Kilka pytań o separację

Refleksje, dzielenie się swoimi przeżyciami...

Moderator: Moderatorzy

renta11
Posty: 842
Rejestracja: 05 lut 2017, 19:20
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: renta11 »

Ruto

Ze współuzależnieniem jest taki problem, że zamiast zajmować się sobą, zajmujemy się kimś innym, aby właśnie nie zajmować się sobą.
I jest to mocno wdrukowany mechanizm obronny. Boimy się zajmować sobą, więc chowamy się za zajmowaniem się innymi. I tutaj postawa mocno religijna przeszkadza. Nie, że jest to zła postawa. bo choćby Przyjaciele Milości Miłosiernej pięknie taką postawę opisują, do jakiej Ty dążysz. Ale to postawa do przyjęcia przez kogoś, kto nie tylko jest religijny, ale i zdrowy.
Bo mechanizm obronny, z lęku przed zajęciem się sobą, podpowiada nam, że przecież muszę: zbawić męża, kochać męża, myśleć o mężu.
A tutaj należałoby zastosować tą słynną maskę tlenową w samolocie. Aby: zbawić męża, kochać męża, myśleć o mężu to ... najpierw to wszystko muszę zrobić ze sobą. Bo tylko zdrowa osoba może: zbawić męża ....

Więc Ruto, spakuj w końcu męża w prezent i zostaw Bogu pod opieką. To najlepsza opieka dla niego w tym momencie.
A Ty zajmij się - SOBĄ. Najlepiej także na Al-Anon.

I zacznij od postawienia siebie w centrum. Czyli zamiast zastanawiać się, co myśli mąż, co mu w duszy gra, kiedy uruchomi tę iskrę dobroci w sobie, Ty:
1, wyznacz granice Twojej tolerancji jego zachowań w stosunku do ciebie, dziecka
2. ułoż mechanizmy Twojej reakcji na naruszanie poszczególnych granic
3. i działaj w każdym przypadku naruszania poszczególnych granic zgodnie z przyjętym schematem.

I nic więcej, jeśli chodzi o męża, oprócz ewentualnie krótkiej modlitwy za niego.

A całą resztę czasu (ogromu zajętego dotychczas myśleniem o mężu) wykorzystaj na myślenie, pracę nad sobą, Czyli np. szukaniem pracy, dobrego czasu z dzieckiem bez gadania z nim o mężu, terapii, chodzeniem na Al-Anon itd. Jeśli to zrobisz, to będziesz w stanie góry przenosić.
Dopiero, kiedy wyzdrowiejesz, poczujesz się wolna i silna, terapeuta stwierdzi, że to ten czas, to ewentualnie wtedy zacznij myśleć o mężu. Ale wtedy to już będziesz wiedzieć, że jego zbawienie będzie zależeć od niego, jego ewentualne zdrowienie będzie w jego rękach, tą iskrę to on rozdmucha, albo i nie. A Ty możesz się temu przyglądać z uśmiechem czekając, kiedy on poprosi Ciebie o pomoc.
To trudne, wiem.
Pomyśl o tym, bez pisania elaboratu, jak wyżej.
św. Augustyn
"W zasadach jedność, w szczegółach wolność, we wszystkim miłosierdzie".
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Kolejny dobry tydzień. Mój mąż pozostaje trzeźwy i nadal bardzo dużo czasu poświęca synkowi. Jest bardzo zaangażowany, robi wszystko co jest potrzebne, gotuje, spędza z małym czas bardzo kreatywnie, radośnie. Mój mąż w relacji z synkiem przypomina znów siebie sprzed kryzysu, gdy był wspaniałym, kochającym ojcem. Mały kwitnie. Bardzo kocha tatę i cieszy mnie jego radość.

Cieszę się, że poszłam za wewnętrznym wezwaniem by się wyciszyć, maksymalnie odciąć, wejść w wewnętrzną pokutę.
Cieszę się też, że mimo obaw, niepokoju, nieufności, postanowiłam zachowywać się "nienormalnie" gdy sercem poczułam zmianę w mężu i postanowiłam dać mu szansę. Cieszę się, że nie uległam namowom, by nie pozwalać mężowi na przebywanie w domu, by nie wychodzić z domu, gdy jest mąż, i wszystkie podobne rzeczy. Cieszę się, że postanowiłam puścić w niepamięć męża zachowania gdy nie był trzeźwy i traktować męża ze spokojem i szacunkiem, jeśli tylko mój mąż da mi szansę i będzie mnie traktował ze spokojem i szacunkiem. Nie wiem, co będzie działo się dalej. Staram się ufać. Cieszę się, że mały czuje się dobrze z tatą i że mój mąz przestał być wobec mnie wrogi. I cieszę się zmianą w sobie, bo znów czuję się w relacji z mężem wolna. Mam wiele współuzaleznionych reakcji w wielu sytuacjach - ale wobec męża nie znajduję już w sobie tego współuzależnionego wiszenia, zależności od tego co mąż zrobi, powie. I to dodaje mi takiej wewnętrznej lekkości, radości. Nie mam też wewnętrznego impulsu, by na męża wpływać. W jakikolwiek sposób. I nie panikuję, myśląc, że za jakiś czas może nadejść kolejny ciąg (choć oczywiście czuję wtedy smutek).

Czas, który mój mąż spędza z synkiem, ja spędzam często na spacarach, na Mszy Świętej, na Adoracji. Dobrze mi z tym. Dużo się modlę, pracuję nad sobą bardzo intensywnie. Z mężem prawie się nie widuję, nie ma między nami wrogości, spadło napięcie, ale jest po obu stronach nieufność. Nie tylko ja się obawiam, czy mój mąż nie ma skrytych intencji, mój mąż wobec mnie ma podobnie - ja to mocno czuję. Dlatego na razie myślę, że rozsądniejszy jest dystans. I nie narzucanie się. Jesteśmy wobec siebie uprzejmi.

Zrobiłam coś zupełnie nowego. W sumie niechcący. Dużo się modlę, ale zawsze w tej modlitwie gadam i gadam. Po Drodze Krzyżowej przypomniało mi się, jak kiedyś Ozeasz napisał, że podczas adoracji rozmawiał z Jezusem, że usłyszał, by jeszcze chwilę został. I spontacznie, będac jeszcze bardzo wzruszona i poruszona Drogą Krzyżową zapytałam _ Jezu, czy chcesz, żebym jeszcze z Tobą została? Miałam na myśli Adorację w mniejszym Kosciele. I usłyszałam odpowiedź w sercu. Żebym wracała do domu. I że zastanę tam niespodziankę i żebym nie krzyczała i cierpliwie ich wysłuchała.

Po pierwsze trudno mi było przyjąć, że to rzeczywista odpowiedź, a nie moja własna myśl. Chociaż wiedziałam, że to nawet nie była myśl. Myśli nie pojawiają się w sercu. Przynajmniej nie mi. Hasło "niespodzianka w domu" dla osoby współuzaleznionej jest trudne - poczułam niepokój. Bo całe lata obawiałam się, co w domu zastanę, żyłam w stałym niepokoju. No ale to co czułam - co słyszałam sercem - nie było ostrzeżeniem, raczej czułam w tym rozbawienie, czułość, ale i radę, wskazówkę. Szłam do domu zaniepokojona, i trochę taka z niedowierzaniem, oszołomieniem, ciekawością, co tam w tym domu jest.

Była niespodzianka. Mało się nie przewróciłam z wrażenia, gdy mały zakrzyknął na powitanie: Mamo, mamy niespodziankę! Była z kategorii zupełnie niewinnych, ale takich, które zdecydowanie spowodowałyby okazanie przeze mnie niezadowolenia i krzyk. Nie krzyczałam, cierpliwie wysłuchałam. I mój mąż nagle zaczął mi o sobie opowiadać. A ja go słuchałam. My mieliśmy taką więź ze sobą kiedyś. Ale potem wszystkie te trudne rzeczy, nałogi, pornografia, bardzo nas od siebie zdystansowały. Straciliśmy wzajemne zaufanie. Ja stałam się jednym wielkim kłębkiem nerwów. Krzyczącym, stale napiętym i oczekującym, że "zaraz coś się stanie", że coś się wyda, że czegoś znów się dowiem, coś odkryję, znerwicowanym kłębkiem nerwów. Stale żyłam w poczuciu, że mój mąz coś przede mną ukrywa - i zwykle ukrywał. Czułam się strasznie, będąc okłamywana. Czułam się krzywdzona. Zdradzana. Samotna. Jeszcze gorzej czułam się z tym, że mój mąż tracił do mnie szacunek, że daję się okłamywac, że stałam się dla niego kimś, kogo trzeba okłamać, przeszkodą. I że nic z tego nie można było omówić, wyjasnić, bo formalnie w oficjalnej wersji, to były tylko "moje wymysły". Nie wiem, jak ja dawałam rady tak funkcjonować. I jak cierpiałam, wciąż licząc na zmianę. I jak to napięcie wylewało się ze mnie niekontrolowanie, choć wcale tego nie chciałam. Jak zdesperowana sie czułam, by to jakoś przeciąć, ujawnić. Sądziłam, że wtedy na pewno coś się zmieni. Te moje reakcje, nad którymi straciłam kontrolę i które się we mnie utrwaliły, jeszcze ten dystans pogłębiały. Żal mi bardzo i samej siebie i z tego czasu i mojego męża także. Byliśmy jak dwoje poranionych dzieciaków, które mimo miłości tylko się raniły mocniej i mocniej. To naprawdę niesamowite, że miłość może przetrwać takie rzeczy.

