Kilka pytań o separację
: 23 lis 2019, 16:31
Witam wszystkich serdecznie,
Forum czytam od dłuższego czasu. Podziwiam i szanuję wszystkich tych, którzy potrafią dotrzymywać danego przez siebie słowa i trwać w przysiędze małżeńskiej, rozwijając się, dbając o siebie i dzieci i czekać nie czekając. Jesteście wspaniali.
Pytania, jakie mam do was są na końcu tekstu - gdyby komuś nie chciało się czytać mojej historii, a wie coś o separacji od strony prawnej i formalnej i chciałby coś podpowiedzieć. Ja w tym jestem nowa. Jeśli ktoś przeczyta moją historię i podzieli się refleksjami, swoimi doświadczeniami, będę wdzięczna - także za konstruktywną krytykę.
Moja historia jest podobna do wielu tutaj. Od ponad 10 lat jestem w małżeństwie sakramentalnym. Mamy jedno dziecko. Mąż rok temu wyprowadził się z domu, oświadczając, że mnie nie kocha, że stracił swoją wiarę, że nie zależy mu na małżeństwie i chce zbudować od nowa swoje życie, bo dotychczasowe jest porażką. Zgadzam się z nim co do tej porażki.
Nasze małżeństwo było i nadal jest obciążone nałogami męża, które rozwinęły się u niego, gdy był nastolatkiem i do których w trakcie małżeństwa powrócił. Pornografia, nadużywanie alkoholu, narkotyki. Nasze małżeństwo przez pierwsze lata było też obciążone moją nieumiejętnością dostrzeżenia problemu, a gdy już go sobie uświadomiłam - nieumiejętnością skutecznego przeciwstawienia się. Nie ignorowałam problemów, ale to co robiłam nie miało szansy odnieść skutku. W skrócie: próbowałam wpłynąć na męża "i prośbą i groźbą". Pozornie to zwykle działało: mąż obiecywał poprawę, utrzymywał abstynencję, wracał do zaangażowania w rodzinę - a ja czułam się wtedy bezpieczna i szczęśliwa. Do czasu aż odkrywałam, że znów jestem okłamywana, mąż powrócił do nałogu - a ja wtedy czułam się załamana, przerażona i zraniona.
Mąż konsekwentnie odmawiał wtedy podjęcia terapii. Ale znów prosił, obiecywał, mówił, że sobie z tym poradzi, że już tak nie chce i nie chce mnie ranić i że nadal jestem dla niego ważna i nasza rodzina jest dla niego wszystkim. Ja wierzyłam: i w jego szczere intencje (i nadal wierzę, że gdy obiecywał sam w to wierzył) i w jego potencjał - w to że naprawdę przy moim wsparciu jest w stanie poradzić sobie ze swoimi uwikłaniami (o czym teraz już wiem, że nie jest to możliwe). Takie cykle trzeźwości męża i jego nawrotów się powtarzały. Tak, to była porażka. Gdy odmawiałam pierwszą NP o łaskę dobrego małżeństwa dla nas, to pierwszą część błagałam o jego powrót. Praca emocjonalna jaką wykonałam podczas nowenny sprawiła, że część dziękczynną odmawiałam dziękując za jego wyprowadzkę. To jedyna, choć bardzo maleńka szansa na to, aby uzdrowić to, czego nie mieliśmy szansy uzdrowić będąc nadal razem. Zbyt dużo się wydarzyło, zapętliło.
