Kilka pytań o separację

Refleksje, dzielenie się swoimi przeżyciami...

Moderator: Moderatorzy

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta » 15 cze 2021, 15:42

Caliope pisze:
15 cze 2021, 0:09
Znów wchodzisz w wspòłuzależnienie, twój mąż nie przepracuje niczego, bo musiałby najpierw trzeźwieć. Gniew wynika z nadużywania alkoholu i innych substancji, przecież wiesz jak mąż reguluje emocje. Nie możesz porównywać czynnego narkomana i alkoholika do trzeźwego alkoholika. Trochę wbiłaś mi szpilkę, bo jak my się ogarniamy, to nie lądujemy w przytułku, to czynni tam lądują by się podnieść z dna. Zaczynając i będąc w terapii trzezwiejący jeśli upadł i nie ma domu, to go szuka, szuka pracy lub też szuka kontaktu z rodziną gdzie był jego dom.
Caliope, ja wiem, że do przepracowania czegokolwiek potrzebna jest trzeźwość. Kiedyś sądziłam, że do trzeźwości potrzebne jest z kolei leczenie i że terapią uda się taką trzeźwość osiągnąć. Dlatego - w dobrej wierze - robiłam wszystko, by mąż trafił na terapię. I sądziłam, że jak już mój mąż na terapię trafi, to wszystko już zacznie się układać. Mąż zaczął terapię - i niewiele to zmieniło. Oprócz tego, że przerwał wtedy bardzo długi i niszczący ciąg. I na jakiś czas do nas wrócił. Ale w zasadzie tak naprawdę już nie wrócił.

Teraz, gdy wiem więcej, patrzę na to inaczej. Od razu zaznaczam, że nie neguję samej terapii - bo jest bardzo ważna i pomocna w osiąganiu trzeźwości. Nie jest jednak wystarczająca. Wszystko czego się dowiaduję, wskazuje, że równie ważne jest to o czym mówią w AA - ujrzenie siebie w większej perspektywie, uznanie Siły Wyższej. A z tym bywa bardzo różnie - u jedych jest to proces, i to taki, który zachodzi przed podjęciem terapii, a podjęcie terapii jest jego efektem, u innych do takiego spojrzenia dochodzi już podczas terapii i to nawet takiej przymuszonej. U innych żadna terapia tego procesu nie rozpoczyna, nie są jeszcze na taki krok gotowi. Są też osoby uzdrowione, które po prostu zostały dotknięte, uzdrowione, poznaję takich osób coraz więcej, to za każdym razem jest cud. Przepiękny cud absolutnej i bezwarunkowej MIłości. Bywa spektakularny, a bywa, że dzieje się w ciszy. Im więcej słyszę takich świadectw, tym bardziej jestem zaskoczona, jak bardzo Bóg potrafi być blisko, jak niesamowicie potrafi działać w tych naszych życiach. To całkowite przeciwieństwo obrazu Boga, jaki długo w sobie nosiłam, odległego, takiego Który stworzył świat, dał nam wolną wolę, i się wycofał.
(Tak nawiasem: coś jest w tym, że obraz ojca przekładamy na obraz Boga - bo tak zrobił mój ojciec. A ja długo nie wiedziałam, dlaczego tak właśnie postrzegam Boga).

Wewnętrznego procesu dojrzewania do relacji z Bogiem, uznania Go (jakkolwiek Go w danym momencie życia postrzegamy) nie da się wymusić, choć da się wymusić zapisanie się na terapię. To jest indywidualny wewnętrzny proces. Ja teraz rozumiem, że mój mąż ma swoje sprawy do załatwienia z Panem Bogiem i to jest najważniejsza relacja w jego życiu, ja nie jestem na pierwszym miejscu. A bardzo długo nie tylko miałam męża na pierwszym miejscu, ale też sama u męża chciałam to pierwsze miejsce zajmować. To ważne pytanie. Jakie miejsce chcę zajmowac w życiu mojego męża, żony? Czy potrafię i chcę się wycofać, by zrobić miejsce dla Boga? Czy potrafię przestać działać, by mógł działać Bóg, czy ciągle myślę, co ja mogę zrobić - czyli wciąz jednak pretenduję do miejsca numer jeden...

Myślę, że owszem, może część gniewu mojego męża płynie z jego uzależnień, ale część to jednak słuszny gniew - na mnie i na moje postępowanie. Tak jak ja mam o co czuć gniew na mojego męża, tak i mąż ma o co czuć gniew na mnie. Udawanie, że tak nie jest, nie byłoby zbyt pomocne. Dopiero gdy dopuściłam do siebie myslenie o tym, co dokładnie w postępowaniu męża mnie raniło - mogłam cokolwiek z tym zrobić. Dokąd chciałam wybaczać "ogólnie", dotąd tkwiłam w miejscu. Wybaczenie szczegółowe - konkretnych rzeczy pomogło mi naprawdę pójść o krok do przodu. Jednak w tym procesie zrozumiałam też, że ani ja ani mąż nie raniliśmy siebie celowo, a tylko dlatego, że sami byliśmy poranieni i niepoukładani. Tego jestem pewna, że zawsze wobec siebie mieliśmy najlepsze, dobre intencje. Mi ta świadomość pomogła wybaczyć nie tylko mężowi, ale i sobie. Zobaczyć męża nie jako świadomego krzywdziciela, ale jako kogoś zranionego. I przestać tak surowo oceniać siebie - i mojego męża. I mam nadzieję, że kiedyś taki proces dokona się także w moim mężu. Ja wierzę, że jesteśmy z moim mężem jednym ciałem, bo Chrystus tak powiedział, więc samo zaczęcie tego procesu we mnie i w moim sercu, zmienia także serce mojego męża. To z kolei czasem jest krokiem w stronę trzeźwości. Coraz bardziej rozumiem sens pracy nad sobą i tylko nad sobą. To nie jest tak, że to nie zmienia nic w mężu, czy żonie, że jest egoizmem, czy nie liczeniem się z tym, co będzie z moim mężem, żoną, lub że jest wbrew więzi małżeńskiej. Wręcz przeciwnie im bardziej pracuję nad sobą, tym bardziej wspieram też męża.

Co do słów o przytułkach - nie miałam zamiaru źle oceniać nikogo uzależnionego. I przykro mi, że się poczułaś tymi słowami dotknięta. To nie były dobre słowa - i zgadzam się z twoją oceną. Ja się po prostu boję sytuacji powrotu męża. Tego, że się ugnę, gdy mąż wróci w złych intencjach, nie do małżeństwa, nie do ojcostwa, nie do wypełniania przysięgi. I że znów zacznie się to samo. Tak już się kiedyś stało. Zaczęliśmy wspólne życie zaraz na początku terapii męża. To był błąd, dobre zmiany były pozorne i na chwilę. Tak naprawdę cały czas wtedy lecieliśmy dalej w przepaść.

Widzę, że mam skłonność chronić się za ostrymi słowami - i muszę wobec tego na to uważać. Kiedyś tak powiedziałam mężowi - że rani słowami. To prawda, mój mąż potrafi ranić słowami - w inny sposób niż ja to robię - ale ja u siebie tego nie widziałam.

Gdzieś tam, też teraz to widzę, w swojej głowie układam sobie jednak plan awaryjny, taki który ma mi dac poczucie bezpieczeństwa, że w razie potrzeby wesprę męża, ale wspólne życie podejmę, gdy mąż upora się z największymi trudnościami i będzie trzeźwy. NIby nic nie myślę o przyszłości, a proszę - jak dokładnie ją sobie zaplanowałam. Tak się tego boję, że nie robię tu przestrzeni na działanie Boga. Sama ją wypełniam. Na razie mam mnóstwo do pracy jeszcze na tu i teraz - ale widzę, że obszar "planowanie przyszłości" - też mam do oddania i do przepracowania. Dziękuję Ci Caliope, bo pomogłaś mi to zauważyć. Że ja mam swój plan, który ma mnie ochronić przed lękiem. I że takim planem i słowami mogłabym zranić męża. A przecież wystarczą proste słowa: boję się, potrzebuję czasu, nie czuję się jeszcze gotowa, by ponownie powierzyć ci życie swoje i rodziny. Zamiast mówienia o przytułkach.