Nadal jest między nami emocjonalna więź - i ona potrafi wracać spontanicznie, nieoczekiwanie. Czasem niechciana. Zdarzyło się nam szczerze porozmawiać - także w kryzysie. Ale po raz pierwszy odkąd ten nasz kryzys jest tak silny, mój mąż się wobec mnie otworzył i mówił mi o sobie w tai sposób. Tak szczerze, radośnie się dzielił sobą. I z przyjemnością go słuchałam. Kocham wewnętrzny świat mojego męża i zawsze czułam się szczęsliwa, gdy byłam do niego wpuszczana. Każdy ma taki swój świat, ale świat mojego męża jest absolutnie wyjątkowy. Przynajmniej dla mnie. Tak dawno tam nie byłam.
Gdy wychodziłam z pokoju synka usłyszałam, jak synek mówi tacie - Widzisz, mówiłem ci, że można mamie powiedzieć i wcale nie będzie krzyczała. O mało prawie nie przewróciłam się po raz drugi. Bo prawda jest taka, że gdyby nie Słowa, który usłyszałam sercem, tak właśnie bym zareagowała.

Ale wiem też, że takie moje reakcje się zakończyły. Wróciłam jakby dawna ja, sprzed tych zdarzeń, trudności, które dotknęły nasze małżeństwo. Nie muszę już krzyczeć, mogę słuchać. Chcę słuchać. Teraz już nie będę krzyczała. Umiem już reagować inaczej, nawet gdy pojawia się zagrożenie, napięcie. Wiem jak mogę inaczej reagować - pracowałam nad tym ostatni rok. Choć zapewne hasło "niespodzianka w domu", pewnie jeszcze przez jakiś czas będzie dla mnie stresorem, budzącym wewnętrzny niepokój.

Może patetycznie, ale chcę napisać tak jak czuję - wiele na Sycharze piszemy, mówimy o tym, że Bóg Ojciec, Jezus, Duch Święty są obecni nadal w naszym Sakramencie, niezależnie od tego, co się dzieje, jak bardzo małżonkowie są od siebie oddzieleni. I że Bóg w Trójcy Jedyny dąży do tego, by nas z powrotem do siebie przyprowadzić, że jest wierny. Czasem, gdy się to słyszy, czyta, wydaje się to nieprawdopodobne. Trudno to sobie tak realnie wyobrazić. Że to działanie, ta pomoc, mogą być tak bezpośrednie, namacalne wręcz, realne. Nie wiem, dlaczego dotąd tylko gadałam i niby wszystko oddawałam, ale ani razu o nic nie zapytałam. Nawet podczas Adoracji, albo gadałam, albo mówiłam modlitwy. Gdy próbowałam ciszy, i tak zaczynałam gadać.

Nadal nie wiem, czy moje małżeństwo uda się uzdrowić. Wiem już, że Bóg szanuje moją wolę na równi z wolą mojego męża. I że z tej naszej woli możemy czynić dowolny użytek. Wiem jednak, że Bóg naprawdę jest Bogiem wiernym i jest w naszym sakramencie obecny i dąży, aktywnie dąży do pojednania nas, małżonków. I że Boże pomysły na nasze pojednanie są znacznie lepsze niż nasze pomysły.
W księdze Syracydesa (25), którą bardzo lubię, jest zapisane tak: "Bardzo lubię trzy rzeczy, a one podobają się Panu i ludziom, zgoda braci, miłość bliźnich, żona i mąż złączeni w jedno". Ale jest też tak (27): "Żona krzykliwa i gadatliwa jest jak trąba wojenna, wzywająca do odwrotu, w takich warunkach każdy żyje jak w zgiełku wojennym".

Nie ma znaczenia, że ta moja nadprzeciętna krzykliwość i gadatliwość były reakcją na stres, związany z byciem okłamywaną, z tym co wiązało się z nałogami mojego męża, co było ogromnym napięciem i ciężarem. Mogłabym nawet powiedzieć, że nawet jeśli nie były uprawnione, to były zrozumiałe, jako ludzkie reakcje. I to, że się utrwaliły we mnie też jest zrozumiałe. To wiem już od dawna, że nie chodzi w kryzysie, by szukać przyczyn jako usprawiedliwień, ale by szukać tego, co mogę w sobie naprawić. Może to dziwne, ale nie widziałam tego, że byłam jak trąba wojenna. Bo się usprawiedliwiałam - skoro krzyczę, to zapewne mam powód by krzyczeć. I nie widziałam jak tym, że krzyczę izoluję się i nie daję szansy na porozumienie, jak bardzo wtedy nie słucham. Jak ranię.

Myślałam ostatnio nad tym, nad czym mam pracować na drugim etapie terapii. Myślałam przez moment, że znalazłam dwa takie obszary, ten mój krzyk i idący za tym brak cierpliwości w słuchaniu i mój niepokój w reakcji na to, że "w domu jest niespodzianka".
Nad reakcjami lęku, paniki, które się we mnie wbudowały i utrwaliły muszę podjąć systematyczną pracę. Natomiast każe ze Słów, jakie pojawiły sie w moim sercu, było leczące. Zniknął we mnie krzyk jako reakcja automatyczna i pojawiła się we mnie od nowa otwartość by cierpliwie słuchać bliskich mi osób, cierpliwie, z uwagą i miłością, jaka się im należy. Nie umiem wytłumaczyć wszystkiego, co kryje się za tym cierpliwie, chodzi o takie autentyczne zaangażowane słuchanie, gdy przyjmujemy kogoś, łączymy się z nim, otwieramy siebie, gdy ta osoba otwiera siebie i gdy jesteśmy wobec tej osoby delikatni. Jak delikatne, czułe objęcie kogoś, jego serca, duszy? Wiem też, że Słowa Wróć do domu też coś we mnie zmieniły, ale nie wiem jeszcze co. Jakby coś tam we mnie zostało lekko trącone, jakby zapoczątkowało to jakiś proces, który teraz się we mnie odbywa.

Jeśli ktoś z was zastanawia się nad sensem wejścia głębiej w pokutę, jałmużnę, post, odcięcie się na jakiś czas, wejście w wyrzeczenie, w pogłębioną intensywniejszą modlitwę - to zachęcam. Wysłuchałam sporo rekolekcji o tym, jak pokutować. Za najlepszy know-how uznałam wystąpienie Księdza Dominika Chmielewskiego. I szłam i nadal idę w pokucie za Księdza wskazówkami.
https://www.youtube.com/watch?v=hxFprMrFn4Q
W początku wystąpienia Ksiądz Dominik mówi, że "Pokuta jest pomysłem Pana Boga na spotkanie się z człowiekiem. Jeśli chcesz mieć żywe doświadczenie Boga, to musisz mieć też doświadczenie pokuty w swoim życiu". Nie sądziłam, że to są tak prawdziwe słowa, że mogę je potraktować tak dosłownie.

Dla tych, którzy mogliby się obawiać takiego doświadczenia. Jestem mamą. Więc jest też poziom na którym funkcjonuję zupełnie zwyczajnie, przygotowuję posiłki, sprzątam, piorę, robię zakupy, oglądam z synkiem rodzinne filmy, czytamy lektury, chodzimy na spacery, do tego łapię jakieś zlecenia, więc także pracuję. Mam też inne relacje, więc rozmawiam, coś dla kogoś załatwiam. Na przykład kłócę się z moją mamą. Czyli robię wszystko to co normalnie. Choć niektórych rzeczy nie robię - głównie tych związanych z rozrywką, internetem, czytaniem czy oglądaniem na potrzeby mojej rozrywki tego co nie jest treścią religijną. Czak, który na tym zyskałam przeznaczam na pokutę. Ale też poranki gdy mały śpi i wieczory, gdy już śpi. Własne spacery także zamieniam w medytacje, modlitwę. Więc jest to realne przy zwykłym trybie życia, nie trzeba zakykac się w klasztorze kontemplacyjnym. I nie prowadzi do odrealnienia, wręcz przewciwnie funkcjonuję dobrze - muszą być lepiej niż dotąd zorganizowana - a różnie z tym u mnie.

Pozdrawiam wszystkich serdecznie, dobrej Bożej niedzieli
Z modlitwą :)
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Niedługo rozpocznie się Ekstremalna Droga Krzyżowa.
https://www.edk.org.pl/

Dla tych, co nie znają inicjatywy, informacja ze strony:
"Do tej pory wyzwaniem EDK było przejście 40 km nocą, w samotności i skupieniu. Sam trud wędrówki wydawał się wielki. Teraz to za mało. Nie chodzi o to, aby przejść trasę, ale o to, aby ją pokonać i stać się pięknym człowiekiem. Od dzisiaj miarą EDK nie są kilometry, ale zmiana, która się dokona w człowieku – piękno. Zapraszam na EDK AD 2021!"

https://www.edk.org.pl/trasa-edk-5539
Planuję tą trasę - Warszawa Wola - Niepokalanów 19 marca. Ale wiele tras jest w póżniejszych terminach.