Nie chcę jednak, aby ktokolwiek postrzegał mojego męża jako narkomana,alkoholika i erotomana, choć we wszystko to jest uwikłany. Mąż jest wspaniałym, choć bardzo poranionym wewnętrznie człowiekiem i jest w nim ogromny potencjał do bycia dobrym mężem i ojcem. Przez większość czasu, gdy byliśmy razem, mąż ten potencjał na wielu polach realizował. Nawiązał wspaniałą więź z dzieckiem, nauczył się nim opiekować, rozwijał się jako ojciec. Także jako mąż przez wiele lat był uważny, okazywał mi miłość i przyjmował moją miłość, był moim wsparciem, w wielu aspektach przewodnikiem i nauczycielem. Dzięki mężowi jestem lepszą sobą, lepiej radzę sobie z emocjami, jestem pewniejsza siebie, stabilniejsza. Nasz dom był ciepły i dobry, nasza rodzina i przyjaciele lubili w nim gościć, spędzać czas z nami, sycić się tym co nas łączyło, patrzeć na nas - i było to naprawdę wyjątkowe. Mam wiele wspaniałych wspomnień z naszej wspaniałej magicznej codzienności, z rozmów, spojrzeń, wspólnie przygotowanych posiłków, sprzątania domu, z każdej chwili jaką razem spędzaliśmy, z czasu spędzanego z dzieckiem, z tego jak było wspaniale dzielić się radością i dumą i miłością do naszego dziecka. I bardzo, bardzo mocno i bardzo boleśnie za tym wszystkim tęsknię.
Choć mam też wiele bolesnych wspomnień z tych wspólnie spędzonych lat. Jak wtedy, gdy mąż się ode mnie odsuwał fizycznie, nie przytulał mnie i nie dotykał, a ja zamartwiałam się co robię źle, czy przestałam mu się podobać - a potem odkrywałam, że od dwóch miesięcy ogląda filmy. Moja reakcja była wtedy egocentryczna: czułam się zraniona, zazdrosna, okradziona z kobiecości, z miłości i uwagi męża. To czego nie umiałam dostrzec, to zranienia męża i jego problemy, które go do takich zachowań prowadziły. Podobnie było z narkotykami, mąż wycofywał się z pomocy w domu, relacji, składał to na różne sprawy, stres, przemęczenie - a potem okazywało się że od dłuższego czasu regularnie przyjmuje narkotyki. I znów reagowałam tylko z pozycji zawiedzionej i zranionej żony. Nie rozumiałam też istoty uzależnienia i jego mechanizmów. Jednak przyszedł czas, gdy z mężem było coraz gorzej i musiałam poszukać pomocy na zewnątrz, bo nasz świat stał się piekłem. Mąż nie umiał już przestać brać, spadał i ciągnął nas za sobą. Kazałam mu się wyprowadzić. Powiedziałam wtedy, że go kocham i robię to bo nie mogę już tak dłużej - bo tak czułam.
Nie widzieliśmy się długo, ale w końcu podjął terapię.Wtedy popełniłam błąd - zbyt szybko pozwoliłam mężowi wrócić, zanim on zdołał się umocnić i zanim ja się umocniłam. Krótki czas radości i odbudowywania relacji, przerwana terapia, powrót do nałogów, odmowa podjęcia na nowo terapii. Półtrwanie w którym mierzyliśmy się: mąż, który dążył do tego, żebym zaakceptowała coś, co nagle stało się "stylem życia", czymś co robią także inni i ich żonom to nie przeszkadza, który buntował znajomych przeciwko mnie, bo go ograniczam i "nie pozwalam" mu się upijać, czy odurzyć narkotykiem. I ja: bez wewnętrznej zgody na to, by nałogi męża dalej niszczyły jego, mnie, dziecko i naszą rodzinę, ale pełną lęku przed tym, że on wybierze nałogi. Nagle mąż zaczął mnie w tym wszystkim bardzo źle traktować, jako żonę, matkę i jako kobietę - ignorując mnie i raniąc, otwarcie okazując swoje względy i uwagę innym kobietom w mojej obecności, traktując mnie z pogardą, urządzając awantury. Chciałam wtedy się z nim rozstać i odejść, aż sobie uświadomiłam, że on do tego właśnie dąży. Żebym to ja odeszła. I że wcale nie chcę odchodzić, chcę by on był trzeźwy i żebyśmy odbudowali swoją miłość. Powiedziałam mu to i zajęłam się sobą i dzieckiem. Zaczęłam przygotowywać się do jego odejścia, emocjonalnie, finansowo, duchowo. A on dalej korzystał ze swoich używek i stopniowo ode mnie i od nas odchodził, aż do do dnia gdy się wyprowadził.