No i wciąż mam do odrobienia odpuszczenie sobie "scenariuszy". Wciąż mam do nich skłonność, piszę ich mniej, ale wciąż piszę :lol:

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta » 15 cze 2021, 16:28

Avys pisze:
15 cze 2021, 8:23
(...) bez pomocy Boga byłoby to niemożliwe. Gratuluję Ci takiego poukładania spraw choć zdaję sobie sprawę, bo o tym napisałaś, że pracujesz jeszcze nad wieloma rzeczami nie tylko w dziedzinie związanej z małżeństwiem, ale też z Twoją mamą etc.
Avys, dziękuję Ci, dzięki twoim ciepłym wpisom, zawsze mam taki moment, gdy chwilę odpoczywam. Bo tak to ciągle tylko patrzę, ile jeszcze pracy przede mną (całe góry). Dzięki tobie uświadamiam sobie, że mam też już swoje sukcesy, przepracowane rzeczy, zmiany. I biorę wtedy oddech :)

Jest dokładnie tak jak piszesz - bez Boga, nic z tego co osiągnęłam nie byłoby możliwe. Ja naprawdę dostałam pomoc i opiekę, gdy zawołałam i prowadzenie - za rękę. Sama nie dostrzegłabym nawet ułamka tych rzeczy, które zaczęłam dostrzegać. Gdybym je nawet zobaczyła, nie wiedziałabym co z nimi zrobić. To są tak delikatne, ulotne sprawy, że jest mi trudno je opisywać, wyrażać. Na tej mojej drodze zdarzyło się tyle malutkich i większych cudów, że gdybym je wszystkie opisała, nikt by mi nie uwierzył. A ja nie mam skłonności do dopatrywania się wszędzie cudów i znaków - wszystko sprawdzam, analizuję, kombinuję, racjonalizuję. Byłabym więc pierwszą osobą, która by sobie nie uwierzyła. A do tego wciąż i wciąż spotykam inne osoby, które także mówią mi o większych i mniejszych cudach w swoich życiach. Gdyby nie moje własne doświadczenia, sądziłabym, że spotykam raz po raz osoby z zaburzeniami psychicznymi... W takiej masie trudno to jednak zakwestionować. Jest to piękne, że w naszej racjonalnej epoce, gdy rozum zdaje się zwyciężył już wszystko, tak wielu ludzi codziennie rozmawia z Maryją, z Jezusem, doświadcza bliskości i działania Świętych, doświadcza cudów w sposób absolutny i nie podważenia, doświadcza uzdrowienia i przepięknej, absolutnej i bezwarunkowej Miłości.

Moim odkryciem, jednym z najpiękniejszych, jest czułość Boga i Jego radość. Pamiętam, gdy kolejne małe dzieciaki, którymi się opiekowałam robiły różne zabawne a czasem także niebezpieczne rzeczy: uparcie zjadały swoją nogę, by sprawdzić co to, uparcie wszystko badały wkładając to do buzi, albo wyrzucały z kojca zabawki, a potem za nimi płakały, albo pełzły raz za razem w stronę krawędzi łóżka, kompletnie nieświadome ryzyka upadku. Pamiętam, że taki upór budził we mnie dużo czułości i rozbawienia. Bo była w tym uporze taka pasja, taka chęć poznawania, zbadania i doświadczenia siebie i świata, zapalczywość wręcz. Wszystko co te malce robiły, robiły z pełną namiętnością, czy było to żucie własnej stopy, czy prucie nitki z dywanu. I dlatego z czułością wszystko to obserwowałam, i z czułością podawałam upuszczone zabawki, wyciągałam z buzi to, co nie powinno się w niej znaleźć i z łóżka przekładałam malca na kocyk na podłodze. Takiej czułości i rozbawienia Boga doświadczam teraz ja. I takiej troskliwej opieki.

Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Caliope » 15 cze 2021, 23:34

Ruta pisze:
15 cze 2021, 15:42
Caliope pisze:
15 cze 2021, 0:09
Znów wchodzisz w wspòłuzależnienie, twój mąż nie przepracuje niczego, bo musiałby najpierw trzeźwieć. Gniew wynika z nadużywania alkoholu i innych substancji, przecież wiesz jak mąż reguluje emocje. Nie możesz porównywać czynnego narkomana i alkoholika do trzeźwego alkoholika. Trochę wbiłaś mi szpilkę, bo jak my się ogarniamy, to nie lądujemy w przytułku, to czynni tam lądują by się podnieść z dna. Zaczynając i będąc w terapii trzezwiejący jeśli upadł i nie ma domu, to go szuka, szuka pracy lub też szuka kontaktu z rodziną gdzie był jego dom.
Caliope, ja wiem, że do przepracowania czegokolwiek potrzebna jest trzeźwość. Kiedyś sądziłam, że do trzeźwości potrzebne jest z kolei leczenie i że terapią uda się taką trzeźwość osiągnąć. Dlatego - w dobrej wierze - robiłam wszystko, by mąż trafił na terapię. I sądziłam, że jak już mój mąż na terapię trafi, to wszystko już zacznie się układać. Mąż zaczął terapię - i niewiele to zmieniło. Oprócz tego, że przerwał wtedy bardzo długi i niszczący ciąg. I na jakiś czas do nas wrócił. Ale w zasadzie tak naprawdę już nie wrócił.

Teraz, gdy wiem więcej, patrzę na to inaczej. Od razu zaznaczam, że nie neguję samej terapii - bo jest bardzo ważna i pomocna w osiąganiu trzeźwości. Nie jest jednak wystarczająca. Wszystko czego się dowiaduję, wskazuje, że równie ważne jest to o czym mówią w AA - ujrzenie siebie w większej perspektywie, uznanie Siły Wyższej. A z tym bywa bardzo różnie - u jedych jest to proces, i to taki, który zachodzi przed podjęciem terapii, a podjęcie terapii jest jego efektem, u innych do takiego spojrzenia dochodzi już podczas terapii i to nawet takiej przymuszonej. U innych żadna terapia tego procesu nie rozpoczyna, nie są jeszcze na taki krok gotowi. Są też osoby uzdrowione, które po prostu zostały dotknięte, uzdrowione, poznaję takich osób coraz więcej, to za każdym razem jest cud. Przepiękny cud absolutnej i bezwarunkowej MIłości. Bywa spektakularny, a bywa, że dzieje się w ciszy. Im więcej słyszę takich świadectw, tym bardziej jestem zaskoczona, jak bardzo Bóg potrafi być blisko, jak niesamowicie potrafi działać w tych naszych życiach. To całkowite przeciwieństwo obrazu Boga, jaki długo w sobie nosiłam, odległego, takiego Który stworzył świat, dał nam wolną wolę, i się wycofał.
(Tak nawiasem: coś jest w tym, że obraz ojca przekładamy na obraz Boga - bo tak zrobił mój ojciec. A ja długo nie wiedziałam, dlaczego tak właśnie postrzegam Boga).

Wewnętrznego procesu dojrzewania do relacji z Bogiem, uznania Go (jakkolwiek Go w danym momencie życia postrzegamy) nie da się wymusić, choć da się wymusić zapisanie się na terapię. To jest indywidualny wewnętrzny proces. Ja teraz rozumiem, że mój mąż ma swoje sprawy do załatwienia z Panem Bogiem i to jest najważniejsza relacja w jego życiu, ja nie jestem na pierwszym miejscu. A bardzo długo nie tylko miałam męża na pierwszym miejscu, ale też sama u męża chciałam to pierwsze miejsce zajmować. To ważne pytanie. Jakie miejsce chcę zajmowac w życiu mojego męża, żony? Czy potrafię i chcę się wycofać, by zrobić miejsce dla Boga? Czy potrafię przestać działać, by mógł działać Bóg, czy ciągle myślę, co ja mogę zrobić - czyli wciąz jednak pretenduję do miejsca numer jeden...