W praktyce idący, szczególnie kobiety raczej dla bezpieczeństwa łączą się w grupki. Co nie wyklucza przejścia trasy w skupieniu i samotności. Jeśli więc któraś z kobiet/dziewcząt będzie się chciała przyłączyć, to zapraszam :) Wystarczy wiadmość na priv do wtorku, bo unikam korzystania z netu, ale zajrzę w poniedziałek i wtorek wieczorem na forumową pocztę.
Z dużym prawdopodobieństwem będę dysponować transportem awaryjnym - na nieprzewidziane okoliczności (jest to zalecane) i transportem powrotnym (samochód - 2 miejsca będą wolne). Jest też powrotna kolejka do W-wy.
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Caliope »

Pamiętaj Ruto o jednym, mąż jest uzależniony, nie jest trzeźwy jak piszesz. On ma teraz okres krótkiej abstynencji, który skończy się jak zawsze wcześniej , on sobie za jakiś czas da "nagrodę" za swoje trudy. Syn musi wiedzieć, że niedługo może wystąpić znów ciąg i będzie rozczarowany i smutny, a też może mieć poczucie winy, że coś zrobił, że tata znów pije.
sajmon123
Posty: 871
Rejestracja: 16 lis 2020, 22:57
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Mężczyzna

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: sajmon123 »

Caliope pisze: 14 mar 2021, 12:13 Pamiętaj Ruto o jednym, mąż jest uzależniony, nie jest trzeźwy jak piszesz. On ma teraz okres krótkiej abstynencji, który skończy się jak zawsze wcześniej , on sobie za jakiś czas da "nagrodę" za swoje trudy. Syn musi wiedzieć, że niedługo może wystąpić znów ciąg i będzie rozczarowany i smutny, a też może mieć poczucie winy, że coś zrobił, że tata znów pije.
Caliope ja to widzę trochę inaczej. Masz rację, że może być tak, że znowu pojawi się ciąg. Alkoholik żeby zobaczyć swoje uzależnienie musi upaść na dno. Jednak, żeby leczenie zadziałało potrzeba uwierzyć w to, że trzeźwe życie jest lepsze. Kiedy w to uwierzyć jak nie poprzez te okresy abstynencji? Podoba mi się to, że Ruta potrafi coraz mocniej stawiać te granice. Jest źle - dystans. Jest dobrze to trzeba to dobro wyciągać jak najbardziej. Syn jest coraz starszy, coraz bardziej świadomy. Mąż w końcu zacznie bardziej liczyć się z jego zdaniem. Ja wierzę i Ruta też wierzy, że drobnymi krokami mąż podejmie walkę ze sobą. Skąd ma też Ruta czerpać nadzieję, że to co robi jest dobre? Trzeba doceniać każdy dzień, każdą miłą chwilę. Bóg jest z nią. Wiem, że Ruta to wie i idzie do przodu poprzez swoją wiarę, której jej bardzo zazdroszczę i chciałbym chociaż w paru procentach umieć tak wszystko oddawać Bogu jak ona. Z Bogiem Ruto
Ewuryca

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ewuryca »

Myśle że wiele osób radziło żeby odseparować się od męża ponieważ takie rozwiązanie wynikało z twojego opisu Ruto: mąż w ciągu, stosujący przemoc wobec dziecka, doprowadzający go do stanu gdzie on boi się własnego ojca, nie płacący alimentów. Mając taki obraz, raczej nikt z boku się przyglądający nie napisze żeby wysyłać syna do ojca. Teraz mamy obraz ojca niemalże idealnego, poświęcającego uwagę dziecku a nawet żonie, kochającego, czułego, troskliwego. Albo te przekazy są mocno wypływające z tego jakim chcesz widzieć twojego męża, albo może mąż nie jest w takim nałogu jak się mogłoby wydawać. Po tylu latach brania twardych narkotyków i alkoholu jest oczywiście możliwe wyjście z nałogu, ale czy możliwy jest aż tak diametralne rożny obraz jednego człowieka? W takim przypadku to sama nie wiedziałbym czy kochać czy się oddzielać czy jeszcze coś innego.
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Caliope »

sajmon123 pisze: 14 mar 2021, 12:53
Caliope pisze: 14 mar 2021, 12:13 Pamiętaj Ruto o jednym, mąż jest uzależniony, nie jest trzeźwy jak piszesz. On ma teraz okres krótkiej abstynencji, który skończy się jak zawsze wcześniej , on sobie za jakiś czas da "nagrodę" za swoje trudy. Syn musi wiedzieć, że niedługo może wystąpić znów ciąg i będzie rozczarowany i smutny, a też może mieć poczucie winy, że coś zrobił, że tata znów pije.
Caliope ja to widzę trochę inaczej. Masz rację, że może być tak, że znowu pojawi się ciąg. Alkoholik żeby zobaczyć swoje uzależnienie musi upaść na dno. Jednak, żeby leczenie zadziałało potrzeba uwierzyć w to, że trzeźwe życie jest lepsze. Kiedy w to uwierzyć jak nie poprzez te okresy abstynencji? Podoba mi się to, że Ruta potrafi coraz mocniej stawiać te granice. Jest źle - dystans. Jest dobrze to trzeba to dobro wyciągać jak najbardziej. Syn jest coraz starszy, coraz bardziej świadomy. Mąż w końcu zacznie bardziej liczyć się z jego zdaniem. Ja wierzę i Ruta też wierzy, że drobnymi krokami mąż podejmie walkę ze sobą. Skąd ma też Ruta czerpać nadzieję, że to co robi jest dobre? Trzeba doceniać każdy dzień, każdą miłą chwilę. Bóg jest z nią. Wiem, że Ruta to wie i idzie do przodu poprzez swoją wiarę, której jej bardzo zazdroszczę i chciałbym chociaż w paru procentach umieć tak wszystko oddawać Bogu jak ona. Z Bogiem Ruto
Sajmon masz rację, ale musi być w terapii, a jest czynnym alkoholikiem, uzależnionym też od innych rzeczy. Trzeba to brać pokornie, bo wiem z mojego doświadczenia jak to działa jeśli dojdzie do powrotu do picia, a ten nastąpi. Ja miałam poczucie winy, że przeze mnie ojczym pije, że byłam niegrzeczna, a tak było miło chwilę. Okresy abstynencji bez terapii, to naprawdę niestety, tylko przyzwolenie na dalsze picie za jakiś czas, na pewno miałeś już ciągi, to wiesz o tym. Pokora, to się liczy, bo jak mąż nie upadnie i nie pójdzie po pomoc nic nie będzie nigdy jak trzeba. Najgorsza jest wiara w to, że teraz nie pije, to się naprawił, a żeby wytrzeźwieć potrzeba 1,5 roku terapii i co najmniej 2 lata całkowitej abstynencji, a i wtedy może dojść do załamania i zapicia. Ja mam ponad 12 lat, a myślę, że to jeszcze za mało.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Ewuryca pisze: 14 mar 2021, 13:54 Myśle że wiele osób radziło żeby odseparować się od męża ponieważ takie rozwiązanie wynikało z twojego opisu Ruto: mąż w ciągu, stosujący przemoc wobec dziecka, doprowadzający go do stanu gdzie on boi się własnego ojca, nie płacący alimentów. Mając taki obraz, raczej nikt z boku się przyglądający nie napisze żeby wysyłać syna do ojca. Teraz mamy obraz ojca niemalże idealnego, poświęcającego uwagę dziecku a nawet żonie, kochającego, czułego, troskliwego. Albo te przekazy są mocno wypływające z tego jakim chcesz widzieć twojego męża, albo może mąż nie jest w takim nałogu jak się mogłoby wydawać. Po tylu latach brania twardych narkotyków i alkoholu jest oczywiście możliwe wyjście z nałogu, ale czy możliwy jest aż tak diametralne rożny obraz jednego człowieka? W takim przypadku to sama nie wiedziałbym czy kochać czy się oddzielać czy jeszcze coś innego.
Wiesz, gdy mój mąż był w ciągu, nie nadawał się do opieki nad dzieckiem. Co w sumie jest logiczne. A gdy człowiek jest w ciągu, no to właśnie tak się zachowuje: im dłużej trwa ciąg, tym więcej w nim agresji i tym mniej kontroli nad własnym zachowaniem. I wtedy naprawdę jest potrzeba izolowania się od osoby, a na pewno powierzanie takiej osobie dziecka jest głupie i nieodpowiedzialne. Osoba odurzona jest odurzona. Wiem, jak jest to nieodpowiedzialne, bo ja tak robiłam - nie umiałam się przeciwstawić mężowi i mój mąż podczas ciągów bywał opiekunem dziecka. I wtedy rady by się izolować, by nie dać się terroryzować, by iść na terapię, skoro sobie z tym nie radzę - bardzo mi pomogły. Teraz do takich sytuacji już nie dochodzi. Bo wiele się nauczyłam. I nie jest już łatwo mnie terroryzować.

Pisząc o radach dotyczących izolowania się, gdy mąż nie jest w ciągu - miałam na myśli nie rady z forum, ale z mojego otoczenia. Że puszczanie w niepamięć tego, że dopiero co mąż był agresywny, to deptanie przeze mnie swojej godności. Że jak mąż wniósł o rozwód, to nie powinnam go wpuszczać do domu. I takie tam... Ja nie puszczam w niepamięć, choć wybaczam - ale źle byłoby wypierać rzeczywistość - już tak robiłam. Teraz po prostu reaguję na to co dzieje się obecnie, a nie na to co działo się wcześniej. A ponieważ mam do czynienia z osobą uzaleznioną - stosuję przy tym zasadę ograniczonego zaufania. Bo wszystko może się zmienić w jednej chwili.

