Re: Kilka pytań o separację
: 21 wrz 2021, 11:25
Wygląda na to, że moja sytuacja mieszkaniowa rozwiąże się w sposób najmniej oczekiwany. Prawdopodobnie będziemy mogli zostać tu gdzie mieszkamy do końca tego roku szkolnego. Nie jest to jeszcze pewne, ale coraz bardziej prawdopodobne. Dla mnie byłaby to ogromna ulga z wielu powodów, ale przede wszystkim na koszty wynajmu. Są bardzo duże, nawet w przypadku bardzo skromnych mieszkań.
Tak przy okazji całej tej niepewności w moim życiu w ostatnim czasie, zarówno mieszkaniowej, jak i zawodowej, zarobkowej, sporo myślę o tym, co tak naprawdę znaczy dla mnie "bądź Wola Twoja". Przez całe życie swoje poczucie bezpieczeństwa budowałam na zabezpieczaniu takich podstawowych potrzeb, na tym, że miałam jakieś oszczędności, że byłam w stanie samodzielnie się utrzymać, że miałam przewidywalne zarobki, miejsce do mieszkania. Miałam silną potrzebę kontroli na takimi sprawami. I dużo w związku z tym napięcia, przytłaczającego ciężaru odpowiedzialności.
Odkryłam też, że nie umiałam się w małżeństwie tą odpowiedzialnością za finanse, za zabezpieczenie mieszkania podzielić, ani zaufać nikomu innemu niż sobie. Nie tylko mężowi. Bogu też. To we mnie brało się z lęku. Poczucie, że ja się opieram na sobie, że daję radę, pozwalało mi czuć się bezpiecznie - ale w bardzo niebezpieczny sposób. Bezpieczeństwo budowane na poczuciu niezależności. Miałam ogromny problem z zaufaniem, uznaniem swojej zależności. Moje doświadczenia nauczyły mnie, że zależność oznacza tylko niebezpieczeństwo, możliwość skrzywdzenia mnie. I że przed krzywdą mogą się bronić tylko niezależnością. Powoli uczę się, że nie są to reguły, ale po prostu moje własne trudne doświadczenia. I że można inaczej. Że zależność może oznaczać wiele dobrych rzeczy.
To dla mnie nowość, bo dotąd sądziłam, że to mój uzależniony mąż uchylał się od odpowiedzialności. I jest to prawdą, ale nie całą. Bo jest też druga część - mojego udziału w tym, że doszliśmy do sytuacji w której cała odpowiedzialność w tych zakresach spoczywała na mnie, a mąż się wycofał całkowicie. Gdy mąż zaczął się wycofywać, mi w tych moich trudnościach było to na rękę. Więc w żaden sposób nie protestowałam, nie wyrażałam sprzeciwu, po prostu zajmowałam każde miejsce z którego mąż się wycofywał. W moich trudnościach pozwalało mi to czuć się bezpieczniej. Ale nie zostawiało mężowi przestrzeni na powrót. Po każdym kryzysie osobistym, w którym mąż zaliczał silniejszą relację z używkami, gdy wracał zastawał mniej przestrzeni dla siebie, w naszej relacji, w naszym małżeństwie, w naszej rodzinie. Bardzo dobrana z nas para, bo na każdy mój deficyt, mąż ma swój, idealnie pasujący do mojego, a na każdy deficyt męża przypada mój, pasujący co do milimetra. Milimetra? Raczej co do mikrona...W pozytywach też tak do siebie pasujemy, tylko z jakiś dziwnych przyczyn postanowilismy iść drogą deficytów... Coraz lepiej rozumiem czemu trzeba się nawracać i że warto to czasem przyjąć dosłownie i (na)wrócić się.
Widzę też coraz wyraźniej, że koszt takiej niezależności, jaką sobie całe życie budowałam jest ogromny. Wczoraj podczas Mszy Świętej na chwilę udało mi się oddać to wszystko, co na siebie w tym zakresie biorę tak całkowicie. Zaskoczyło mnie, że odczułam to w ciele, głównie w ramionach, które w jednej chwili się rozluźniły i przestały mnie boleć. Nie wiedziałam, ile tam mam napięcia. Dokąd nie przestało boleć, nie wiedziałam nawet, że boli. Teraz już zwracam uwagę, co czuję w ramionach - i widzę ile znów na siebie biorę, bo znów mam mnóstwo napięcia. Dobry wskaźnik postępu. Na razie bardzo mizernego postępu. No ale świadomość problemu daje szansę na jego przepracowanie.