Myślę, że owszem, może część gniewu mojego męża płynie z jego uzależnień, ale część to jednak słuszny gniew - na mnie i na moje postępowanie. Tak jak ja mam o co czuć gniew na mojego męża, tak i mąż ma o co czuć gniew na mnie. Udawanie, że tak nie jest, nie byłoby zbyt pomocne. Dopiero gdy dopuściłam do siebie myslenie o tym, co dokładnie w postępowaniu męża mnie raniło - mogłam cokolwiek z tym zrobić. Dokąd chciałam wybaczać "ogólnie", dotąd tkwiłam w miejscu. Wybaczenie szczegółowe - konkretnych rzeczy pomogło mi naprawdę pójść o krok do przodu. Jednak w tym procesie zrozumiałam też, że ani ja ani mąż nie raniliśmy siebie celowo, a tylko dlatego, że sami byliśmy poranieni i niepoukładani. Tego jestem pewna, że zawsze wobec siebie mieliśmy najlepsze, dobre intencje. Mi ta świadomość pomogła wybaczyć nie tylko mężowi, ale i sobie. Zobaczyć męża nie jako świadomego krzywdziciela, ale jako kogoś zranionego. I przestać tak surowo oceniać siebie - i mojego męża. I mam nadzieję, że kiedyś taki proces dokona się także w moim mężu. Ja wierzę, że jesteśmy z moim mężem jednym ciałem, bo Chrystus tak powiedział, więc samo zaczęcie tego procesu we mnie i w moim sercu, zmienia także serce mojego męża. To z kolei czasem jest krokiem w stronę trzeźwości. Coraz bardziej rozumiem sens pracy nad sobą i tylko nad sobą. To nie jest tak, że to nie zmienia nic w mężu, czy żonie, że jest egoizmem, czy nie liczeniem się z tym, co będzie z moim mężem, żoną, lub że jest wbrew więzi małżeńskiej. Wręcz przeciwnie im bardziej pracuję nad sobą, tym bardziej wspieram też męża.

Co do słów o przytułkach - nie miałam zamiaru źle oceniać nikogo uzależnionego. I przykro mi, że się poczułaś tymi słowami dotknięta. To nie były dobre słowa - i zgadzam się z twoją oceną. Ja się po prostu boję sytuacji powrotu męża. Tego, że się ugnę, gdy mąż wróci w złych intencjach, nie do małżeństwa, nie do ojcostwa, nie do wypełniania przysięgi. I że znów zacznie się to samo. Tak już się kiedyś stało. Zaczęliśmy wspólne życie zaraz na początku terapii męża. To był błąd, dobre zmiany były pozorne i na chwilę. Tak naprawdę cały czas wtedy lecieliśmy dalej w przepaść.

Widzę, że mam skłonność chronić się za ostrymi słowami - i muszę wobec tego na to uważać. Kiedyś tak powiedziałam mężowi - że rani słowami. To prawda, mój mąż potrafi ranić słowami - w inny sposób niż ja to robię - ale ja u siebie tego nie widziałam.

Gdzieś tam, też teraz to widzę, w swojej głowie układam sobie jednak plan awaryjny, taki który ma mi dac poczucie bezpieczeństwa, że w razie potrzeby wesprę męża, ale wspólne życie podejmę, gdy mąż upora się z największymi trudnościami i będzie trzeźwy. NIby nic nie myślę o przyszłości, a proszę - jak dokładnie ją sobie zaplanowałam. Tak się tego boję, że nie robię tu przestrzeni na działanie Boga. Sama ją wypełniam. Na razie mam mnóstwo do pracy jeszcze na tu i teraz - ale widzę, że obszar "planowanie przyszłości" - też mam do oddania i do przepracowania. Dziękuję Ci Caliope, bo pomogłaś mi to zauważyć. Że ja mam swój plan, który ma mnie ochronić przed lękiem. I że takim planem i słowami mogłabym zranić męża. A przecież wystarczą proste słowa: boję się, potrzebuję czasu, nie czuję się jeszcze gotowa, by ponownie powierzyć ci życie swoje i rodziny. Zamiast mówienia o przytułkach.

No i wciąż mam do odrobienia odpuszczenie sobie "scenariuszy". Wciąż mam do nich skłonność, piszę ich mniej, ale wciąż piszę :lol:
Wiesz Ruto, jest jeszcze kilka rzeczy ważnych i nie do analizowania, bo to nie ma sensu. Terapia z Bogiem u boku, to jest dla mnie wyznacznik leczenia, że z nim moim Bogiem Ojcem wytrwałam półtora roku ciężkiej pracy. Są alkoholicy którzy myślą, że pierwsze 8 tygodni im starczy, twój mąż był tyle?
Kolejna sprawa, na terapii uczymy się, że uzależnienie pojawia się już od pierwszego wypitego alkoholu, a to może być nawet w wieku nastoletnim, od tej pory już jest regulacja emocji alkoholem. Nie analizuj co ty powiedziałaś a czego nie powiedziałaś, czy go zraniłaś, bo i tak mąż poszedłby po alkohol, czy narkotyki. Jemu nikt za kołnierz na siłę nie podaje alkoholu i narkotyków, on sam chce, ten gniew wynika tylko z regulacji używkami, wiem to, bo przecież sama to czułam. Nie analizuj swojej relacji małżeńskiej, bo mąż jest chory na własne życzenie. Tak bardzo chory, że zamiast analizy można się za niego gorliwie pomodlić, zawierzyć Bogu i uwierzyć, że każdy prędzej czy później upada na dno i może się podnieść i wrócić z Bogiem do rodziny, do żony.

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta » 16 cze 2021, 13:19

Caliope pisze:
15 cze 2021, 23:34
Wiesz Ruto, jest jeszcze kilka rzeczy ważnych i nie do analizowania, bo to nie ma sensu. Terapia z Bogiem u boku, to jest dla mnie wyznacznik leczenia, że z nim moim Bogiem Ojcem wytrwałam półtora roku ciężkiej pracy. Są alkoholicy którzy myślą, że pierwsze 8 tygodni im starczy, twój mąż był tyle?
Kolejna sprawa, na terapii uczymy się, że uzależnienie pojawia się już od pierwszego wypitego alkoholu, a to może być nawet w wieku nastoletnim, od tej pory już jest regulacja emocji alkoholem. Nie analizuj co ty powiedziałaś a czego nie powiedziałaś, czy go zraniłaś, bo i tak mąż poszedłby po alkohol, czy narkotyki. Jemu nikt za kołnierz na siłę nie podaje alkoholu i narkotyków, on sam chce, ten gniew wynika tylko z regulacji używkami, wiem to, bo przecież sama to czułam. Nie analizuj swojej relacji małżeńskiej, bo mąż jest chory na własne życzenie. Tak bardzo chory, że zamiast analizy można się za niego gorliwie pomodlić, zawierzyć Bogu i uwierzyć, że każdy prędzej czy później upada na dno i może się podnieść i wrócić z Bogiem do rodziny, do żony.
Caliope, ja nie winię siebie za to, że mój mąż się odurzał. A regulował swoje emocje czym tylko się dało, alkoholem, narkotykami, pornografią. Był czas, że w kółko brał tabletki na kaszel, to było zaraz po naszym ślubie. Niedawno sobie o tym przypomniałam. I martwił się, że je wycofują. I dopiero niedwano zdałam sobie sprawę, co to były za tabletki. Wtedy po prostu sądziłam, że bierze tabletki na kaszel. Poznałam mojego męża gdy był już uzależniony. Od lat. Picie było tylko czubkiem góry lodowej. U podstawy tej góry było jeszcze gorzej. Tylko ja nie potrafiłam tego dostrzec, a gdy potem dostrzegałam, że coś jest nie tak, to wypierałam, a gdy do mnie to dotarło, nie umiałam nic z tym zrobić. Tak właśnie rozwinęło się u mnie współuzależnienie. Bo próbowałam w tym wszystkim funkcjonować, kochałam męża, nie chciałam od niego odchodzić, odseparować się od niego, gdy stawał się coraz bardziej krzywdzący, zamiast kochać. To działo się ze mną na skutek moich wczesniejszych poranień. Zamiast się chronić i odseparować próbowałam rozpaczliwie ratować męża, naprawiać go, nakłaniać do terapii, i chronić jego - kosztem siebie.
To wszystko mam już za sobą od dawna. Ale tak, dokąd nie zrozumiałam mechanizmów uzależnienia, często brałam winę na siebie. Za każde uzależnione zachowanie męża. I rozpaczliwie starałam się zmieniać, dopasowywać, by coś się zmieniło, by mój mąż już tak nie robił. Taką "winę" przypisywało mi także wiele osób z otoczenia. Sądziłam więc, że staram się za mało. Nie rozumiałam tych wszystkich męża kłamstw i raniących zachowań. To wszystko bardzo mnie bolało.