Natomiast zwykle, gdy mój mąż wchodził w abstynencję po ciągu, stawał się normalniejszy, dawało się z nim wytrzymać, ale jego funkcjonowanie było bardzo ograniczone. I dalekie od normy. Zwykle nawet jak się starał, był w odbiorze bardzo ciężki. Nie wiem, co jest innego tym razem - mogę tylko odnotowac fakt, że mój mąż funkcjonuje o wiele lepiej z dzieckiem - że przygotowuje mu posiłki, organizuje czas, nie jest bierny, wręcz przeciwnie i że jest emocjonalnie obecny. I zaangażowany.

Nie rozumiem tego. I może to oznaczać wiele rzeczy. Niekoniecznie dobrych. Może oznaczać na przykład, że mój mąż knuje wobec mnie i dziecka, albo tylko wobec mnie coś bardzo, ale to bardzo niedobrego, i ma tak ogromne wyrzuty sumienia, że nadrabia je byciem dobrym i zaangażowanym. Może oznaczać, że ma jakiś podstępny plan, którego elementem jest skołowanie mnie. Może też oznaczać, że mąz przeczytał jeden z moich maili i coś dotarło do jego serca. Na przykład ten mail, w którym spisałam rady sycharowskich ojców dla ojców - długo wyciągałam te rady z różnych postów, redagowałam punkt po punkcie rada po radzie spójny tekst, dopytywałam ojców, którzy w kryzysach rozwodowych, pogmatwanych relacjach z kowalskimi własnymi i żoninymi kowalskimi ułożyli sobie relacje z dziećmi, mimo kryzysu. I może własnie to do męża jednak trafiło, że warto o relację z dzieckiem zdbac, niezaleznie od kryzysu w małżeństwie. I ten sycharoski know-how pomógł? Tysiąc rzeczy może to oznaczać - albo żadnej z nich...

Ja tego nie wiem. Mój mąż też może tego nie wiedzieć - osoby w kryzysach często same nie wiedzą o co im chodzi. A może też wiedzieć doskonale, bo własnie wychodzi w kryzysu osobistego - co wcale nie jest przecież tożsame z pokonaniem kryzysu małżeńskiego i zmianą myślenia o małżeństwie. Prawda jest taka, że mogę się nigdy nie dowiedzieć, a mogę się dowiedzieć. Może zły podstępny plan w trakcie się zmieni i przyniesie dobre zmiany, albo dobre chęci zakończą się kolejnym ciągiem...

W takiej sytuacji pozostaje mi być czujną, dbać o bezpieczeństwo dziecka, ale i wspierać mojego męża w tym, co robi dobrze.

Co do tego jak ambiwalentnie funkcjonuje mój mąż - nie jest to nietypowe dla przebiegu nałogu. Jedni nałogowcy żyją na równi pochyłej inni na falach wznoszących i opadających. Choć z drugiej strony u mojego męża amplituda zdecydowanie wzrosła. Jak rosną górki na wykresie fali to albo proporcjonalnie rosną i dołki - albo po prostu cały wykres jest nagle ciut wyżej to i górka wydaje się wyższa. Czyli albo dno jest teraz wyżej, i wykres poszedł do góry, albo choć pozornie wygląda, że jest lepiej, to sytuacja uległa zaostrzeniu, bo się fala rozbujała, więc po wyższej góce będzie głębszy dołek.

Natomiast co do naszej relacji - mąż nie wykazuje wobec mnie entuzjazmu. Po prostu nie jest agresywny. Jak napisałam jest między nami dystans i nieufność. I się unikamy. A sytuacja którą opisałam, gdy zamiast wrzeszczeć, posłuchałam i tak szczerze się otworzyłam na słuchanie - myslę, że była zaskoczeniem nie tylko dla mnie, ale i dla mojego męża. I myślę, że to bardziej zaskoczenie spowodowało, że mój mąż mi zaczął opowiadać tak miło o sobie, niż chęć bycia wobec mnie miłym, czy otwartym. I choć we mnie cała ta sytuacja i zdystansowanie do moich reakcji automatycznych obudziły wiele różnych uczuć, przemysleń i refleksji - wcale nie jest pewne jak to odebrał mój mąż. Może pomyślał - coś ta jędza chyba chce, podstępna, bo zaczęła być miła - albo: szkoda, że poniewczasie się jej przypomniało, że umiała kiedyś być miła. Albo może wcale nie zwrócił uwagi, że cokolwiek było inaczej. Albo pomyślał, że widocznie byłam zmęczona, skoro nie nakrzyczałam. Albo, albo, albo...

...I nawet jeśli mój mąż snuł domysły na temat tego, co też jego żonie odbiło i czy stoi za tym moim nowym zachowaniem jakiś podstęp - to raczej, mimo tego, jak dobrze mój mąż mnie zna (bo trafnie przecież przewidział, że będę wrzeszczeć, choć tego nie zrobiłam) nie wpadł raczej na to, że nie wrzeszczałam, bo w sercu usłyszałam Jezusa. I że wygląda na to, że nie będę już więcej wrzeszczeć a przynajmniej nie z automatu. Brzmi to wystarczająco absurdalnie, by nie brać takiego scenariusza pod uwagę. Prawda tym się różni od fikcji, że fikcja musi być prawdopodobna - jak napisał kiedyś Mark Twain.

Natomiast tak jak zmiana zachowania męża budzi moją skrajną nieufność, możliwe że zmiany mojego zachowania budzą nieufność męża. W każdym małżeństwie jest coś takiego jak suma wszystkich haków. I takie jeszcze koleiny w jezdni i takie miejsca, gdzie wiadomo - tu on mówi że przyjdzie, ale nie przyjdzie, to od razu powiem Halince, żeby odebrała Zosię, ale jak on nie przyjdzie, to ja wtedy mu wypomnę, jak będzie trzeba jechac do mojej mamy i niech on się tylko skrzywi....tu ona powrzeszczy, ale potem jej przejdzie, tam tesciowa zaprosi na obiad i jak się zgodzę, to ona potem mi odpuści, jak się przyznam, że wydałem 200 złotych na wędkę, a jak się schleję z kolegą, to ona się potem tydzień nie odezwie, więc obejrzę nowy sezon Wikingów jednym rzutem, nie chce mi się w sumie pić z Jankiem, bo on po alko gada jak potłuczony tylko o husarii i Piłsudskim, ale nikt inny nie chce piś w tygodniu, w ogóle mi się w sumie nie chce upijać, ale to jedyna metoda, by zyskac spokój na parę dni i polecieć wszystkie odcinki na raz. No to na zdrowie Janeczku, mordko :) Jak to było Januś, jak Piłsudski za młodu napadł na pociąg? Opowiesz?

I jak nagle żona zaczyna szwankować i nie wrzeszczy tam gdzie powinna, albo co gorsza mąż jest trzeżwy czwarty tydzień pod rząd i do tego gotuje dziecku zupę - to wtedy dopiero jest kryzys i panika!!!

Szczerze mówiąc sama jestem zdziwiona tym co się dzieje - ale i mam w sobie taką ciekawość, co będzie dalej. Ale po latach prób trzymania kontroli i prób wpływania na wszystko i wszystkich - dla odmiany mogę sobie pozwolić na bycie spokojnym obserwatorem i stawianie granic tam, gdzie trzeba, zamiast zasieków na zapas, bo się boję, że nie umiem się bronić i wkopywania min w ramach działań niby to obronnych, ale takich jednak trochę odwetowych.

W sumie mnie to bawi trochę. Chodzimy wokół siebie z mężem jak te takie ryby co się tak nadymają i wystawiają kolce, chociaż normalnie to takie małe przyjazne rybki są. No ale jak tu nie wystawić kolców, jak w garnku ci bulgocze pomidorowa. Bardzo smaczna, pożywna i z sercem ugotowana. To wymaga najwyższej ostrożności :))))))
Jak żona wrzeszczy to też - włączasz wewnętrzną tarczę dzwiękochłonną i już. Niech tam się kobieta wyżyje. Ale cisza? To dopiero bije po uszach i uruchamia wszystkie alarmy! Nadymamy się, nadymamy, kolce, kolce - na stanowiska bojowe! Tu w każdej chwili może dojść do bombardowania lub użycia broni niekonwencjonalnej. Możliwy atak z kosmosu!!!!!!!!
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Kochani, bardzo wam dziękuję za wsparcie i komentarze.