Nie jest jednak wcale tak łatwo i gładko, bo ja tak łatwo się nie poddaję. W kategorii oślego uporu zajęłabym zapewne wysokie miejsce. Bardzo się upieram przy tym, by działać swoimi siłami i realizować swoje scenariusze, widzę to. Przypominają mi się wszystkie małe dzieciaki, które koniecznie chciały same i same. I czasem miało to sens, ale czasem porywały się na rzeczy, których nie miały szans samodzielnie wykonać. Uczę się nie być takim upartym dzieciakiem. Dużo przede mną, bo widzę, że ja mam dużo przekonania w sobie o tym, że wiem co dla mnie dobre, ale też co dobre dla innych. I uparcie chcę trzymać kierownicę. Czasem nie tylko swoją, ale jeszcze kontrolować kierownice innych osób Za to nie za bardzo potrafię posłuchać, co rodzice mają mi do powiedzenia.
Uczę się też oddawać mężowi z powrotem tą przestrzeń, którą zajęłam. Jestem bardzo wdzięczna za to, że w odpowiedzi mój mąż powoli i ostrożnie, ale jednak troszkę tej przestrzeni zajmuje. Zapewne czuje się tutaj nie jak u siebie, ale jakby stąpał po polu minowym. Zaminowanym przeze mnie. A ja jeszcze nie wiem jak wywiesić czytelną tabliczkę, że teren jest już rozbrojony...
Zauważyłam, że mąż chętniej pokrywa bezpośrednio koszty związane z synem, kupuje mu coś, niż przekazuje mi gotówkę. Rozumiem to teraz chyba trochę lepiej. W momencie, gdy mąż przekazuje mi pieniądze na syna, jakby traci nad nimi kontrolę, ale może też ma poczucie, że choć daje swój wkład, to jest on dla dziecka niewidoczny. Nie sądzę, by mąż podejrzewał mnie o to, że wydawałabym pieniądze na dziecko na jakieś inne rzeczy. Mam nadzieję, że nie. Ale na pewno to jest miłe, gdy idzie się z dzieckiem i na przykład kupuje mu wymarzoną piłkę. I zaczynam rozumieć żal ojców zobowiązanych do alimentacji, gdy tą piłkę kupuje mama. Powoli zwiększa się finansowe zaangazowanie męża w utrzymanie syna. Cieszę się, że nie zdecydowałam się założyć mężowi sprawy w prokuraturze. Oznaczało to dla mnie i oznacza większe obciążenie, duży wysiłek i duży stres, ale wolę, gdy mąż sam z siebie powraca do tej sfery odpowiedzialności ojcowskiej, niż gdyby miało się to dziać w atmosferze przymusu, procesów. Cieszę się, że zaufałam w tym męzowi. Oraz swojej ocenie męża, tym jak widzę go sercem, mimo tego wszystkiego co obecnie trochę ten widok przysłania.
Uczę się oddawać tą przestrzeń nie tylko w sferze finansów. Zaczynam też na powrót w coraz większym stopniu uzwględniać zdanie męża. Męża potrzebuję słuchać uważnie, bo mąż mówi krótko i treściwie, a czasem w pokorze, bo to co mąż mówi jest czasem podane w trudnej formie, jest w tym na przykład złość i jakiś rodzaj napięcia, którego nie rozumiem. Ale mówi rozsądnie. Ostatnio mąż bardzo mnie wzmocnił, gdy zwróciłam sie do niego z moim problemem. I dał mi bardzo rozsądne wskazówki. Bardzo mi pomógł. Pisałam już pewnie o tym, że mam bardzo rozsądnego męża, który potrafi znajdować proste rozwiązania trudnych sytuacji i jeszcze pomóc innym w poczuciu się pewniej, spokojniej? Kocham bardzo tego mojego męża i przykro mi, gdy myślę o tym, jak ta nasza relacja jest obecnie trudna i zawikłana. Tęsknię za tym, by było dobrze. Ale też cenię, że mąz nawet w tym zawikłaniu potrafi czasem się trochę do mnie pochylić.