Natomiast teraz nie tyle winię siebie, co biorę odpowiedzialność za swoje zachowania. Bo także ja nie byłam w porządku. Nie jestem winna moim współuzależnionym zachowaniom, tak jak mąż nie jest winny zachowaniom uzależnionym. Nie ma tu ani winy w sensie moralnym, ani prawnym, ani żadnym innym. To proste mechanizmy rządzące naszymi zachowaniami, gdy jesteśmy uzależnieni lub kochamy uzależnioną osobę i nie mamy swoich mechanizmów obronnych.
Nie zmienia to jednak tego, że dla mojego męża moje współuzależnione reakcje i zachowania z pewnością były przykre i trudne. Pracuję nad zmianą swojego sposobu reagowania, nad tym, by przyjmować rzeczywistość jaką jest, niczego sobie nie przekłamywać, nie wypierać, nie racjonalizować, nie wchodzić w nadkontrolę, by mieć zdrowe rekacje i nie ranić już nikogo, ani siebie, ani nikogo innego. Myślę, że ponosiłabym winę tylko w sytuacji w której zdałabym sobie sprawę z tego wszystkiego i nic bym z tym nie zrobiła. Od momentu, gdy jest świadomość, pojawia się wybór.

Nie mam przekonania, że mój mąż jest świadomy swoich trudności. Nie wiem tego. Może jest, może nie jest. Może nadal żyje w wyparciu, a może każdego dnia świadomie podejmuje decyzję, że dalej będzie w tym wszystkim tkwił, a może wie, że coś jest nie tak i odkłada zmiany "na jutro". Może mówi sobie, że nie ma już odwrotu. A może, że nic się złego nie dzieje. Nie wiem. Więc nie oceniam, czy jest winny, czy nie jest. Z mojego puktu widzenia i tak nic to nie zmienia. To sprawa jego sumienia, jego wiedzy i jego relacji z Bogiem. Wystarczy, że potrafię się izolować i nie poddawać destrukcji niezależnie do tego, czym obecnie w życiu kieruje się mój mąż.

Biorę także odpowiedzialność za swoje decyzje, zachowania. I znów, trudno tu mówić o winie. Ale nie jest tak, że ja kiedykolwiek byłam czy jestem idealna, czy wręcz kryształowa. Mój mąż nie jest trzeźwy od lat, więc jego sposób widzenia siebie, mnie, naszego małżeństwa jest wykrzywiony. Jest częścią całego tego systemu iluzji służącego podtrzymywaniu uzależnionego funkcjonowania. Ale ja funkcjonuję już inaczej - i rozliczenie się z tym co ja robiłam nie tak, pomaga mi pójść na przód. Wybaczyć sobie i pracować nad zmianami. To jest dla mnie. Nie dla męża. Choć mój mąż na tym zyskuje, bo lepiej mieć dobrze funkcjonującą żonę, zdrową emocjonalnie. Choć pewnie też trudniej, gdy jest się osobą uzależnioną. Dobrze nie zawsze znaczy łatwo i miło.

Przyjrzenie się sobie i swoim zachowaniom pomaga mi też w nie byciu ofiarą. Zauważyłam, że współuzależnione żony wpadają często w postawę - on jest winien. To daje usprawiedliwienie, zapewnia współczucie, ale też odbiera sprawczość. Mój mąż nie jest winny moim zachowaniom. Za swoje decyzje także odpowiedzialna jestem ja. Bałam się szantaży męża w stylu "ja się powieszę", a był czas, gdy często to słyszałam. Nie wiem nawet, czy mój mąż to pamięta. Sądzę, że nie pamięta wielu rzeczy, które robił i którymi mocno i dotkliwie mnie ranił. Tak mocno, że zbieram się z nich do dziś. I nadal boli. A jeśli je pamięta, to i tak je wypiera. Ale ja pamiętam i pamiętam, co mi to wszystko robiło. Wybaczam. Ale pamiętam. Już tym nie chcę żyć. Gdy boli - to każdą łzę i każdy ból ofiarowuję za mojego męża. Boli i ma prawo boleć. W końcu sobie na to pozwalam i w tym też nie słucham już męża, że jestem nadwrażliwa i głupia. Zdrady bolą, kłamstwa bolą, brak szacunku boli, szantaże bolą, zwalanie winy boli, zostawianie w kłopotach boli, nielojalność boli, opowiadanie kłamstw na mój temat boli, niszczenie mojej kobiecości boli, odrzucanie boli, agresja boli. To mój mąż robił i robi do dziś. Boli i ja to przyjmuję. Jestem już teraz na tyle silna, by to udźwignąć.

Rozgraniczenie i dokładne przepracowanie tego co robiłam nie tak pomaga w jeszcze jednym. Nie muszę słuchać już i przyjmowac do siebie nieprawdziwych oskarżeń męża: że przeze mnie stracił wiarę, że przeze mnie nie znalazł dobrej pracy, że przeze mnie nie dokończył edukacji, że przeze mnie nie miał znajomych, że przeze mnie się nie rozwijał, że przeze mnie czuł się gorszy, że przeze mnie musiał uciekać się w pornografię i relacje z innymi kobietami, że przeze mnie upadła jego firma, że przeze mnie brał, że przeze mnie pił, że przeze mnie nie miał relacji z dzieckiem, że przeze mnie miał depresję, że przeze mnie jego życie nie wyglądało tak jakby chciał żeby wyglądało, że przeze mnie musiał odejść od rodziny, przez mnie rozpadło się nasze małżeństwo, a teraz że przeze mnie raz po raz zawala relację z synem, że przeze mnie ma alimenty, których nie jest w stanie płacić, że przeze mnie nie może sobie ułożyć życia, bo ja nie zgadzam się na rozwód, że przeze mnie nie może podjąć legalnej pracy bo ma komornika i że przeze mnie pójdzie do więzenia, bo złożę zawiadomienie do prokuratury. To nie ja jestem temu wszystkiem winna - choć za to wszystko wini mnie mój mąż. I ja się długi czas temu wszystkiemu czułam winna. Bo wierzyłam mężowi. Ale teraz już nie wierzę i nie czuję się winna. Wiem co robiłam nie tak, co mogło mojego męża ranić - i nie ma to nic wspólnego z tym wszystkim.

Całą tą litanię żali i oskarżeń mój mąż mógłby wypowiedzieć do właściwego adresata - kładąc sobie na stole alkohol, wszystkie te piwka, bimberki, wódeczki, wszystkie te trawki i dziwne proszki, wszystkie pornosy, wszystkie swoje zdrady, wszystkie swoje kłamstwa. I do tych rzeczy powiedzieć to wszystko. Uczciwie i do bólu. Bo takie rozmowy bolą. Wiem, bo i ja musiałam z różnymi swoimi iluzjami porozmawiać. Bolało. Współczuję każdemu, kto jeszcze takiej swojej rozmowy nie podjął, męzowi także. Boli. Bardzo. Ale i tak warto.