Nie wiem, czy jest inna kobieta w jego życiu i nie chcę wiedzieć, nie to jest problemem. Myślę że jest i jest od dawna, ale nie widzę powodu by to roztrząsać, nie chcę ranić sama siebie. Po jego wyprowadzce popełniłam kolejne błędy, a to nadmiernie okazując silne emocje, a to prosząc o powrót, a to będąc milutką i wspierającą. Bardzo się w tym szarpałam. Teraz jestem spokojna, choć zdarzają się mi gorsze dni, gdy płaczę, odczuwam ból, tęsknię. Szczególnie źle jest mi wtedy, gdy czuję jego wrogość, gdy rani mnie słowami, gdy czuję, że on wykreślił ze swojej pamięci wszystko co nas łączyło i zrobił ze mnie w swojej głowie i w sercu potwora, który zmarnował mu 10 lat życia i odpowiada za wszystkie jego porażki: nie taką pracę, to, że nie układa mu się tak jak chciał. Potwora, który okrada go z jego pieniędzy (alimenty na dziecko, dość niskie, które płaci, a czasem nie płaci). Boli mnie, gdy widzę, jak wmawia sobie, że jest szczęśliwy, bo teraz wreszcie stać go na więcej rzeczy, niż gdy żyliśmy razem, co i raz ma nowe rzeczy, ubrania. Teraz większość dochodu przeznacza na siebie, kosztem potrzeb dziecka - a raczej moich, bo ostatecznie to ja jestem zmuszona zrezygnować ze swoich potrzeb, a by zapewnić niezbędne rzeczy naszemu dziecku. Tym co nas kiedyś łączyło, było m.in. unikanie konsumpcjonizmu, woleliśmy żyć na niższej stopie, mniej pracować i spędzać więcej czasu ze sobą i naszym dzieckiem. Nie poznaję go. Dobra materialne i ich osiąganie nie były kiedyś dla niego źródłem radości ani celem dążeń.
Myślę, że jego zamysł odejścia od rodziny był dobry - gdyby poświęcił ten czas sobie, swoim problemom, wzrostowi, uwolnieniu się z nałogów. Myślę, że miał prawo czuć, że przy mnie nie wzrośnie, że go ograniczam, że potrzebuje przestrzeni, że potrzebuje czasu by zbudować swoją motywację do uwolnienia się od nałogów, bo chęci i żądania żony, dziecko - to zbyt mało, by sobie z nimi poradzić. Myślę, że przez to że mnie okłamywała stracił do mnie szacunek, bo dałam się okłamywać. Myślę, że tak to odczuwał, że gdy ode mnie odejdzie to wzrośnie. Ja miałam nadzieję, że gdy wzrośnie i spadną mu klapki i pękną iluzje jakimi żyje jako człowiek uzależniony dostrzeże to, co ma wartość - nasze małżeństwo, miłość, możliwość stworzenia dobrej rodziny naszemu dziecku, a może i następnym dzieciom. Tak się nie dzieje. Czekam, buduję siebie, dbam o dziecko, buduję swoje życie od nowa bez męża, bo nie da się żyć w poczekalni. Czy mam nadzieję na jego powrót? Już nie. Czy zamierzam dotrzymać danego słowa - tak. Czy przyjęłabym go? Gdyby okazał, że wrócił do chęci bycia mężem i ojcem - ale tylko jeśli byłby trzeźwy i nie na chwilę jak kiedyś, ale po ukończonej terapii.