Potrzebowałam tym razem sporo pokory, bo wskazówki męża dostałam właśnie z tym napięciem i czułam też, że mąż ma bardzo mieszane uczucia już przy słuchaniu mnie, w tym może nawet i niechęć. Nie wiem... Coraz mniej staram się interpretowac po swojemu, a skupiać się w zamian na pełnej połowie szklanki. Skoro mąż mnie słucha, to wyraźnie znaczy, że chce mnie wysłuchać, niezaleznie od trudnych emocji. W sumie zrozumiałych w naszej sytuacji.
Jasne, że wolałabym, aby mąż niczym prymus w szkole Pana Pulikowskiego usiadł ze mną, wysłuchał mnie tak całkiem i do głębi, potem jeszcze przytulił, dał się wypłakać, a potem spokojnie i z miłością ze mną porozmawiał. Ale zejdźmy na ziemię. Jesteśmy wciąż jeszcze w oku cyklonu. Dobrze, że zaczynamy współpracować.
Na początku całej tej drogi miałam poważne wątpliwości, czy wzięcie odpowiedzialności za swoją część kryzysu, czy praca nad sobą i nad zmianą siebie mają szansę wpłynąć na moją relację z mężem, który okazywał wobec mnie głównie wrogość. Jak moje zmiany mogą wpłynąć na drugą osobę? Coraz bardziej rozumiem, że wcale nie chodzi o to, byśmy się zmieniali, ani ja ani mąż. Jesteśmy zupełnie w porządku, w końcu stworzył nas Bóg. Pięknych i mądrych. Za to potrzebujemy nauczyć się róznych rzeczy, których nie potrafimy. Zmienić myślenie, tam, gdzie jest ono błędne. Pokochać siebie - ja siebie, a mąż siebie. Ale łatwiej o to, gdy widzę miłość i troskę w oczach drugiego człowieka. Więc sama też mogę dbać o to, by i mój mąż wdział miłość i troskę w moich oczach. Potrzebujemy też Boga. I w zasadzie więcej już nic.
Podziękowałam mężowi szczerze i z serca za wsparcie jakiego mi udzielił, pisząc o tym co czuję i co dla mnie w tym było ważne i mnie poruszyło. Napisałam o tym w smsie. Krótko. Moderacja byłaby ze mnie dumna. I podzielę się radością - mój mąz mi odpisał, mimo, że zwykle moje wiadomości przyjmuje jedynie milcząco do wiadomości. Odpisał mi jedną śliczną buźką. Z której bardzo się cieszę. Już pisałam, że bardzo mojego męża kocham?
Tak przy okazji całej tej niepewności w moim życiu w ostatnim czasie, zarówno mieszkaniowej, jak i zawodowej, zarobkowej, sporo myślę o tym, co tak naprawdę znaczy dla mnie "bądź Wola Twoja". Przez całe życie swoje poczucie bezpieczeństwa budowałam na zabezpieczaniu takich podstawowych potrzeb, na tym, że miałam jakieś oszczędności, że byłam w stanie samodzielnie się utrzymać, że miałam przewidywalne zarobki, miejsce do mieszkania. Miałam silną potrzebę kontroli na takimi sprawami. I dużo w związku z tym napięcia, przytłaczającego ciężaru odpowiedzialności.
Odkryłam też, że nie umiałam się w małżeństwie tą odpowiedzialnością za finanse, za zabezpieczenie mieszkania podzielić, ani zaufać nikomu innemu niż sobie. Nie tylko mężowi. Bogu też. To we mnie brało się z lęku. Poczucie, że ja się opieram na sobie, że daję radę, pozwalało mi czuć się bezpiecznie - ale w bardzo niebezpieczny sposób. Bezpieczeństwo budowane na poczuciu niezależności. Miałam ogromny problem z zaufaniem, uznaniem swojej zależności. Moje doświadczenia nauczyły mnie, że zależność oznacza tylko niebezpieczeństwo, możliwość skrzywdzenia mnie. I że przed krzywdą mogą się bronić tylko niezależnością. Powoli uczę się, że nie są to reguły, ale po prostu moje własne trudne doświadczenia. I że można inaczej. Że zależność może oznaczać wiele dobrych rzeczy.