Jeśli to jak ja widzę mojego męża i to kim jest wewnętrznie, jeśli jest prawdą, że jest takim mężczyzną i takim ojcem i takim mężem, jakim go widzę, jeśli dobrze i prawdziwie widzę i czuję jego serce, jego wiarę, to mój mąż któregoś dnia porozmawia sobie szczerze z Bogiem, sięgnie po to co w Nim jest, i co jest w nim, i się z tego wszystkiego podniesie, stanie w prawdzie, otrzepie się z błota i wróci do małżeństwa, do rodziny, i na nowo podejmie to, do czego się zobowiązał przysięgą. Niezależie od bólu, jakiego będzie to wymagać. Niezależnie do tego, czy ja jestem taka, czy ja jestem inna. Zostawiając za sobą cały ten syf, którego narobił, ale też biorąc za niego odpowiedzialność. Ja w moim mężu widzę silnego mężczyznę. Toczy swoje walki, ciężkie boje, a ja nadal wierzę w jego wygraną.

Jeśli się co do męża mylę - i nie jest takim mężczyzną, jakim go widzę, będzie to oznaczać, że nie najlepiej wybrałam męża. Bywa. Nie każdy mąż musi być udany, nie wszystkie krzywdy muszą zostać naprawione. Mnie to i tak z mojej przysięgi nie zwalnia. Mój mąż żonę wybrał dobrze. Nie umiem złamać przysięgi. Nigdy tego nie zrobiłam. I nie zrobię.

Mój mąż napisał mi kiedyś, że wie, że nie był ani dobrym mężem, ani ojcem. Ja nie oceniam go tak surowo, bo jednak były takie okresy, gdy był wystarczająco dobrym mężem i ojcem. Zawalał wiele rzeczy, okej. Ale były też takie, których nie zawalał. Myślę za to, że jego rozwiązanie tej sytuacji - odejście od rodziny, zamiast trzeźwości i pracy nad sobą, nie jest rozwiązaniem. I wcale nie jest sposobem na to, by mnie więcej nie ranić. I by chronić bliskich. Żadna ochrona. Może to świadomy wybór i może mój mąż wie, jak bardzo rani tym mnie i naszą rodzinę, i że to syf, a może dalej tkwi po uszy w iluzjach i naprawdę się w tym wszystkim czuje dobrze, czuje się doceniony, akceptowany i to go cieszy. A może nawrócił się szczerze na nowoczesność... Nie wiem... I to jest wyłącznie jego problem nie mój. Choć konsekwencje są nie tylko jego, ale także moje. Taka już natura małżeństwa, że nic co robimy nie pozostaje bez wpływu na męża czy żonę, na dzieci i na wszystkich wokół.

Dla równowagi ja mogę podejmować konstruktywne decyzje. A Bóg niech między nami rozsądza. Ja nie będę, bo niewiele wiem, a pewnie i to co wiem, to tylko mi się wydaje. A już w relację mojego męża z Bogiem wchodzić nie zamierzam. Gdzie drwa robią, tam wióry lecą. Jeszcze by mnie starło na miazgę.

Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Caliope » 16 cze 2021, 18:04

Czytam Ciebie bardzo długo Ruto, ja nawet nie widzę sensu by szukać w tobie cech złego człowieka który rani innych. Ty nie jesteś taka, idziesz z Bogiem u boku i walczysz o siebie. Mąż jest winien bo jest w nałogu, miałaś prawo zachować się tak jak ci się podobało jak i on. Mąż nie analizuje siebie jak ty jego, on ma jeden cel dostarczyć sobie różnych substancji, a najlepiej się to robi gdy znajdzie się jakaś ofiara i można na nią zwalić wszystko. Nie ma sensu naprawdę tego tak rozpracowywać, bo to nic nie da.

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta » 22 cze 2021, 22:16

Staram się jak najmniej kontaktować z moim mężem. Ma lepszy czas. Zabrał nawet syna na weekend. Zwykle w takich lepszych okresach także starałam się z mężem zobaczyć, bo w tych lepszych okresach odzywał się czasem do mnie "ludzkim głosem". Jeśli już jakoś się mijamy, jestem uprzejma, czy chyba nawet miła, bo nie czuję wobec niego jakiś złych emocji, ani nie życzę mu źle. Ale tak czuję, by zostawić teraz tego mojego pogubionego męża samemu sobie. Ze dwa razy napisalam mu smsa związanego z synem. Nic szczególnego. Więc nie jest też tak, że mam jakąś blokadę emocjonalną. Jeśli będę potrzebowała się z mężem skontaktować, to to zrobię. Ale takiej potrzeby nie czuję.

W zasadzie sytuacja jest jasna, ja nie mam już nic, co mogłabym powiedzieć, co mogłabym dodać. Nie czuję też potrzeby, by o męża zabiegać, by coś udowadniać. Kiedyś sądziłam, że mogę mojemu mężowi coś wytłumaczyć, jakoś na niego wpłynąć. Że jest coś, co mogłabym zrobić, powiedzieć, co mogłoby coś zmienić. Mój mąż nie jest głupi. Nic nie muszę mu tłumaczyć. Wie co robi. Ile by tam sobie iluzji nie tworzył, wie. Wszystkie decyzje są więc po stronie mojego męża. Ja swoją walkę stoczyłam i swoje decyzje podjęłam. Kiedyś sądziłam, że taka sytuacja w której ja będę trwała w wierności, będę trwać na modlitwie za męża, w której będę podtrzymywać w sobie gotowość na jego powrót, będzie dla mnie w jakiś sposób upokarzająca i czyniąca mnie zależną emocjonalnie od męża. Ale tak nie jest. Czuję się w tym wolna, bo każdą z tych decyzji wewnętrznie przewalczyłam, każdą z nich okupiłam i cierpieniem i łzami i pokutą i modlitwą i wewnętrznymi zmaganiami i każda z nich właśnie dlatego jest w pełni moja. I każda jest niezależna od tego, co aktualnie czuje myśli czy robi mój mąż.

Bywają dni, gdy czuję smutek. Zdarza się, że czuję potrzebę wypłakania się. Ale nie ma takich dni wiele. Zdarza się też, choć coraz rzadziej, że wraca do mnie gniew, czy oburzenie. Ale jakoś szybko wygasa. Nie podsycam go. Ale też nie uciekam już od takich uczuć. Są jak najbardziej uzasadnione. Mam prawo także do smutku. Ale i do wkurzenia. Staram się wtedy ten smutek, czy inne emocje, które się pojawiają ofiarowywać, za nasze małżeństwo, za inne trudne małżeństwa, ale też za te małżeństwa w których wszystko jest dobrze i małżonkowie się kochają. Ostatnio na Mszy Świętej była para staruszków, siedzieli w pierwszej ławce, widziałam ich przez całą Mszę. Wzruszyli mnie, bo niemal przez cały czas mieli lekko pochylone w swoją stronę głowy. I miałam łzy w oczach, ale takie dobre łzy - radości, że są małżeństwa, w których udaje się pokonać burze, być razem, budować coś trwałego. Poczułam, ile w tym piękna. Też pochyliłam głowę, w stronę gdzie mógłby stać obok mnie mój mąż. To zabolało, bo pochyliłam tą głowę w pustkę, ale też poczułam że tak jest dobrze. Że o to chodzi, by mimo wszystkiego co się dzieje, ta moja głowa wciąż pozostawała lekko pochylona w stronę męża.

Zwykle jednak czuję się radośnie. Jest do tej radości mnóstwo powodów. Śpię spokojnie i budzę się wypoczęta. Znikło wewnętrzne napięcie. Wygląda na to, że po długich bojach i walkach mój mąż w całości jest w końcu u Pana Boga. I nic nie wraca z powrotem, ani nie spada mi na głowę. Ależ się nawalczyłam, by jednak coś tam sobie zostawiać, by sobie jeszcze trochę pola do działania zostawić, wpływu. Teraz w końcu mogę spokojnie powiedzieć "Jezu Ty się tym zajmij" i już się nie plątać Panu Bogu pod nogami.