Caliope, dziękuję ci. Mam pełną świadomość, że wszystko może się skończyć w każdej chwili. Przerobiłam to wiele razy. Zmiana polega na tym, że nie ma we mnie paniki, że coś takiego może nastąpić. Wiem co wtedy zrobię, jak zareaguję. Pewnie, że każde wpadnięcie bliskiej osoby w ciag boli - nie zmienia to tego, że umiem się przed tym obronić. I nie wpadac w panikę, bo to nic nie da. Ale też nie musze nadmiernie pilnować jak kiedyś i szukac dowodów. Pierwsze niepokojące sygnały dla mnie będa oznaczać zmianę polegającą na powrocie do nadzoru nad kontaktami a kazdy akt agresji będzie skutkować zgłoszeniem na policję.
Natomiast muszę oczywiście pilnować, by nie odlecieć w fantazje, że tak już dobrze zostanie i będzie tylko lepiej. Albo w napięcie - kiedy to już się stanie. Staram się być tu i teraz. Nie w fantazjach ani w lękach.
Wiem też, że ważna jest terapia - i to praca nad sobą pomaga dojść do trwałej trzeźwości. Owszem są przypadki łaski i pełnego uwolnienia z nałogu i nagłego zwrotu życiowego pod wpływem doświadczeń granicznych lub mistycznych - ale na dłuższą metę często i tak potrzebna jest dalsza praca nad sobą, by ponownie nie upaść. Nawrócenie to proces, dojrzewanie też jest procesem. No i potrzebujemy w tych procesach przewodników życiowych, duchowych :))))
Dziękuję ci Calipo za twoje świadectwo. Wiesz, że jesteś piękną osobą? I bardzo cię cenię. I dziękuję, że pomagasz mi nie odlatywać za bardzo w obłoki, ale i nie wpadać w jakieś dołki niepotrzebne. Na ziemi stoi się miło i jest taka ładna.
Dziękuję ci też o tym co napisałaś o poczuciu winy u dziecka, gdy osoba dorosła wchodzi w kolejny ciąg. Syn wie co to nałóg - musi, wie, że to jest cykliczne, coraz lepiej rozpoznaje cykle, rozumie na czym to polega. Ale emocje to zupełnie inny obszar. Będę zwracać na to uwagę - baczną - czy mały nie poczuje się odpwoiedzialny za trzeżwość taty - lub za jego nietrzeźwość. Bardzo jestem ci wdzięczna za to wskazanie. Przykro mi, że jako dziewczynka dźwigałaś na sobie taki ciężar. Mam ochotę cię przytulić i tą małą i tą teraz, dzielną, waleczną, mądrą, która to wszystko przepracowała. Bardzo ciepło o tobie myślę, pomodlę się w tym tygodniu w twojej intencji - tak z wdzięczności, bo twoje wpisy mi bardzo pomogły.

Sajmon, Ewuryco - wam także dziękuję. Każde z was pomaga mi wyjść poza własny punkt widzenia, popatrzeć szerzej. Sajmon dziękuję za to co napisałeś o tym że dobrze, by trzeźwość była dobra. To także pomocne - i inspirujące. A dzięki tobie Ewuruco złapałam trochę dystansu do tej nowej i nieznanej sytuacji, do której nie mam scenariusza - i mniej się przejmuję - a jak złapałam dystans to i się posmiałam z dramatu związanego z pojawieniem się garnka zupy pomidorowej :) W mojej wredocie mam nadzieję, że moje empatyczne wysłuchanie męża i syna wzbudziło w mężu choć 1/10 tej paniki którą poczułam, gdy skosztowałam zupy i okazało się że to nie byle tam zupa, ale zupa w pełni tego słowa, pyszna i aromatyczna.

Życzę wam wszystkim dobrego Bożego tygodnia i wracam do swojej ascezy postnej.
s zona
Posty: 3079
Rejestracja: 31 sty 2017, 16:36
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: s zona »

Ruth,
czytajac Ciebie ostatnio nasunely mi sie slowa madrej osoby z Forum na moje " nikonwencjonalne " dzialania wobec meza .
Uslyszalam " Moze w tym szalenstwie jest metoda " .. Bo moje dzialania byly wbrew zdrowemu rozsadkowi . iz rezygnacja z alimentow - dobrych wtedy - ' wlacznie ... Ale, czy Opatrznosc zawsze jest przewidywalna ...

Sama pocieszalam sie slowami ks Glasa, ktory cytowal O Dolindo .. cyt z pamieci " nie wazne jest przyspieszenie ale kierunek " i " wszystko, cokolwiek zaczniecie na ziemi, robcie tak, zeby moc to kontynuowac w niebie " ...
Uslyszalam je krotko przed pierwsza rozprawa o separacje ... sama wniosam, bo sie przelalo ...

Ruth, nie znam sie na nalogach .... ale tak podskornie czuje ,ze modlitwa ma Moc, ta okupiona Postem i Jalumuzna szczegolnie .. Moze jeszcze bedziesz musiala byc " przeczolgana " nalogiem meza . moze nie ... Ale wierze, ze wyjdziesz z tarcza :)

Zycze Ci duzo sil i Bozego Prowadzenia podczas Kroczenia teraz Ekstremalna Droga Krzyzowa ale i pozniej, tak codziennie ... Pogody Ducha Niustajacej :)

ps myslalas moze o Kroczeniu 12 Krokow ?
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Kochani moi, tyle mi się zdarzyło przez ten tydzień, że napiszę skrótowo, a i tak obawiam się, że może być długo... ale jak już kiedyś napisałam, pisanie krótkich postów na forum w moim przypadku będzie oznaką, że zbliżam się do świętości - a do tego etapu, to jeszcze dłuuuuuga droga przede mną.

Po pierwsze żaden mój plan się nie udał, po drugie chyba udało mi się mimo wszystko za bardzo nie przeszkodzić Panu Bogu i dzięki temu część Jego planów wobec mnie się udała. Piszę z ogromnym uśmiechem na buzi :))))))))

Mój mąż jest nadal trzeźwy. Naprawdę się angażuje jako tata. Wobec tego postanowiłam zrobić przestrzeń i wyjechać na trochę, żeby mąż mógł pobyć w domu. Przemodliłam sobie temat i poczułam, że to okej. Dobry pomysł. Zaczęłam więc gorączkowo kombinować z wyjazdem.
Jedne plany wyjazdów spalały na panewce, inne w przedbiegach, a jeszcze inne pryskały jak banieczki mydlane. Gdy już się poddałam i stwierdziłam, że w takim razie chociaż w piątek wyjadę i wrócę w sobotę (na EDK wymaszeruję po prostu) - wtedy propozycja wyjazdu przyszła do mnie sama - na cały weekend - i oczywiście z radością skorzystałam. Mąż się zgodził zostać na weekend, więc w piątek wyszłam z plecakiem radosna i zaskoczona - bo wyjazd pojawił się w ostatniej chwili, w totalnym zaskoczeniu. Już wróciłam, a jeszcze do końca nie jestem pewna czy naprawdę wyjechałam :)))

Na wyjeżdzie naładowałam baterie taką mocą, że starczy mi na dłuuuugo. Sama bym sobie takiego wyjazdu nie zorganizowała ani nie wymyśliła też :) W domu zastałam zadowolonych chłopaków. To był naprawdę dobry pomysł dać im przestrzeń i czas. Mąz zadeklarował, że może tak częściej. Zastałam też czyste, sprzątnięte mieszkanie. Miło mieć dla odmiany męża, który jest miły, choć zdystansowany. Ale jest też coś nowego - rodzaj niepewności, zmieszania w mojej obecności. Ja także nie wiem do końca jak reagować na tą nową jakby nie było sytuację.

Ale mąż tuż przed wyjściem nie omieszkał podkreślić, tak niby oględnie, ale jednak, że jest w roli ojca, (w domyśle: nie jako męża). Wiem, że toczy się tu jakaś gra - ale nie bardzo ją rozumiem. Każde małżeństwo ma jakieś takie swoje gry i rytuały. Ale my mamy nową planszę i kompletnie nie wiemy jak się po niej poruszać. Mąż zdecydownie potrzebuje podkreślać, że nie przychodzi do mnie i jest wyłącznie z pobudek ojcowskich. Mam czasem wrażenie, że mój mąż jest ostatnio zdezorientowany chyba sam sobą bardziej niż ja nim. I że to podkreślanie - ja nie do ciebie - i ten dystans mają jakieś znaczenie obronne. Ale nie wiem przed czym mój mąż się broni. Przed myślą, że mógłby do mnie wrócić - tak pytam się w duchu nieśmiało....W sumie dobrze, że nie rozumiem, bo dzięki temu nie znam swojej roli - i mogę być sobą. Ale mogę też próbowac sama różnych ról, by czuć się bezpiecznie. Staram się nie.