To dla mnie nowość, bo dotąd sądziłam, że to mój uzależniony mąż uchylał się od odpowiedzialności. I jest to prawdą, ale nie całą. Bo jest też druga część - mojego udziału w tym, że doszliśmy do sytuacji w której cała odpowiedzialność w tych zakresach spoczywała na mnie, a mąż się wycofał całkowicie. Gdy mąż zaczął się wycofywać, mi w tych moich trudnościach było to na rękę. Więc w żaden sposób nie protestowałam, nie wyrażałam sprzeciwu, po prostu zajmowałam każde miejsce z którego mąż się wycofywał. W moich trudnościach pozwalało mi to czuć się bezpieczniej. Ale nie zostawiało mężowi przestrzeni na powrót. Po każdym kryzysie osobistym, w którym mąż zaliczał silniejszą relację z używkami, gdy wracał zastawał mniej przestrzeni dla siebie, w naszej relacji, w naszym małżeństwie, w naszej rodzinie. Bardzo dobrana z nas para, bo na każdy mój deficyt, mąż ma swój, idealnie pasujący do mojego, a na każdy deficyt męża przypada mój, pasujący co do milimetra. Milimetra? Raczej co do mikrona...W pozytywach też tak do siebie pasujemy, tylko z jakiś dziwnych przyczyn postanowilismy iść drogą deficytów... Coraz lepiej rozumiem czemu trzeba się nawracać i że warto to czasem przyjąć dosłownie i (na)wrócić się.
Widzę też coraz wyraźniej, że koszt takiej niezależności, jaką sobie całe życie budowałam jest ogromny. Wczoraj podczas Mszy Świętej na chwilę udało mi się oddać to wszystko, co na siebie w tym zakresie biorę tak całkowicie. Zaskoczyło mnie, że odczułam to w ciele, głównie w ramionach, które w jednej chwili się rozluźniły i przestały mnie boleć. Nie wiedziałam, ile tam mam napięcia. Dokąd nie przestało boleć, nie wiedziałam nawet, że boli. Teraz już zwracam uwagę, co czuję w ramionach - i widzę ile znów na siebie biorę, bo znów mam mnóstwo napięcia. Dobry wskaźnik postępu. Na razie bardzo mizernego postępu. No ale świadomość problemu daje szansę na jego przepracowanie.
Nie jest jednak wcale tak łatwo i gładko, bo ja tak łatwo się nie poddaję. W kategorii oślego uporu zajęłabym zapewne wysokie miejsce. Bardzo się upieram przy tym, by działać swoimi siłami i realizować swoje scenariusze, widzę to. Przypominają mi się wszystkie małe dzieciaki, które koniecznie chciały same i same. I czasem miało to sens, ale czasem porywały się na rzeczy, których nie miały szans samodzielnie wykonać. Uczę się nie być takim upartym dzieciakiem. Dużo przede mną, bo widzę, że ja mam dużo przekonania w sobie o tym, że wiem co dla mnie dobre, ale też co dobre dla innych. I uparcie chcę trzymać kierownicę. Czasem nie tylko swoją, ale jeszcze kontrolować kierownice innych osób Za to nie za bardzo potrafię posłuchać, co rodzice mają mi do powiedzenia.
Uczę się też oddawać mężowi z powrotem tą przestrzeń, którą zajęłam. Jestem bardzo wdzięczna za to, że w odpowiedzi mój mąż powoli i ostrożnie, ale jednak troszkę tej przestrzeni zajmuje. Zapewne czuje się tutaj nie jak u siebie, ale jakby stąpał po polu minowym. Zaminowanym przeze mnie. A ja jeszcze nie wiem jak wywiesić czytelną tabliczkę, że teren jest już rozbrojony...
Zauważyłam, że mąż chętniej pokrywa bezpośrednio koszty związane z synem, kupuje mu coś, niż przekazuje mi gotówkę. Rozumiem to teraz chyba trochę lepiej. W momencie, gdy mąż przekazuje mi pieniądze na syna, jakby traci nad nimi kontrolę, ale może też ma poczucie, że choć daje swój wkład, to jest on dla dziecka niewidoczny. Nie sądzę, by mąż podejrzewał mnie o to, że wydawałabym pieniądze na dziecko na jakieś inne rzeczy. Mam nadzieję, że nie. Ale na pewno to jest miłe, gdy idzie się z dzieckiem i na przykład kupuje mu wymarzoną piłkę. I zaczynam rozumieć żal ojców zobowiązanych do alimentacji, gdy tą piłkę kupuje mama. Powoli zwiększa się finansowe zaangazowanie męża w utrzymanie syna. Cieszę się, że nie zdecydowałam się założyć mężowi sprawy w prokuraturze. Oznaczało to dla mnie i oznacza większe obciążenie, duży wysiłek i duży stres, ale wolę, gdy mąż sam z siebie powraca do tej sfery odpowiedzialności ojcowskiej, niż gdyby miało się to dziać w atmosferze przymusu, procesów. Cieszę się, że zaufałam w tym męzowi. Oraz swojej ocenie męża, tym jak widzę go sercem, mimo tego wszystkiego co obecnie trochę ten widok przysłania.