Wchodzę w taką fazę odbudowy mojego życia, jego nowej organizacji, pracy, nowych wyzwań. Wcześniej mnóstwo moich zasobów i sił pochłaniały wszystkie te wewnętrzne boje, nauka stawiania granic, mierzenie się z bólem, z emocjami. Tych sił mi przybywa powoli. Jakby taki powoli napełniający się wodą zbiornik.

Sporo czasu myślę o tym, jak ma teraz wyglądać moje dalsze życie, praca, to czemu będę poświęcać czas, co będzie dla mnie ważne. Tyle lat oddawałam większość swoich zasobów małżeństwu, mężowi i rodzinie, że na razie jeszcze trudno mi wyobrazić sobie inne funkcjonowanie. Rozmawiam sobie o tym z Bogiem, jaka jest Jego wola. Na razie jeszcze nie wiem. Ale wierzę, że mi podpowie.

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta » 30 cze 2021, 8:11

Dalej się powoli mocuję i mocuję z tym moim nowym życiem, jak to sobie poukładać. Najbardziej fascynuje mnie kwestia pracy oczywiście. Tak sobie myślę - jak Ty to Boże poukładasz? Na pewno dobrze. Pewnie to tylko ja po ludzku się martwię, że nie mogę daleko dojeżdżać, bo mam tego czasu mało, że jak praca poza domem, to muszę mieć opiekę dla syna, że może lepsza byłaby praca zdalna, bo nie wiadomo jak szkoły będą funkcjonować, czy jeszcze będą te zdalne nauczania i mnóstwo mi się takich kwestii po głowie przewala. Martwię się o wiele... :)

Na razie na brak zajęć nie narzekam, sporo piszę, jakoś tak co i raz jest potrzeba. Nie ma dnia, bym czegoś nie pisała. Aż tak, to nigdy nie miałam, prawie jak etat. Może w końcu zacznę pisać zawodowo...

Z mężem kontaktu nie mam. Modlę się tylko za niego. Syn mówi, że na kontaktach zaczyna być trudno, mąz jest trzeźwy, ale coraz bardziej odległy emocjonalnie, wycofany i coraz mniej zaangażowany. Podobno już podczas ich wspólnego weekendu u dziadków tak było, że tata mało mu czasu poświęcał, zajmował się wszystkim, tylko nie nim. Teraz jak przychodzi podobno głównie siedzi z telefonem. Małemu jest przykro, bo bardzo się cieszył, gdy dobrze i radośnie spędzał z tatą czas. A teraz jest tak, że lepiej się do niego o nic nie zwracać, bo tylko się naraża na wściekłość i opór. Ale mówi, że dokąd tata nie jest agresywny i nietrzeźwy, to woli się z nim widywac i tak. Cieszy mnie, że syn już umie sam decydować, nazywac swoje uczucia, że nie ma problemu, by mówić wprost i nie czuje się zobowiązany, by kryć tatę i w samotności mierzyć się z jego trudnymi zachowaniami.
Mam podobne obseracje co do stanu męża, bo przestał dbać o to by mały w czasie kontaktu z nim coś jadł. Zwykle takie zachowanie męża oznacza, że leci, i że za jakiś czas zacznie się pojawiać nietrzeźwy, albo zacznie być agresywny i na trzeźwo. Ale już jakoś nie denerwuję się tym jak kiedyś. Wiem, że jestem w stanie spokojnie i stanowczo reagować w takich sytuacjach. Oznacza to też, że wkrótce będe musiała zacząć zwracać uwagę na stan męża w jakim przychodzi, czyli wejść w interakcję z nim. Bo ostatnio, dokąd było dobrze, zwykle nawet go nie widywałam, nawet nie zawsze się mijaliśmy. Nie za bardzo mam ochotę na to. Ale też tak bardzo się już nie martwię jak kiedyś, że przegapię zły stan męża. Syn jest starszy, zdecydowanie mocniejszy, więc jeśli coś będzie nie tak, sam da mi znać i po prostu wtedy zareaguję.

Mąż jest na mnie wściekły, bo odmówiłam mu wakacji z synem, a miał w planach z nim wyjechać "gdzieś", a ja jakiś czas temu wstępnie się w rozmowie zgodziłam. W czasie, gdy był trzeźwy. Mój błąd, że taką zgodę ustnie potwierdziłam pod wpływem chwili - tak jakbym zapomniała, że u mojego męża dobre funkcjonowanie trwa chwilę... Oczywiście mąż uważa, że jestem winna i złośliwa i zmieniam zdanie. Ale mały przy takim zachowaniu ojca nie chce z nim jechać, bo nie czuje się po ostatnich kontaktach bezpiecznie. Ale też nie umie mu tego powiedzieć, bo boi się reakcji taty. W sumie się nie dziwię. Po pierwsze nie chce się narażac na jego przykrą reakcję, po drugie nie chce go zranić. Więc spadło to ma mnie. No a męża plany też nie brzmią poważnie - gdzieś..., może morze... Mam też złe doświadczenia jeśli chodzi o zabieranie syna przez męża nad wodę, bo mąż po prostu puszczał małego do wody, a w tym czasie pił piwo. Wiem, że wielu rodziców tak robi i nic się nie dzieje, ale nie uważam, że to odpowiedzialne. Ja jestem z tych, co nad wodą nie zostawiają dzieci samych nawet na chwilę. Właśnie dlatego, że wiem, że wystarczy chwila, by doszło do utonięcia. Sądzę, że po stronie męza to jest własnie taka gra - ja chciałem, starałem się, ale zła żona się nie zgodziła. I tak to z zewnątrz wygląda zapewne.

Zwyklaosoba
Posty: 475
Rejestracja: 22 gru 2020, 11:47
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Zwyklaosoba » 30 cze 2021, 10:21

Ruta,czujesz taką trochę obojętność na męża ? Tak po ludzku niby jest w głowie, ale nie przeżywasz już tak jego stanów, nie myślisz czy robi tak czy siak z kim i co...?

Bławatek
Posty: 1611
Rejestracja: 09 maja 2020, 13:08
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Bławatek » 30 cze 2021, 10:28

Ruto, widzę, że u Ciebie trochę podobnie jak u mnie. Zdajemy sobie sprawę z tego jak bardzo naszym synom potrzebny jest kontakt z ojcem, ale jednocześnie wiemy że za bardzo na naszych mężach polegać nie możemy. Choć ja mam w sumie odwrotną sytuację - bardzo bym chciała aby mój mąż zabrał syna gdzieś, chociażby na dłuższy weekend, aby mogli z sobą pobyć i w końcu nawiązać relację, ale także żeby mąż zobaczył na czym polega opieka i zajmowanie się dzieckiem - trzeba z dzieckiem czas spędzić, przygotować jedzenie, pozmywać, posprzątać itd. Bo mój mąż ciągle myśli, że ja tracę czas na siedzenie i nic nie robienie, i ciągle narzekam na brak czasu. Mąż jakiś czas temu mówił, że zabierze naszego syna choć na tydzień w wakacje, ale teraz się z tego wycofał - dobrze, że synowi o tym nie mówiłam, bo pewnie byłoby mu przykro, że kolejna obietnica nie spełniona.

Ruto, życzę Ci znalezienia pracy, która uwzględniać będzie wszystkie Wasze potrzeby - finansowe i czasowe, bo dojeżdżając do pracy do innego miasta wiem ile czasu się traci, ile stresów człowiek ma, wiedząc, że w domu dziecko czeka, a utknęło się w korku. Niech Ci Bóg dopomoże w dobrym wyborze.

