Avys pisze: ↑11 paź 2020, 9:36
Ruta, co do fragmentu o „szczęśliwym łonie”- ja też się wkurzałam jak tego słuchałam, że jak Jezus może swoją Matkę tak pomijać...W uzupełnieniu do tego co Ty napisałaś poniżej komentarz Rysia - dla mnie osobiście to słowa nie z kartki ale z Ducha Św:
„Wcale nierzadko mówi się o tym wydarzeniu (ni to żartem, ale chyba jednak serio), że się „Panu Jezusowi nie chwali”! Że jakby chciał zademonstrować jakiś niespodziewany zupełnie dystans do Maryi; jakby wziąć w nawias Jej wielkość i intymność łączącej ich relacji; jakby pomniejszyć Jej szczęście płynące z Jej wyjątkowości.
Nie. Nic takiego. Jezus nie zamierza w żaden sposób bagatelizować szczęścia swojej Matki. Mówi natomiast, że takie samo szczęście Bóg przygotował każdemu z nas. I że łono każdego z nas może być błogosławione (...).
Avys, dziękuję za komentarz. Chodzę sobie z nim i myślę. Miło wiedzieć, że nie tylko ja się czasem wkurzam na Słowo, jakoś tak lżej na duszy, dziekuję, że się tym ze mną podzieliłaś. Od jakiegoś czasu wiem, że to dla mnie sygnał, by właśnie z tym wkurzającym mnie fragmentem zostać, doczytać, przemyśleć, że skoro mam taką żywą reakcję, to dotyka to we mnie czegoś ważnego.
Czemu mi tak zależy, by kobieta, macierzyństwo, wszystkie te "kobiece prace" były docenione? Myślę, że wiele rzeczy się we mnie na to składa. Pierwsza jest taka, że moja mama przez parę lat, gdy byłyśmy małe, była taką żoną, której wartość przewyższała perły. Kochała mojego ojca, była mu oddana, gotowa prowadzić dom, zajmować się dziećmi. Mój tata tego nie doceniał, miał romanse, moja mama bardzo to przeżywała, wtedy było źle z nią, z nami. Próbowała dostosowywać się do ojca, nie być kurą domową, zgadzała się na rózne jego pomysły, to także nie pomagało, bo on przy niej i tak nie został, a on aporaniła sie jeszcze bardziej. W końcu mój tata porzucił moją mamę, związał się z inną kobietą, potem znów wracał, odchodził. Mimo, że nigdy mimo obietnic się z nią nie ożenił (było nawet tak, że nie przyszedł na ślub, zniknął i pojawił się jakby nigdy nic po jakimś czasie), mama przy nim była. Nawet gdy tata stał się destrukcyjny dla nas i dla niej, mama żyła tym, by on z nami został, bardzo cierpiąc i nie chroniąc się w żaden sposób. Była wobec niego zupełnie bezbronna. W pewnym momencie mama powiedziała dość i nie wrócili już do związku, bo było bardzo żle ze mną i moim rodzeństwem, ale i tak mama zawsze przy nim trwała, także gdy nie byli już razem wspierała go w kryzysach, których miał mnóstwo - i mój ojciec miał w niej zawsze i nadal ma ogromne oparcie. Wiele lat uważałam, że to złe, że moja mama się z nikim nie wiąże, że nie szuka swojego szczęścia. Złe dla niej. Teraz tak nie myślę. Podziwiam ją.
Gdy byłam starsza, choć nadal mała i źle się działo, moja mama była bardzo zraniona, w te wszystkie prace kobiece, opiekę nad młodszym rodzeństwem wchodziłam ja (najstarsza córka). Potem już tak zostało, bo gdy tata nas porzucił mama ciężko pracowała, więc wiele spraw domowych spadło na mnie. W mojej głowie ułożyło się to wszystko tak, że bycie dobrą żoną, taką jak z biblijnego poematu o dzielniej niewieście, jest ważne, że to sposób, by mężczyzna docenił kobietę. I że jedyne co poszło nie tak, to właśnie to, że mój tata nie docenił tego w mojej mamie. Dlatego w moim własnym małżeństwie bardzo się starałam. Z drugiej strony, pamiętając zależność mamy, to w jak ciężkiej sytuacji zostawała, gdy ojciec kolejny raz odchodził i jak ciężko nam było, dbałam o to, by mieć swoje sprawy, by nie być zależna finansowo, by mąz nie był moim całym światem. Co nie zmienia faktu, że i tak był, mimo tych moich własnych spraw i jakiegoś tam obszaru niezależności. No i stałam się zalezna emocjonalnie.
Czego nie dostrzegłam? Myślę, że ważnego fragmentu poematu: "chwalić należy niewiastę, co boi się Pana". Ani troska o męża, o dom, o dzieci, ani pracowitość nie mają znaczenia, gdy tego brakuje. A gdy Pan jest na pierwszym miejscu - mąż nie ma jak kobiety skrzywdzić - bo ona nie zgodzi się na nic, co nie jest dobre, ani nie wpadnie w zależność emocjonalną. Bez tej Bożej bojaźni, mąż szybko staje się bożkiem, a kobieta sługą. Próba bycia niezależną, jako pomysł na nie popadnięcie w zależność wcale się nie sprawdza. To pułapka w którą wpada wiele kobiet, potem czytamy odkrywcze artykuły, że kobiety wykształcone, dobrze zarabiające, niezależne od mężów finansowo, także wpadają we współuzależnienie i doświadczają przemocy od swoich mężów.