Na oświadczenie męża, że jest jako ojciec, zareagowałam właśnie nie rolą, ale jako ja. Miałam tak dobry humor, że nie skuliłam się wewnętrznie z przykrości, tylko powiedziałam mężowi, że mam coś dla niego - i dałam mu ulotkę Sycharu. Tą malutką, z małymi literkami. Nie przeczytał (mój mąż chyba zaczyna potrzebować okularów), schował do kieszeni. To ta trwała ulotka, łatwo się nie rozpadnie. Jak kiedyś wyjmie i sprawdzi co tam jest, to się zdziwi :))) Z serca dałam, nie złośliwie. Więc mam nadzieję, że zdziwi się miło :) Jak na jakimś ognisku pojawi się wspaniały mężczyzna, powie że ma cudowną żonę i własnie sobie zdał sprawę, że musi się z nią jak najprędzej pojednać - to będzie znaczyło, że mój mąz przeczytał ulotkę i postanowił dotrzeć na najbliższe czasowo spotkanie, bo miłość przecież nie może czekać, i co tam te 500 kilometrów przejchać dla miłości :)))))

Powiedziałam mężowi z serca, że skoro chce więcej czasu spędzać w domu, miło będzie, jak zostanie w piątek z małym na sobotę, bo ja chcę nadal iść na EDK. I że kto idzie bez małżonka to i tak zabiera go ze sobą, i ja też tak zrobię - w intencji, żeby się solidnie nawrócił. Mąż już tylko mi życzył w wyjściu, żebym była grzeczna... po czym zmieszany tak naprędce dodał... dla dzieci. Mój mąż jest o mnie chyba zazdrosny chyba trochę?? Słowa "bądź grzeczna", takim specjalnym tonem zawsze słyszałam właśnie gdy mąż był zazdrosny. Z jednej strony to trochę mi daje takiego miłego uczucia, z drugiej wiem, że dla tego kto czuje zazdrość nie jest to miłe. I nie chcę też, by zazdrość spowodowała, że mąż uzna - widocznie żona mnie zdradza, to ja jestem usprawiedliwony, a małżeńtwo już się nie odrodzi. Choć może na nowej planszy to "bądż grzeczna" znaczy zupełnie co innego?? Ależ to skomplikowane.

Podzielę się z wami też czymś bardzo osobistym. Jak pisałam, dużo modlę się ostatnio do Świętego Józefa. Dwie prośby miałam takie bardzo z serca i w tych intencjach modliłam się szczególnie. Pierwszą prośbę miałam o to, by jeśli na razie nie jesteśmy gotowi do powrotu do siebie i musimy jeszcze popracować nad sobą (bo przecież Bóg nie chce dla nas byle jakiego małżeństwa, tylko wspaniałego małżeństwa, więc my musimy się udoskonalić) - to żeby zmiana nastąpiła w relacjach ojcowsko-synowskich. I 19 marca mój mąż pojawił się z plecakiem w drzwiach. Jeszcze nie na stałe, jeszcze tylko jako tata. Ale widoki na taki obrót spraw były przecież żadne jeszcze nie tak dawno temu. Mały od razu, gdy dowiedział się, że tata z nim będzie powiedział - mamo wymodliłem sobie u Józefa weekend z tatą - zobacz, on specjalnie tak to zaaranżował, żeby tata się pojawił akurat w święto Józefa, zebym wiedział, że to prezent od niego.

Druga prośba była do Świętego Józefa jako patrona dobrej śmierci, dla mężczyzny z mojej rodziny, który ciężko chorował, a choć nie byliśmy bardzo blisko, bardzo mnie poruszył swoim życiem, tym, że był ciepłym, dobrym, mającym ufność w Bogu człowiekiem, tym jak znosił chorobę, trudności, jak mimo lęku świadomie zbliżał się do końca, jednając się z ludźmi, z Bogiem. Odwiedzałam go w czasie choroby, rozmawialiśmy tak ciepło, w sumie trochę o takich zwykłych sprawach, trochę miło, najmniej o sprawach duchowych, odchodzeniu. I dlatego, że tak bardzo mnie poruszył, powiedziałam mu, że będę się za nim wstawiać i całym sercem się wstawiałam. Bardzo prosiłam Świętego Józefa by był przy wujku w chwil jego śmierci. Wujek odszedł 19 marca. Jestem pewna, że Święty Józef był przy nim.

Można uznać to za przypadki. Ale obie te prośby były najbardziej ze wszystkich obecne w moim sercu, płynące tak prosto z serca. I obie spełniły się w dniu poświęconym Świętemu Józefowi. Święty Józefie z całego serca Ci dziękuję, tak bardzo z serca, jak z serca prosiłam.

Przed wyjazdem dotarła do mnie książka - ks. Donalda H. Collowaya Konsekracja Świętemu Józefowi. Ja od lat jestem zawierzona Świętej Rodzinie. W kryzysie małżeńskim zawierzyłam się Matce Bożej. Przy tych moich modlitwach poczułam, że chciałabym zawierzyć się także Świętemu Józefowi. Wyjazd opóźnił rozpoczęcie lektury, ale teraz to się biorę :)

Jeśli ktoś nie czytał, gorąco polecam także inną książkę: Trzeci. Jak św. Józef ratuje Kościół. Świadectwa jakie tam znajdziecie są co najmniej tak samo szalone jak moje. Dzięki tej książce odkryłam, że Święty Józef ma wspaniałe poczucie humoru. Może to właśnie najlepszy sposób póki co, na ten mój kryzys małżeński - trochę się od serca pośmiać: ze mnie, z męża i ze wszystkich głupot jakie wyrabiamy. Bo w sumie to zabawne, jak się przyjrzeć. Oboje z mężem jesteśmy trochę stuknięci. To "trochę" to tak ze skromności, żeby w pychę nie popadać :)

Ale oberwałam też od Świętego Józefa po nosie. Gdy modliłam się Nowenną, to studiowałam pilnie wezwania litanii, wzdychając - najczystszy, najmężniejszy, najwierniejszy. Ach Józefie, żeby też mój mąż choć po części taki się stał. I dostałam takie krótkie pytanie wewnątrz siebie, ale w samo sedno - co też takiego zrobiłam, by mój mąż poczuł w sobie te cechy, w jaki sposób ja je w nim doceniałam? Zdałam sobie sprawę, że słowo kobiety może mężczyznę bardzo wzmocnić, lub bardzo osłabić. Osłabiałam mojego męża znacznie częściej niż budowałam. Przykro mi. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, jak to może być ważne. Sama wobec siebie byłam bardzo krytyczna. Dopiero od niedawna uczę się nie krytykowac wewnęrznie. Bardzo mylnie uważałam, że chwalenie psuje, a napominanie motywuje. chociaż zarzekałam się, że nie - to było we mnie na bardzo głobokim poziomie. Moje słowa często nie odzwierciedlały wobec tego nawet połowy mojego zachwytu mężem. Za to usłyszał ode mnie wiele słow trudnych i krytycznych. Zrobiło mi się przykro, gdy zdałam sobie z tego sprawę. I poczułam jak bardzo to raniące.

Nie chodzi o to, by teraz się kajać i karać za to, że nie miałam świadomości i nie dostrzgałam, że ranię. Mam nadzieję, ze stworzy się taka przestrzeń w której będę mogła męża za to szczerze przeprosić. Ja sama dla siebie byłam okrutna w ten sam sposób. Zwróćcie uwagę co do siebie mówicie - do siebie o do tych trudnych małżonków pogubionych też. Bo zaczynam widzieć zależność - jeśli źle mówię do małżonka o nim samym - to i do siebie mówię źle o sobie. I nie chodzi mi o stwierdzanie faktów. Na przykład "mój mąż jest uzależniony i zakończył ciąg" - to fakt. Ale przypisywanie w takiej sytuacji złych intencji, krytyka, dopisywanie motywacji - to już jest słabe. Nie będę już tak, a wszelkie nawyki w tym względzie solidnie i starannie wykarczuję.

Dobrego Bożego tygodnia wam życzę. Kto się tam jeszcze nie przyłożył do postu - już niemal ostatnia szansa. Nie ociągać się, nie spać, zwiedzać :)))) znaczy się, pościć :)
Polecam jako praktykę postną Środę dla Świętego Józefa. Post chlebek - woda, jałmużna na jakieś dzieło, w którym Święty Józef jest patronem, modlitwy za jego wstawiennictwem w intencjach bliskich nam osób, lub bliskich świętemu Józefowi, może jakiś odpuścik? No i jełsi chodzi o moje doświadczenie - wszystko to z serca i bezinteresownie.

Zasypiam sobie zaraz, a w domu mam jeszcze zapach męża, zadomowił się. To miłe. Kocham go.
Z modlitwą :)
Załamana
Posty: 240
Rejestracja: 03 kwie 2020, 12:55
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Załamana »

Ruto wzruszyłam się,czytając twój jak zawsze dojrzały post. Chciałam Ci napisać dziś przede wszystkim ż masz bardzo mądrego syna. Gratuluje jego mądrej postawy. Co do męża to oczywiście cieszą takie małe sygnaliki. Otulam modlitwą pozdrawiam Cię serdecznie
Bławatek
Posty: 1625
Rejestracja: 09 maja 2020, 13:08
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Bławatek »

Ruto pięknie. Niech się dalej tak układa - jak widać według zamysłu Boga i Świętych - a nie koniecznie Twojego chciejstwa i planów. Ja się ciągle uczę takiego zawierzenia naszych spraw Bogu, Maryi i Świętym. Bo mówię "bądź wola Twoja", a i tak robię po swojemu 😒😉
Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Caliope »

Ja mimo wszystko nie zostawiłabym dziecka z mężem który na chwilę nie pije. Psychika by mi wysiadła ze stresu z moimi doświadczeniami z pijącym ojcem.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Alleluja! Nasz Pan Zmartwychwstał!

Po raz pierwszy zaangażowałam się w post tak mocno jak w tym roku. Bardzo mocne doświadczenie. Czuję się wewnętrznie jak las po przejściu wichury, ale tak pozytywnie. Wywalone zostało dużo z tego, co już dawno powinno zostać wywalone. Zostało sporo sprzątania. No ale jasno widać, co trzeba posprzątać. I taki nowy ładny dzień się zaczyna, słoneczny.