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta » 01 lip 2021, 18:51

Zwyklaosoba pisze:
30 cze 2021, 10:21
Ruta,czujesz taką trochę obojętność na męża ? Tak po ludzku niby jest w głowie, ale nie przeżywasz już tak jego stanów, nie myślisz czy robi tak czy siak z kim i co...?
Nie nazwałabym tego obojętnością. Ale kłębu emocji już nie mam. Mąż nie zajmuje mi zbyt wiele myśli, poza sytuacjami, które tego wymagają. Jestem w stanie spokojnie z nim rozmawiać, ale szczerze mówiąc nie mam takiej wewnętrznej potrzeby, czy raczej przymusu napędzanego emocjami.
Jeśli chodzi o zastanawianie się co robi mój mąż i z kim, wszystko w obszarze zazdrości i wokół zdrady, innych relacji - z tym nie mam problemu. Od samego początku to blokowałam, by nie wpuścić takich myśli do glowy, ani do serca. Wiedziałam od innych kobiet, że to niszczy, gdy tylko pozwoli się sobie na takie myślenie. Były momenty, gdy takie mysli próbowały mną zawładnąć, wyobraźnia próbowała pracowac w tym kierunku, ale udawało mi się wtedy to blokowac, nie iść za tym. Po co mam sama siebie ranić. Pomogło mi paradoksalnie współuzależnienie, które pozwala wypierać rzeczy, które mogłyby obudzić zbyt silne emocje. Ale z czasem i w miare postępu pracy nad sobą potrafię świadomie zdecydowac o tym, że nie interesuję się życiem mojego męża poza naszą rodziną. I jestem z tego zadowolona. Początkowo wymagało to odwrócania uwagi, pomocna była w tym też modlitwa, która nie tylko odwracała uwagę, ale pomagała mi się wyciszyć.

Udało mi się też postawić jasne granice, kowalska jest sprawą mojego męża. Naszą wspólną sprawą mogłaby być Faustyna Kowalska. I żadna inna. Mąż nie zabiera już syna na kontakty do siebie, syn się zbuntował bardzo mocno, gdy kowalska wyszła z roli koleżanki i zaczęła zachowywac się jak to mały określił "jakby była dziewczyną taty". BYły tez inne słowa - ale nie nadają się do cytowania. Mały bardzo to przeżył. Więc kowalskiej w życiu moim i syna nie ma. To wiele ułatwia. Nie widze powodu, byśmy ja lub dziecko mieli uczestniczyć w relacji męza z kowalskimi, po co? Mąz najwyraźniej się ze mną zgodził.
Był też wczesniej trudny czas, gdy kowalska prowadziła ze mną korespondencję udając, że jest moim mężem i próbując narzucać warunki dotyczącego syna i organizacji mojego życia. Wkurzyłam się, bo to już było próbą wkroczenia w moje życia i wpływania na nie. Dałam temu odpór, przesadziłam, mogłam to zrobić inaczej, niemniej jednak okazało się to skuteczne. Ortografia i interpunkcja mojego męża uległy z powrotem pogorszeniu, za to poprawiło się na powrót jego poczucie humoru. Same bonusy.,

Większy problem miałam w okresach, gdy mąż był w ciągach. Martwiłam się o niego, maiłam ataki paniki, bezsenności. To też już za mną. Sama nie byłam w stanie sobie z tym poradzić, w terapii w tym obszarze postępy były prawie żadne. Tu zdecydowanie pomogła Łaska Boża. Podczas Mszy Świętej, na którą poszłam z paniką i kłębem emocji rozkręconym na maksa, Bóg mi to po prostu przeciął. I taki stan już do mnie nie wrócił. Koniec świrowania. Śpię spokojnie, niezależnie od tego w jakim stanie jest mój mąż. Jest dorosły, a ja nie mam na niego wpływu. Początkowo nawet było mi trudno z tym spokojem. Ale teraz zaczynam go lubić.

Kocham sobie męża na odległość, co mi szkodzi, w końcu to ślubowałam :) Trudno nazwać to twardą miłością wciąż. Do tego musiałabym pewnie egzekwować te alimenty przez prokuraturę i być taką bardziej ostrą i wymagającą żoną. Ale zawieszenia i współuzależniania we mnie mniej o całe tony. Może i się kiedyś zaostrzę, myślę o tym, ale jeszcze moje serce na razie mówi: nie :)))

Avys
Posty: 220
Rejestracja: 21 cze 2020, 8:31
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Avys » 01 lip 2021, 21:59

Ruta,
Bardzo cieszę się z Twoich postępów. Gratuluję i zazdroszczę w pozytywnym sensie :-)
A przyszło mi do głowy, że kiedyś z dnia na dzień po modlitwie przestałaś palić papierosy- czy to dalej aktualne i od tego czasu nie wróciłaś do palenia?
Pozdrawiam

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta » 03 lip 2021, 23:46

Avys pisze:
01 lip 2021, 21:59
Ruta,
Bardzo cieszę się z Twoich postępów. Gratuluję i zazdroszczę w pozytywnym sensie :-)
A przyszło mi do głowy, że kiedyś z dnia na dzień po modlitwie przestałaś palić papierosy- czy to dalej aktualne i od tego czasu nie wróciłaś do palenia?
Pozdrawiam
Dziękuję. Co do palenia - przez jakies trzy lub cztery miesiące nie paliłam i stan się utrzymywał. Nie miałam takiej potrzeby. Zero głodu. Odruchy i takie nawykowe myśli przy różnych czynnościach szybko się wykorzeniły. nie przeszkadzło mi nawet gdy inne osoby paliły przy mnie. Papierosy dla mnie nie istniały. Zapytana jak sobie radzę z niepaleniem byłam czasem zdziwiona, z trudem mogłam sobie przypomniec, że paliłam.
I po tym czasie zapaliłam w sytuacji towarzyskiej. Nie miałam potrzeby, ale jakoś tak wszyscy zapalili i złapałam się na stary numer - jeden nie zaszkodzi. I potem już niepalenie nie było takie proste, nie wrócił głod, ale natrętne i nawet obsesyjne myśli już tak. Ale dowiedziałam się o sobie nieładnej rzeczy, że dla poczucia jakiejś fałszywej wspólnoty, łączności z grupą jestem gotowa robić głupoty. Chyba jeszcze nie dorosłam do końca, bo to chyba typowe raczej dla wieku nastoletniego.

Raz zapaliłam z mężem. Był w dobrym nastroju, zapytał czy idę z nim zapalić - i nie dmówiłam. I znów zaliczyłam potem nawrót obsesyjnych myśli. Czyli jestem gotowa robić głupoty także po to, by chwilę podtrzymac miły nastrój z mężem. To z kolei zawieszenie na mężu. I stawianie go na piedestale. Jakoś sobie nie umiałam tej chwili odpuścić, gdy się miło rozmawiało.

Byłam też z siebie dumna, gdy okazało się, że w sytuacjach stresowych, w tym utraty pracy nie sięgnęłam po papierosa - ale też nie czułam takiej potrzeby. Samozadowolenie przeszło, gdy któregoś dnia wściekłam się na męża. Zachował się paskudnie. Ja sobie rozhulałam emocje - i w końcu uznałam, że czas zapalić i pomoże mi to opanowac emocje. Nie pomogło. Za to zaliczyłam potężną wpadkę - i paliłam kilka dni. Po pierwsze załatwiła mnie duma (na spowiedzi ksiądz mi powiedział, gdy wpadamy w samozadowolenie z siebie, to szatan zaciera ręce). Po drugie mam jeszcze nadal problem z narośnięciem emocji i wzięciem za nie odpowiedzialności. Bo oczywiście w pierwszej chwili, uważałam, że to mój mąż mnie tak zdenerwował, że ja "musiałam" zapalić. Czyli skłonność do przerzucania winy za swoje reekcje i działania też mam jeszcze wciąż w sobie.

Wśród obsesyjnych myśli wróciła myśl: zapalę w nagrodę. To są trudne momenty. Ja się wiele lat w pracy nagradzałam papierosami, po nauce także. Uświadomiłam sobie, że nie mam innego mechanizmu nagradzania się. I nad tym pracuję, ale jeszcze nic nie wymyśliłam.

Uczę się to wszystko stopować i pracować nad sobą. Zaliczam wpadki, podnoszę się.