Oba fragmnety Pisma, które tak mnie poruszyły, były dokładnie o tym, że wszystkie prace, poświęcenie kobiety, jej troska, mają ogromną wartość, ale Słowo, wiara, życie w zgodzie z zamysłem Bożym jest tym, co przydaje temu rzeczywistej, prawdziwej wartości, co sprawia, że kobieta nie musi już patrzeć na mężczyznę, czy on widzi, czy docenia, bo one dodają wartości jej, niezależnie od jej pracy. Ten poemat to pięknie uzupełnia.
To drugi aspekt, który widzę - spojrzenie i ocena mężczyzny. Ja tego docenienia domagałam się wewnętrznie nawet od Jezusa i czułam się Nim rozczarowana, gdy takiego zachwytu w Nim i Jego Słowach nie dostrzegłam. Po paru dniach ze Słowem rozumiem więcej. Jezus ceni mnie i inne kobiety, zancznie bardziej niż ja sama cenię - i widzi wartość tam, gdzie ona naprawdę jest, nie w tym, ile posiłków przygotuję, jakby nie były smaczne i czy mam czysto i ładnie w domu.
Widzę też, że zbudowałam sobie obronną, bezpieczną i fałszywą tożsamość "dobrej żony". Nie chodzi o to, że moja praca nie miała sensu, że się nie starałam. Wręcz przeciwnie, starałam się ze wszystkich sił, i całą moją energię wkładałam w to, by być dobrą żoną, matką, by mierzyć się z trudami, by nie bać się "śniegu dla domu". Jako dobra najstarsza córka, próbowałam w ten sposób łagodzić swój lęk i brak poczucia bezpieczeństwa (jak były przygotowane posiłki, było sprzątnięte, dzieci miały odrobione lekcje i były dopilnowane, dawało to namiastkę bezpieczeństwa, choć wcale nie było bezpiecznie). Potem tak samo zachowywałam się w małżeństwie, dbałam o dom, o to by było w nim dobrze, radośnie, ciepło, dostatnio, by każdy czuł się zaopiekowany, doceniony, by dostał pomoc, wparcie, by dzielić się z innymi, potrzebującymi- i to mi się udawało. Tylko, że maskowałam tym to, że wcale nie było bezpiecznie.
Czuję się teraz, wiem, że głupio to zabrzmi, ale jakbym zdjęła ubranie. I poznali, że są nadzy... Bo ja się z tą rolą żony, Marty, dzielnej niewiasty, matki (nie w senise relacji z dzieckiem , ale zadań, pracy jaką w związku z tym się wykonuje) ogromnie utożsamiłam. A to nie jest tożsamość. To jest zbiór zadań do wykonania, można je wykonać lepiej, gorzej, można cieszyć się z dobrze wykonanej pracy, cieszyć się z uznania, jeśli je otrzymamy - ale nie da się tym być. Trochę też czuję się tak, jakbym była slimakiem, któremu zabrano skorupkę, nie mam gdzie się schować. Bo taka tożsamość była dobrym schronieniem. Pozostaje nadal pytanie kim jestem? I ile jeszcze takich warstw mam na sobie, ile bezpiecznych skorupek?
Zauważyłam, że bardzo mało piszę o mężu. Mamy w sumie wciąż mało kontaktu. Mąż rzadko przychodzi do syna, jeśli już to na bardzo krótko. Nawet gdy nie jest w bardzo złym stanie i zostaje chwilę dłużej, unikamy się. Piszemy jednak do siebie co parę dni mniej więcej smsy, dotyczą dziecka, nie nas. Po mojej stronie są długie, po męża stronie krótkie. Ale jest w tym coś, co jest wymianą emocjonalną, nie wojną, nie wrogością, czuję, że po drugiej stronie trafiam czasem na mojego męża, i czuję, że mąż po drugiej stronie widzi mnie - ten stan się utrzymuje. To duży postęp. Dziwi mnie także samą, jak bardzo otwarta się zrobiłam, jak potrafię się odsłonić, napisać co sądzę, co czuję, myślę - nie czując przy tym, że wystawiam sie na atak. Bardzo rzadko byłam szczera w taki sposób nawet sama ze sobą, w sumie częściej zdarzało mi się to wobec męża, niż wobec samej siebie, ale nie było to regułą, raczej wyjątkiem, głównie w takich dobrych czasach, gdy czułam troskę i uwagę męża i jego akceptację.
Martwię się o męża jak zawsze, modlę się za niego, ale jakoś ostatnio więcej modliłam się za nasze małżeństwo, za to, abyśmy się naprawili, poskładali każde siebie i dostali szansę na odbudowę relacji. Dziś pomodlę się więcej za męża. Rozmawiałam też sobie z Bogiem, też się otworzyłam i wyjaśniłam Mu, że gorąco pragnę, żeby mąż się nawrócił, żeby uwolnił się od nałogów, że chcę jego zbawienia, nie chcę by cierpiał (nawet jeśli uważa, że od cierpienia ucieka w używki, romanse, kupowanie sobie rzeczy i że to oznacza szczęscie) - ale, że ja chcę tego mojego męża dla siebie. Jego nawrócenia także chcę dla siebie, bo wierzę, że nawrócenie oznacza powrót mojego męża do małżeństwa, do rodziny, do ojcostwa. Pragnę dobra mojego męża, ale chcę też męża dla siebie i go potrzebuję. Nie mówię Bogu, że ma zrobić cud, choć jeśli cud miałby być potrzebny, to i o ten cud proszę, jednak dopuszczam, że mogą być powody, dla których obecnie takie rozwiązanie nie jest możliwe, i to przyjmuję. Ale po ludzku tego właśnie pragnę - i to Bogu oddaję.