zaproponowałam terapie, obiecał mi ja, ale niestety nie poszliśmy na nią odrazu. Rozłąka trwała krótko, 2tyg, w tym czasie zrobiłam remont, w głowie robiłam go dla nas. Spotkaliśmy się w niesprzyjających warunkach: na pogrzebie jego babci (na pogrzeb mojej babci, nie dojechał, nie był ze mną w momentach kiedy go potrzebowałam). Wróciliśmy do domu, a kiedy ja z entuzjazmem pokazałam mu co zmieniłam, powiedział, ze bardzo ładnie, ale po co wydawałam pieniądze.. w czerwcu tego roku spłacił komornika: to ja pobrałam BIK i prowadziłam go w tym procesie za rękę...zaczęliśmy rozkładać się za domem, rozmawiać o dzieciach, odstawiłam leki, po to aby starać się o dziecko. Dogadywaliśmy się dużo lepiej, chociaż wciąż naciskałam na terapie. Sama zaczęłam pracować nad sobą jakoś czas temu, z pomocą psychologa chciałam zmienić się dla siebie i dla naszego związku. W czerwcu br poleciałam go na stanowisko u siebie w firmie, wspierałam i zaangażowałam się bardzo w cały proces. Dostał te prace. I to był gwóźdź do trumny.. wynegocjował bardzo dobre warunki finansowe, poznał nowych ludzi. Po 3ch tygodniach od podjęcia nowej pracy, oznajmił mi (na kacu, po spotkaniu integracyjnym), ze go nie podniecam, patrzy na inne kobiety i, ze się wypalił, ze nic nie czuje. Po drodze wspominał o koleżance, która poznał w pracy. Byłam zazdrosna, zaniepokojona, powiedziałam mu o tym, na co od odrzekł, ze to tylko żarty i chciał wywołać we mnie zazdrość. Przed pechowym czwartkiem, tydzień wcześniej, oznajmił swoim rodzicom, ze staramy się o dziecko..Po całej sytuacji, życie wyglądało kak karuzela: kocha i chce ze mną być, ale boi się, ze nie będziemy szczęśliwi, nie kocha i nie wiedzy, chce walczyć, na drugi dzień nie chce.. w tym czasie doszło do zbliżenia: na drugi dzień, znowu powtórzył, ze go nie podniecam, a na moja kontrę, o dniu wczorajszym, skomentował to „masz racje” z głupim uśmiechem. Po drodze impreza firmowa, poznawał mnie z ludźmi z pracy przedstawiając jako żonę.. mimo 3tyg w nowej pracy, o 22 był w takim stanie, ze zasnął w loży. Chciałam z nim wrócić do domu, ale miałam poczucie, ze rezygnuje z siebie, dla kogoś kto mnie tak rani. Na dzień po imprezie, nie pojechał ze mną na wydarzenie rodzinne, prosił żebym została, mówił, ze musimy o nas walczyć, ze prezent zawieziemy za kilka tygodni, bo dziś na kacu nie jest w stanie jechać. Pojechałam sama, wracałam z nadzieja, ze coś przemyślał, ale po powrocie usłyszałam, ze on nie potrafi wykrzesać uczuć, ze coś w nim umarło. Poszliśmy na terapie: zakładała spotkanie wspólne, a później 4 spotkania indywidualne, na terapi usłyszałam, ze nie uprawialiśmy sexu, ze nasze małżeństwo to pomyłka, ze oświadczył się pod presja rodziców. Bolało jak nóż wbity w serce. Terapeutka poprosiła żebyśmy nie podejmowało decyzji do końca trwania terapii, i obserwowali zmiany w nas zachodzące. 3 dni po terapii wyprowadził się, zapytał o zwrot czynszu, skoro już nie mieszka w domu.. W tym czasie wpadłam na niego kilka razy w biurze, zauważyłam, ze nie nosi obrączki. Nie kontaktował się ze mną w ogóle. Po pewnym czasie poprosił o spotkanie, zgodziłam się i zaproponowałam neutralny grunt, stwierdził, ze woli wpaść do domu. Powiedział wtedy, ze nie podjął jeszcze decyzji, ale to wszysyko idzie w złym kierunku, ze terapia miała pomoc, a ma wrażenie, ze jeszcze wszystko pogorszyła. Ze tetaz mu jest bardzo dobrze, ze śpi u kumpla na antresoli i płaci za to równowartość 2ch czynszy. Powiedział, ze mógł mnie zdradzić, ale tego nie zrobił. Na moje pytanie czy wchodzi w grę inna kobieta, odpowiada, ze nie. Okazało się, ze spotkanie było po to, żeby wziął swoje rzeczy... zapytał mnie czy dam mu jasiek i poszewkę.. terapeutka stwierdziła, ze on traktuje mnie jak matkę, ze w tej relacji jego mama ( z problemem alkoholowym) zawsze stała pomiędzy nami. Sugerowała mi żebyś zaczęła stawiać granice, poprosiłam żeby wziął resztę rzeczy, skoro nie mieszkamy już razem. Przyjechał do mnie z kumplem, dopiero ja poprosiłam go o czas na rozmowę. Powiedział, ze chce rozwodu, ze zostawi mi auto (poniosłam więcej kosztów zakupu plus napraw), kota (utrzymanie go to tez koszty) i postara się wcześniej spłacić wspólny kredyt. Mówił, ze nie kocha, ze przestał kochać po ślubie, ze nasze małżeństwo to porażka, i to pokazuje chociażby to, ze nie mamy nic wspólnego. Ze chce rozwodu bez orzekania o winie. Zasugerował żebym wróciła do swojego nazwiska panieńskiego. Swojej rodzinie przekazal informacje, ze to nasza decyzja: rozmawiałam z nimi, są całym sercem ze mną i nie poznają swojego syna. Mówią, ze rzuca telefonem, ze wykrzyczał im, ze jeśli będą pytać o mnie to zmieni numer telefonu. Odciął się od wszystkich, a na każda radę, żeby nie działała pochopnie reaguje agresja i jeszcze bardziej brnie w zaparte. Na spotkania z terapeuta tez przestał chodzić. Na wspólnym spotkaniu, powiedział, ze rozwód jest jego decyzja ostateczna. Nie chce zmienić pracy, uważa, ze praca w domu rozwiąże problem: ja czuje się tak, jak gdyby ktoś na moim nieszczęściu budował swoje szczęście i niezależność. Do tego dochodzą inne fakty, okazało się, ze poroniłam samoistnie. Najprawdopodobniej do zapłodnienia doszło podczas ostatniego stosunku. Miałam zabieg biopsji próżniowej, usunięto mi guza. Nie zainteresował się tym. Właśnie dzwonił pytając o to, czy mogę skłamać ze mieszkaliśmy w innym mieście, zebu dostać szybszy rozwod. Jestem w totalnej rozsypce. Chce o niego zawalczyć, walczyć o małżeństwo, które ma dla mnie duża wartość, ale czuje, ze nie mogę zrobić nic..