Post
autor: Ruta » 13 lip 2021, 13:41
Przechodzę trudny czas. Bardzo bliska mi osoba przechodzi poważne trudności związane z uzależnieniem i jest w coraz większym kryzysie, życiowym i emocjonalnym. I wypiera problem, nie widzi go. To bardzo trudne dla mnie, gdy po raz kolejny w życiu widzę destrukcję w życiu bliskiej osoby i czuję się zupełnie bezsilna. Potrzebuję być uważna, by nie wpaść we współuzależnione reakcje, nie wpaść w bezsensowne pomaganie, stawiać granice, nie ulegać emocjonalnym szantażom i kochać mądrze. Cały czas jeszcze tego nie potrafię w wystarczającym stopniu. Przeżywam smutek, troskę i lęk, poczucie winy. Będę wdzięczna za każdą modlitwę w intencji wsparcia w tej trudnej sytuacji i za mnie i za tą osobę. Dużą ulgą dla mnie jest oddawanie tej sytuacji Panu Bogu, zawierzanie. Nie umiem jeszcze zawierzyć tak raz a dobrze, ale robię to w odcinkach. I czasem przychodzi wtedy spokój wewnętrzny, ucisza się mój lęk.
Mój mąż z kolei cofnął się z nad krawędzi ciągu, było już źle, czułam to i widziałam. I nagle się wahnęło wszystko znów w dobrą stronę. Ostatnio regularnie przychodził na kontakty, mały zadowolony. Jeden z weekendów spędzili też u dziadków. Jakoś tak wszystko się układa, że się nie widujemy. Raz tylko zadzwoniłam i poprosiłam go o pomoc i rozmowę, w związku z trudną sytuacją. Mąż zereagował bardzo nieprzyjemnie. Wysłuchałam. Nie weszłam z dyskusję, ani w kłótnię, zakończyłam rozmowę neutralnie, choć było mi przykro. Okazało się to dobrym wyjściem. Bo mój mąż, gdy sądziłam, że po takiej jego reakcji nie mogę na niego liczyć i się z tym pogodziłam, przyszedł do domu, odprowadzając syna i sam zaproponował rozmowę. I bardzo mi tą rozmową pomógł.
W trakcie tej rozmowy usłyszałam ważny dla naszej relacji komunikat: że czasem mój mąż czuje się przeze mnie naciskany i pod presją. Myślę o tym. Jak to zmienić, by takiej presji nie wywierać. Bo mój mąż ma rację. Wobec osób bliskich często działam w sposób który nie jest niczym innym niż presją. Gdy czuję lęk, obawę, gdy czuję się sama pod zbyt dużą presją. Dlatego sama byłam zdziwiona, że nie naciskałam na męża na siłę, by jednak ze mną porozmawiał i zostawiłam mu przestrzeń. Więc coś jednak we mnie się zmienia, bo zrobiłam tak, zanim mi o tym powiedział. Myślę, że to, że mój mąż się otworzył i mi o tym powiedział, było reakcją na moją zmienioną reakcję. Taki malutki promyczek na zachmurzonym niebie naszej relacji.
Sama wciąż toczę wewnętrzną walkę o uwolnienie się z nałogu palenia i z obsesyjnym myśleniem o paleniu. Widzę te wszystkie mechanizmy uzależnienia, o których się tyle na terapii uczyłam i które we mnie pracują. To sieczka. Abstynencję udaje mi się osiągać tylko na zasadzie przetrzymywania, ale koszt jest ogromny. Bardzo żałuję tego pierwszego papierosa, którego zapaliłam, gdy już wcale nie musiałam. Tęsknię za tym czasem, gdy byłam wolna. I bardzo chcę do tego stanu wrócić. Nie wiem nadal, co tam jest na dnie tego wszystkie we mnie. Ale powoli kopię.
Czytam bardzo piękną ksiązkę ojca Agustyna Pelanowskiego "Życie udane czy udawane". Polecam. I tam jest takie pojęcie jak "fałszywe pojednanie". Gdy próbujemy pojednać się z kimś udając, że nie było krzywdy, gdy skupiamy się na tym, by było już dobrze. Ojciec pisze, że w taki sposób dobrze nie będzie. To jest dokładnie o tym, jak próbuję naprawić swoją relację z moją rodziną pochodzenia. Był dobry czas, gdy to ja wyszłam z inicjatywą, przeprosiłam za siebie i za to co ja robiłam nie w porządku, starałam się o to, by relacje były dobre, byłam otwarta. I przez jakiś czas było lepiej. Aż zrobiło się gorzej. Bo po drugiej stronie, nic takiego się nie zadziało. Wszyscy ucieszyli się, że w końcu przyznaję się do winy. A ja wkrótce potem, na bieżąco w relacjach zaczęłam stawiać granice, coś czego w mojej rodzinie robić nie wolno.
Za tym udawaniem, żeby było dobrze, jak pisze ojciec Augustyn często idą właśnie uwikłania, nałogi i autodestrukcja. Może to jest we mnie źródłem nałogu palenia? Bo ja w relacjach z moimi bliskimi często udaję, żeby "było dobrze". Ale już nie chcę tego udawania.
Zbliżają się urodziny mojego męża. Zwykle także w kryzysie, odkąd mąż z nami nie mieszka, piekłam tort, kupowałam prezent i spędzaliśmy ten dzień bardziej lub mniej wspólnie. Czasem robiłam to z obowiązku, nawet trochę zaciskając zęby (bo dziecko, relacje), raz z nadzieją, że mąż dostrzeże, że nadal jestem na niego otwarta, że się uśmiechnie, doceni. Choć było to wszystko z serca i z miłości, z chęci podtrzymania relacji, to jednak były w tym różne emocjonalne kłęby. Tak już nie chcę.
Teraz czuję się trochę zagubiona i nie wiem co zrobić. Szukam tego co, podyktuje mi serce, czego ja chcę. Takiego rozwiązania za którym nie będą stały żadne ukryte intencje, emocjonalne zapętlenia, co nie będzie z przymusu, z poczucia obowiązku, z chęci uzyskania czegoś od męża, ale w wolności. Zaczynam rozumieć co znaczy Augustynowskie "Kochaj i rób co chcesz". Choć jeszcze w sposób bardzo intuicyjny, raczej jako przeczucie, niż zrozumienie.