Zauważyłam też, że w chwilach tych wpadek pojawia się we mnie jakaś część, która wcale nie chce przestać. Robię się podzielona, część mnie chce nie palić, i jest gotowa podnieść się po wpadce, ale jest taka część, która mówi: dobra, no koniec z paleniem, ale przedtem jeszcze jeden, jeszcze dziś, ale jutro to już nie. I ta część wtedy nawet na modlitwie mówi - uzdrów mnie, ale jeszcze nie teraz. Ja wtedy tą część co stoi okoniem także zawierzam. Zrozumiałam co oznacza tak naprawdę to, co mówili nam na terapii, że osoby uzależnione są podzielone.

Nie wróciłam więc do palenia tak na pełny etat. Ale wpadki są i walka się toczy. Bywa cieżko. Głód taki jak miałam kiedyś nie wraca, choć zdarzyło się kilka uderzeń głodu, ale gdyby wrócił na stałe, pewnie poległabym do końca, ale ta jakaś obsesja, że papieros coś mi da i wszystkie natrętne myśli i owszem, wracają.

Sporo się też przy okazji wpadek o sobie dowiaduję. I nie są to jak widać miłe rzeczy. Widzę też teraz te wszystkie mechanizmy samooszukiwania się, usprawiedliwiania, obsesji, utraty kontroli o których się uczyłam na terapii. Odczuwam też wstyd z każdą wpadką, potrzebę ukrycia nawet przed sobą, że odniosłam porażkę. I to nie jest zdrowy wstyd. I odczuwam też bezsilność, bo każda taka wpadka i to co następuje po niej wiąże się z uczuciem utraty kontroli nad sobą i swoim postępowaniem. Koszmar. Coraz lepiej rozumiem, że żaden uzależniony się dobrze nie bawi. Ja się nie bawię. To front walki. Rozumiem już lepiej dlaczego niektórzy z tej walki rezygnują i zaczynają mówić, piję bo lubię, palę bo lubię, lubię pornografię i to moja sprawa. Na dłuższą metę to bardzo męczy, takie mierzenie się ze sobą.

Mam też takie poczucie, że poza tym wszystkim jest we mnie coś, co powinnam złapać i czego nie mogę uchwycić. Jakaś taka praprzyczyna, dla której weszłam w uzależnienie i dla której ono nadal we mnie działa. I że to ważne. Nie wiem, jakaś autodestrukcja? Ale na razie nie mam pomysłu, jak uchwycić piewszą nić, po której mogłabym dojść do kłębka...

mgła
Posty: 90
Rejestracja: 21 lip 2017, 11:02
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: mgła » 04 lip 2021, 11:03

Temat palenia i jego rzucania był i jest mi bliski od lat.
Kochałam palić. Rozum mówił: rzuć, ale.... kto by tam słuchał rozumu!
Spowiadałam się z tego regularnie, ale księża z sympatii i wyrozumiałości do penitentki, nie komentowali tego jakoś. Usłyszałam nawet, że przecież od czasu do czasu nikomu nie zaszkodzi.
Tymczasem u uzależnionych to zero-jedynkowa "zabawa"
Nie ma, że czasem przy okazji, w nagrodę, dla towarzystwa, że ze stresu, że coś tam.
Rzucałam, wracałam, rzucałam, wracałam...
Była to dla mnie niewiarygodna udręka.
Aż w lutym tego roku standardowo spowiedź, standardowo, że palę, standardowo, że w Wielkim Poście pragnę przestać na te 40 dni...
A ksiądz: "...ale pani wie, że z każdym zaciągnięciem się, zaciąga się pani Szatanem?"
I przestało być miło.
"Jak to zaciągam się Szatanem?"
"No tak, byłem świadkiem modlitwy o uwolnienie młodzieży z tego nałogu i słyszałem, jak Szatan wył, że to, że tylu ludzi pali to jego zwycięstwo. Więc nie od Wielkiego Postu, ale od tego momentu pani przestaje palić!"
Nie palę.

Caliope
Posty: 3013
Rejestracja: 04 sty 2020, 12:09
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Caliope » 04 lip 2021, 14:52

Ruto, palenie też można przerobić na terapii, bo myśli obsesyjnie są w głowie. Na szczęście z palenia można wyjść w 100% i mieć czyste płuca. Widzę, że tak samo ubywa ludzi przy alkoholu i paleniu, nie zapalisz to się nie spotkają więcej. Zamienników palenia lepiej by nie było ,pomocne mogą być środki farmakologiczne lub gumy z nikotyną no i terapia jak sobie poradzić. Ja kiedyś popalałam, ale mając kilka osób w rodzinie które zmarły na raka płuc i mając swoją chorobę przy której zapalenie może skończyć się pobytem w szpitalu, nie ruszę papierosa .

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta » 04 lip 2021, 21:29

mgła pisze:
04 lip 2021, 11:03
Temat palenia i jego rzucania był i jest mi bliski od lat.
Kochałam palić. Rozum mówił: rzuć, ale.... kto by tam słuchał rozumu!
Spowiadałam się z tego regularnie, ale księża z sympatii i wyrozumiałości do penitentki, nie komentowali tego jakoś. Usłyszałam nawet, że przecież od czasu do czasu nikomu nie zaszkodzi.
Tymczasem u uzależnionych to zero-jedynkowa "zabawa"
Nie ma, że czasem przy okazji, w nagrodę, dla towarzystwa, że ze stresu, że coś tam.
Rzucałam, wracałam, rzucałam, wracałam...
Była to dla mnie niewiarygodna udręka.
Aż w lutym tego roku standardowo spowiedź, standardowo, że palę, standardowo, że w Wielkim Poście pragnę przestać na te 40 dni...
A ksiądz: "...ale pani wie, że z każdym zaciągnięciem się, zaciąga się pani Szatanem?"
I przestało być miło.
"Jak to zaciągam się Szatanem?"
"No tak, byłem świadkiem modlitwy o uwolnienie młodzieży z tego nałogu i słyszałem, jak Szatan wył, że to, że tylu ludzi pali to jego zwycięstwo. Więc nie od Wielkiego Postu, ale od tego momentu pani przestaje palić!"
Nie palę.
Znam walkę o zaprzestanie palenia. To jest udręka. Te parę miesięcy od dnia, gdy obudziłam się bez tego szaleństwa, bez głodu, bez potrzeby palenia fizycznej i psychicznej były piękne. Bo byłam wolna. Wolna od tej udręki, walki wewnętrznej. Przykro mi, że potem w taki głupi sposób to zaprzepaściłam - teraz nie doświadczam aż takiej udręki jak kiedyś, ani ciężkiego głodu nikotynowego, nerowości bez papierosa, ale zaliczam wpadki, no i obsesyjne myśli, pod tytułem zapalę-nie zapalę. To męczy. Staram się wtedy to odwlekać, zając się czymś innym, ofiarować to zmaganie się na czyjąś rzecz.

Moje wewnętrzne poczucie jest takie, że palenie nie jest neutralne duchowo. To idzie od złego. Widzę też moje różne niedojrzałości i one na pewno wpływają na moje słabsze momenty - to te momenty, kiedy zaliczam upadki i się łamię. Ale też właśnie jest coś głębiej - gdzieś na polu duchowym. Coś tu zawalam. Potrzebuję jak sądzę jeszcze raz tak jak poprzednio - zebrać się w sobie, jeszcze raz wejść tak jak wtedy głębiej w modlitwę i poprosić ponownie. Przeprosić za głupotę. Poprzednio też była we mnie taka część, która wcale nie chciała przestać palić. Ja tą część także wtedy zawierzyłam, otwarcie powiedziałam w modlitwie, że tak we mnie jest. I właśnie to wtedy znikło i razem z tym cały problem.

Moc w słabości się doskonali, nie trzeba się poddawać.

Fajnie, że trafiłaś na takiego kapłana, który tak wprost powiedział. Robi wrażenie. I wtedy człowiek ma szansę poważnie do tego podejść, już nic nie odwlekać. Chyba podobnie jest z podejściem do innych rzeczy. Choćby do rozwodu czy jedności małżonków. Bardzo pomogli mi księża, którzy jednoznacznie mówili: opuszczona niech żyje samotnie i żadnej zgody na rozwód. Kropka.

ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Google [Bot] i 38 gości