Trochę trudno mi wrócić. Wygląda na to, że już nie mam powrotu do tego co było, choć nawykowo właśnie to próbuję robić, bo nie bardzo wiem, jak inaczej funkcjonować, w sensie po nowemu. Żeby tak bardziej obrazowo wyjaśnić - na czas postu zrezygnowałam z wielu rzeczy, aby trochę się wyciszyć, odsunąć. Z innych rzeczy zrezygnowałam dla umartwienia - z takich, które sprawiały mi przyjemność. I teraz - po 40 dniach postu - ze zdumieniem odkrywam, że wiele z tych rzeczy nie daje mi już takiej satysfakcji, jaką dawały mi przecież jeszcze tak niedawno. Stare nawyki nie działają, nowych ram działania jeszcze nie mam.

Dość trudny to dla mnie moment, bo jest w nim mnóstwo niepewności. Czyli tego, z czym jak dotąd nie potrafiłam sobie radzić. Trochę jest tak, jakbym zrzuciła z siebie całą tą warstwę nawyków, takich mini rytuałów codzienności, pod którymi się ukrywałam, ale które dawały mi poczucie bezpieczeństwa i komfortu. Był las, przeszła wichura, zdmuchnęła las, no i sobie teraz stoję i patrzę. Starych ścieżek już nie ma. Nowych jeszcze nie ma. Jest w tej sytuacji coś takiego wyzwalającego. Byle się odważyć na to nieznane.

W każdym razie post jako praktykę duchową polecam. Dobre dla świadomych i odważnych, ale i dla takich nieświadomych straceńców jak ja też :) Zaczynałam kompletnie nie wiedząc, co mi ta praktyka przyniesie, aczkolwiek ze zgodą na wszystko, co przynieść może. Cóż, jestem do głębi zdziwiona, że to wcale nie okazało się taką wycieczką, z której się wraca do siebie, w swoje bezpieczne pielesze. Może gdzieś małą gwiazdką napisane było, a ja nie doczytałam :)

Mój mąż jest nadal trzeźwy. Zaangażowany jako tata. Zdystansowany jako mąż. Ponaprawiał w ostatnich tygodniach różne rzeczy w domu, drzwi, kontakty. Spędziliśmy wspólnie jeden dzień świąt. Czas który spędziliśmy razem był miły i dobry. Część tego dnia spędziłam poza domem - bo nadal czuję, że jest tak dla mnie lepiej. Ale też nie jest tak, że na siłę uciekam z domu. Po prostu zajmuję się swoimi sprawami w czasie, który mąż spędza z dzieckiem. Mam czas dla siebie. I z tym czuję się dobrze. Choć tęsknię za mężem i za naszą dawną bliskością - gdy widzę jak wraca bliskość męża z synem. To taki deliktany obszar we mnie, który potrzebuję chronić. Boli.

Z początku tej trzeźwości, pisałam już o tym, mąż bywał wobec mnie bardzo krytyczny, nawet może złośliwy. Starałam się spokojnie to przyjmować, albo nie reagując, albo reagując z humorem. Pomogło, choć nie było wcale łatwe. Nie z moją skłonnością do odpowiadania na każdą zaczepkę, dyskutowania, obrony przez atak. No i ze skłonnością do brania wszystkiego bardzo serio i do siebie. Ale wytrzymałam dzielnie. Warto było, bo ustały wszelkie przytyki i złośliwości mojego męża wobec mnie. Doczekałam się nawet czegoś w rodzaju ostrożnego, zachowawczego i nie wyrażonego wprost, ale jednak uznania.

Za to mąż nadal mówi otwarcie, gdy coś mu się nie podoba, gdy coś mu nie odpowiada - i robi to na bieżąco. To naprawdę ogromna zmiana. Jakby pojawiło się więcej przestrzeni między nami, takiej dobrej, w której mogą się dziać takie rzeczy jak komunikacja, wyrażanie siebie. Mój mąż jest mężczyzną z tych męskich mężczyzn. Nie mówi dużo o sobie. Swoje sprawy, przeżycia wewnętrzne trzyma dla siebie. Potrafi żartować, pogadać - ale i w tym ma umiar. Potrafi się czymś podzielić, opowiedzieć - ale zawsze mówi tylko o tym na czym się zna, co przeżył, co przemyślał. Jego słowo ma swoją wagę. Nie słyszałam nigdy, ani razu, żeby mój mąż plótł coś bez sensu. I teraz też mąż nie mówi długo. Dwa słowa. Które potrafią być dla mnie skuteczną granicą. I to jest naprawdę dobre.

Nie chcę zgadywać, ale tak myślę, że być może do tej pory mój mąż zakładał, że ja sama będę jego granice zauważać i respektować. Jeśli tak było, to zapewne wiele razy go zraniłam je przekraczając. Sama nie znałam swoich granic, siebie, więc kompletnie nie potrafiłam zobaczyć ich w innych osobach, nawet tych mi bardzo bliskich. Zdarzało się też, że postawienie granicy odbierałam jako odrzucenie. I sama też nie stawiałam granic, by nikt nie poczuł się odrzucony. W jakimś sensie byłam więc częścią problemu - bo bardzo trudno było postawić wobec mnie jakąś granicę. Sukces i zmiana jest w moim mężu, zapewne dokonał on przede wszystkim w sobie przełomu, zmiany - a jednak jesteśmy jako małżeństwo tak splątani jak ta para kwantów, że mam i ja w tym swój udział.

Ja też mam sukces - choć nie wiem, czy jest on dla męża tak widoczny, jak dla mnie ta zmiana w nim. Tak w sobie bardzo chcę, żeby mąż to zobaczył, dostrzegł i docenił, bo sporo mnie to kosztowało - i dużo kosztuje, by w tym pozostać, utrwalić w sobie taką zmianę. Pewnie z czasem zobaczy :)

A było to tak... Z mojej wewnętrznej niepewności i lęku miałam w sobie potrzebę, by kontrolować różne rzeczy i osoby w moim otoczeniu. Nie wszystko i nie całkowicie. Bo miałam też w sobie potrzebę podnoszenia sobie adrenaliny, a do tego potrzebna jest nieprzewidywalność. Myślę sobie, że byłam dość trudną osobą do życia - bo tylko ja wiedziałam, co chcę mieć pod kontrolą, a gdzie potrzebuję żywiołu i nieprzewidywalności. Wobec tego ja sama byłam bardzo mało przewidywalna. Do tego tam, gdzie miałam potrzebę kontroli - miałam ją bardzo silną. A tam gdzie miałam potrzebę żywiołu, byłam gotowa nawet do bardzo nieodpowiedzialnych zachowań, byle się działo. Nie oznacza to, że funkcjonowałam tak skrajnie, zwykle byłam wyważona, ale zdarzały się mi trudne do przewidzenia wahnięcia - to w jedną to w drugą stronę. No i takie działania i reakcje, które logicznie były kompletnie nieuzasadnione i kompletnie dla nikogo niezrozumiałe. Dla mnie samej nawet.

Sfera wzmożonej potrzeby kontroli u mnie to były głównie sprawy rodziny i organizacji życia codziennego. Lęk o bliskich - stały, wewnętrzny, bolący lęk, który od lat nosiłam w sobie, każdej minuty mojego życia. Lęk przed utratą bliskich osób, przed tym, że spotka ich coś złego, jeśli ja coś zaniedbam, albo, że nie będzie mnie przy nich na czas, by ich ochronić. Z powodu tego lęku zawsze dążyłam na przykład do tego, by na bieżąco wiedzieć, gdzie kto jest w danej chwili. Bardzo źle znosiłam spóźnienia, bo nawet niewielkie spóźnienie powodowało u mnie panikę, na granicy rozpaczy. Chciałam, by codzienne życie było w miarę przewidywalne i zaplanowane. Planowałam wiele rzeczy i narzucałam swoje plany "by było bezpiecznie". Stale się obawiałam, że komuś coś się stanie. Przy tym kompletnie nie zdawałam sobie sprawy z tego jak bardzo mój lęk jest irracjonalny i jak wiele moich działań płynie z tego lęku. I jak bardzo się z tym męczyłam - bo całą ta lękliwa kontrola paradoksalnie jest wbrew mojej naturze. A wszystkie te lęki nie są wcale moje. To lęki moich rodziców i dziadków, różnych ich doświadczeń, strat, z którymi się nie potrafili uporać, śmierci bliskich im osób, całego zbioru różnych dramatycznych historii. To od nich nauczyłam się panikować, gdy ktoś się spóźnia, przeżywać lęk, gdy ktoś "zbyt długo" pozostaje poza domem. Te moje lęki były tak silne, choć stłumione i zracjonalizowane, że dla odmiany w obliczu realnych zagrożeń często stawałam się jakby niewidząca i głucha i nie reagowałam tam gdzie trzeba, wszystkie siły i zasoby marnotrawiąc na walkę z zagrożeniami nieistniejącymi. Ot paradoks. Bliskie mi osoby, o które drżałam w każdej chwili mojego życia, mogły czuć się opuszczone, gdy byłam im potrzebna naprawdę.