Uczę się oddawać tą przestrzeń nie tylko w sferze finansów. Zaczynam też na powrót w coraz większym stopniu uzwględniać zdanie męża. Męża potrzebuję słuchać uważnie, bo mąż mówi krótko i treściwie, a czasem w pokorze, bo to co mąż mówi jest czasem podane w trudnej formie, jest w tym na przykład złość i jakiś rodzaj napięcia, którego nie rozumiem. Ale mówi rozsądnie. Ostatnio mąż bardzo mnie wzmocnił, gdy zwróciłam sie do niego z moim problemem. I dał mi bardzo rozsądne wskazówki. Bardzo mi pomógł. Pisałam już pewnie o tym, że mam bardzo rozsądnego męża, który potrafi znajdować proste rozwiązania trudnych sytuacji i jeszcze pomóc innym w poczuciu się pewniej, spokojniej? Kocham bardzo tego mojego męża i przykro mi, gdy myślę o tym, jak ta nasza relacja jest obecnie trudna i zawikłana. Tęsknię za tym, by było dobrze. Ale też cenię, że mąz nawet w tym zawikłaniu potrafi czasem się trochę do mnie pochylić.
Potrzebowałam tym razem sporo pokory, bo wskazówki męża dostałam właśnie z tym napięciem i czułam też, że mąż ma bardzo mieszane uczucia już przy słuchaniu mnie, w tym może nawet i niechęć. Nie wiem... Coraz mniej staram się interpretowac po swojemu, a skupiać się w zamian na pełnej połowie szklanki. Skoro mąż mnie słucha, to wyraźnie znaczy, że chce mnie wysłuchać, niezaleznie od trudnych emocji. W sumie zrozumiałych w naszej sytuacji.
Jasne, że wolałabym, aby mąż niczym prymus w szkole Pana Pulikowskiego usiadł ze mną, wysłuchał mnie tak całkiem i do głębi, potem jeszcze przytulił, dał się wypłakać, a potem spokojnie i z miłością ze mną porozmawiał. Ale zejdźmy na ziemię. Jesteśmy wciąż jeszcze w oku cyklonu. Dobrze, że zaczynamy współpracować.
Na początku całej tej drogi miałam poważne wątpliwości, czy wzięcie odpowiedzialności za swoją część kryzysu, czy praca nad sobą i nad zmianą siebie mają szansę wpłynąć na moją relację z mężem, który okazywał wobec mnie głównie wrogość. Jak moje zmiany mogą wpłynąć na drugą osobę? Coraz bardziej rozumiem, że wcale nie chodzi o to, byśmy się zmieniali, ani ja ani mąż. Jesteśmy zupełnie w porządku, w końcu stworzył nas Bóg. Pięknych i mądrych. Za to potrzebujemy nauczyć się róznych rzeczy, których nie potrafimy. Zmienić myślenie, tam, gdzie jest ono błędne. Pokochać siebie - ja siebie, a mąż siebie. Ale łatwiej o to, gdy widzę miłość i troskę w oczach drugiego człowieka. Więc sama też mogę dbać o to, by i mój mąż wdział miłość i troskę w moich oczach. Potrzebujemy też Boga. I w zasadzie więcej już nic.
Podziękowałam mężowi szczerze i z serca za wsparcie jakiego mi udzielił, pisząc o tym co czuję i co dla mnie w tym było ważne i mnie poruszyło. Napisałam o tym w smsie. Krótko. Moderacja byłaby ze mnie dumna. I podzielę się radością - mój mąz mi odpisał, mimo, że zwykle moje wiadomości przyjmuje jedynie milcząco do wiadomości. Odpisał mi jedną śliczną buźką. Z której bardzo się cieszę. Już pisałam, że bardzo mojego męża kocham?