W czasie postu dużo czasu poświęciłam na przeżywanie Męki Pańskiej, ale i na to by towarzyszyć Maryi na drodze Krzyżowej i być przy Niej w Jej boleściach. Jej hart ducha, miłość i pokora były dla mnie przez wiele lat niepojęte. Zawsze myśląc o Matce Boskiej Bolesnej czułam tylko przeszywający ból i lęk. Nie byłam w stanie zrozumieć, jak można udźwignąć taki bezmiar cierpienia i nie upaść pod jego ciężarem. Każdy wizerunek Piety bolał mnie wewnętrznie, ranił. W moje życie wpisała się też historia błogosławionego Księdza Popiełuszki. Historia, wobec której także czułam lęk i bunt, właśnie ze względu na mamę Księdza. Często o niej myślałam przy tajemnicach bolesnych różańca i cierpiałam za nią. Gdy żyła, modliłam się za nią. Gdy ktoś był na spotkaniu w którym uczestniczyła, zawsze prosiłam, by mi opowiedział. Słyszałam zawsze to samo, że była skromna, cicha. Gdy w końcu przeczytałam wywiad z nią, trafiłam na niego już po jej smierci, byłam bardzo zdziwiona. Była taka spokojna, pogodna, mądra i pogodzona we wszystkim. Nie było w niej buntu. Jakiś czas temu po raz pierwszy odważyłam się pobyć przy Matce pod Krzyżem, choć trafiłam tam, w to miejsce w mojej duszy, przez, można to nazwać, przypadek - choć bardziej odebrałam go jako zaproszenie. Wtedy było to dla mnie bardzo uzdrawiające. I pewnie przygotowało mnie choć trochę na to co przeżyłam w ostatnich tygodniach.

Bo zderzyłam się z każdym z moich lęków. Każdy dokładnie obejrzałam. Nie mogę powiedzieć, że sobie z nimi poradziłam. Ale widzę je. Potrafię rozpoznać, gdy się we mnie odzywają. Potrafię je oddać w modlitwie, a czasem nawet wyciszyć, ukoić, rozpuścić. Już na tyle potrafię sobie z nimi radzić, by się nimi nie kierować, by wyłapać ten moment, gdy zaczynają przejmować kontrolę, gdy stają się motywacją dla tego co planuję. Realnie w moich relacjach przekłada się to na brak potrzeby wpływania na innych, kontrolowania ich. Jest we mnie teraz więcej zgody na Krzyż i więcej pokory.
Ogromny ciężar spadł ze mnie - bo przez tyle lat czułam się odpowiedzialna za sprawy, na które zupełnie nie miałam wpływu. To jest po części także historia o pysze - bo trzeba mieć w sobie dużo pychy, by sądzić, że własnymi działaniami, starannym planowaniem, kontrolą, da się kontrolować zdarzenia, wiele zdarzeń, wszystko przewidywać, pchać na dobre tory. W swojej rodzinie chciałam być Bogiem, który wszystkich ochroni. Nie dając miejsca Jedynemu Bogu, nie ufając Mu, obawiając się, że ma złe zamiary wobec osób, które kocham. Jest to więc także historia o podejrzliwości wobec Boga, zapewne też o obrazie Boga, jaki otrzymałam jako przekaz pokoleniowy. Czuję, że w tym przekazie jest też sporo poczucia winy za śmierć i cierpienie bliskich osób, winy nie do udźwignięcia, przekładanej wobec tego na Boga. Czas postu pomógł mi uwolnić się od tych obrazów, przekonań, które nie były moje.

Uwalnianie się od lęku, który jest lękiem odziedziczonym pokoleniowo wcale nie jest proste. Jest bardzo wbudowany we mnie. Pewnie w każdą osobę, która wewnętrznie takie lęki w sobie ma i jest nimi powodowana, nawet o tym nie wiedząc. Zapewne po ludzku, bez odwoływania się do Bożej Łaski i pomocy to praca na lata terapii. Ja się poczułam kompletnie bezradna, gdy sobie to co tam jest we mnie uświadomiłam. Zaczęłam się więcej modlić za moich przodków. Korzystając ze stanu łaski w poście zdecydowałam się pozyskać odpusty dla tych, którzy byli mi bliscy. Modliłam się także o tych, których już nie ma, których utrata mnie zabolała, wobec których czułam się w jakiś sposób winna. Gdy wszystko to, z modlitwą za przodków stało się takie bardziej osobiste, ukierunkowane - zaczęło być leczące też dla mnie. Nie pomogło zupełnie wygasić lęków, ale znacznie je zmniejszyło.

Jest jeszcze jeden zysk z tej sytuacji. Gdy wychodzę z obsesji kontroli - automatycznie zmniejsza się moja potrzeba doświadczania sytuacji ekstremalnych. Nigdy nie rozumiałam z czego to we mnie płynie i do czego mi ta destrukcyjna adrenalinka. A wygląda na to, że to druga strona medalu: gdy jedne obszary życia wbrew swojej naturze, powodowana lękiem, nadmiernie kontrolowałam, dla równowagi w innych szukałam przypadkowości i chaosu. I tak oto ten mój powalony las z grubsza wygląda.

Naczytałam się sporo mądrych książek przez post. W wielu z nich autorzy sięgają do źródłosłowów. I tak z ciekawości zastanowiłam się czy jest jakieś jedno słowo, które nazywa powalony las. Znalazłam. Po staropolsku to łom. Trochę poczułam się rozczarowana - aż do chwili, gdy nie doczytałam, że to samo słowo oznacza również "ułamany kawałek (chleba)". To daje nadzieję :)

Długi ten mój post, ale co tam. Nie mam pojęcia, jak dalej będzie się toczyć historia małżeństwa mojego i męża. Wiem za to i mam całkowitą pewność, że mimo kryzysu i oddalenia nadal pozostajemy małżeństwem. Daje mi to dużo spokoju wewnętrznego i siły. I radości. Rodzi się też we mnie i dojrzewa zupełnie nowe uczucie - a jest nim ufność. Bardzo, ale to bardzo chcę, i jest to moim pragnieniem, żeby udało się nam powrócić do wspólnego życia, do jedności. Ale już się przy tym nie upieram. Wiem, że będzie dobrze, cokolwiek by się nie działo. I zaczynam czuć w sobie siły by sobie z tym poradzić. Uczę się kochać mojego męża w nowy sposób: nie jako gwaranta bezpieczeństwa emocjonalnego dla mnie, kogoś na kim potrzebuję się opierać - choć jestem mu bardzo wdzięczna, że był dla mnie w naszym małżeństwie taką ostoją, choć sam pewnie tak siebie nigdy nie postrzegał. Uczę się też nie rywalizować, nie żądać, nie oczekiwać. Przyjmować i dawać - bez ukrytych intencji i celów.

Nie wiem również, co tak naprawdę dzieje się z moim mężem. Mogę tylko napisać, co widzę - mój mąż jest od dłuższego czasu trzeźwy. I to nie wszystko. Nie mam pojęcia jak wygląda obecnie życie mojego męża. Nie wiem z kim żyje, z kim się spotyka. Nie wiem nic i wcale do tej wiedzy nie dążę i jej wręcz nie chcę. Wiem, za to, że chwilowe abstynencje nigdy nie były rozwiązaniem, nie zmieniały zaburzonego funkcjonowania, ani męża, ani mojego. A mój mąż trzeźwieje teraz z dnia na dzień, także w sensie szerszym - trzeźwości do życia. Czasem myślę sobie nawet, że może mąż jest na terapii. Ale nie słyszałam jeszcze o terapii, która daje takie zmiany w tak krótkim czasie. Trochę słucham też relacji na grupie od żon, których mężowi są na terapiach - i często szczególnie w początkach są oni tak naprawdę gorsi niż byli. I żony oraz całe rodziny marzą wtedy po cichu, by już w końcu się napił, czy co tam robi. U nas tak to nie wygląda. Więc tak w cichości serca mam delikatną nadzieję, której boję się nawet wypowiadać, że mój mąż dostał się na taką samą terapię jak ja. Terapię, w której oddaje się całą tą swoją beznadzieję Bogu i doświadcza Jego prowadzenia, Jego Mocy Zbawczej i Jego Uzdrowienia.

Mam nową prowadzącą na grupie w terapii. Gdy z tygodnia na tydzień relacjonuję naszą sytuację, widzę, że jest zdziwiona, nie dowierza. Wiedząc to, co już wiem o uzależnieniach, w sumie nawet to rozumiem. Prościej uznać, że widzę męża w zaburzony sposób i nie dostrzegam problemu, wyolbrzymiam pozytywne zmiany, a pomijam destrukcyjne sprawy. Kiwa głową jedynie, gdy mówię o lęku, że to może zniknąć w jednej chwili, gdy skończy się abstynencja. Twardo wyjaśnia, że małżonek to ktoś z kim nie jesteśmy związani do końca życia i kogo możemy wymienić, całkowicie się odciąć. Że inaczej jest, gdy problem uzależnienia dotyczy rodzica lub dziecka, bo to są "więzi trwałe". Poprzedni prowadzący był bardziej otwarty na inne sposoby widzenia relacji małżeńskiej. Tu mam wrażenie, że każde inne spojrzenie jest postrzegane jako przejaw współuzależnienia i wypaczonego nim postrzegania. I tak sobie czasem myślę: Panie Boże uzdrów nas oboje i nasze małżeństwo, żeby Pani prowadzącej, skąd inąd sympatycznej i pełnej dobrych chęci, trochę pomóc w zmianie postrzegania istoty małżeństwa :) Tak na świadectwo i na Twoją chwałę :)
ODPOWIEDZ