Czy stawiam wystarczająco mocne granice? Nie. Nie wystąpiłam do sądu o alimenty, godzę się na to co daje mąż, a to niewielka część kosztów utrzymania dziecka i nie zawsze wywiązuje się nawet z tego. Godzę się, by widywał się z dzieckiem na własnych warunkach, jeśli tylko podczas kontaktu będzie trzeźwy (ale tej trzeźwości nie kontroluję, bo nie mam jak sprawdzić, czy jest pod wpływem narkotyków, nie zawsze to widać i zdarza się, że obawiam się o bezpieczeństwo dziecka). Zdarza się, że mu w czymś pomagam, choć robię to coraz rzadziej - nie zmienia to jego postawy do mnie, nie sprawia, że mogę liczyć na taki sam choćby drobny gest wsparcia z jego strony. Czasem gdy nie jest trzeźwy (lub może mu się nie chce) nie widuje dziecka nawet i dwa tygodnie, choć ostatnio widuje się regularnie, dziecko od dłuższego czasu nie zgłasza zastrzeżeń, jest zadowolone z kontaktów z tatą.
Nasza sytuacja prawna nie jest uregulowana, on wciąż mówi, że wystąpi o rozwód, ale tego nie robi. Nie łudzę się, myślę, że to kwestia pieniędzy, po prostu mu żal tyle wydać i jeszcze na prawnika. Zresztą sam o tym mówi. Nie widzę w nim żadnej chęci powrotu, raczej wściekłość, że musi mieć ze mną do czynienia w sprawach dziecka. Myślę, że obecnie on mnie nienawidzi.
I tak zrobiłam postęp i unikam kontaktu z nim, wychodzę, nie zaczynam rozmów, nie piszę, nie pozwalam mu na siebie krzyczeć - i jest mi z tym lepiej, choć trudniej. Kiedy wrzeszczy to chociaż jest to obecność i czasem myślę, że to lepsze niż obojętność, że może za tym są i inne emocje i uczucia - te dobre, które wypiera. Oszukuje się?
Chętnie uregulowałabym prawnie naszą sytuację, potwierdzając separację i uzyskując rozdzielność majątkową, ustalając sądownie alimenty i regulując kontakty z dzieckiem. Chciałabym, aby sąd nakazał mu trzeźwość podczas kontaktów z dzieckiem i obowiązek poddawania się systematycznie testom - przestałabym się bać o bezpieczeństwo dziecka, o to, że nie dopilnuje dziecka, że zrani emocjonalnie, spowoduje wypadek - dziecko jeszcze jest w wieku gdy wymaga odpowiedzialnej opieki, więc tych złych scenariuszy jest trochę w mojej głowie. Sama już nie wiem czy one są realne i moje obawy są słuszne, czy mój strach jest nadmierny. Ale gdy dziecko wraca do domu, albo ja wracam (część kontaktów jest u nas w domu) - często oddycham z ulgą. Z drugiej strony boję się skrzywdzić dziecko brakiem kontaktu z ojcem.
Mąż zaprzecza uzależnieniom, nie widzi powodów do podjęcia terapii. Ostatnio z dużym prawdopodobieństwem wrócił do abstynencji od alkoholu i narkotyków.
Moje pytania:
1. Czy separacja kanoniczna ma skutki prawne - w sensie czy skutkuje automatycznie separacją cywilną? Byłoby wspaniale, bo obawiam się, że gdy ja złożę wniosek o separację cywilną, mąż od razu wniesie o rozwód. Nie wiadomo jak wtedy orzeknie sąd, a rozwód byłby kolejnym krokiem oddalającym nas od i tak już nikłych szans na odbudowanie małżeństwa.
2. Jakie są wasze doświadczenia z życiem osobno bez uregulowanej sytuacji? To czego się obawiam najbardziej, to brak rozdzielności majątkowej. Nie dlatego, że mąż cokolwiek zrobił żebym mogła się obawiać, że wpędzi nas w długi, ale nie żyjemy razem, a nie chciałabym kiedyś w przyszłości spłacać wakacji jakiejś kowalskiej. Z jednej strony nie widzę męża jako człowieka zdolnego do takich podłości, z drugiej - odszedł od nas, nie zawsze jest odpowiedzialny finansowo za dziecko, a kiedyś dałabym głowę sobie uciąć, że takich rzeczy nie zrobi. Byłam przekonana, że oboje wierzymy w istotę tego czym jest małżeństwo i cokolwiek się stanie, jak się nie skłócimy czy poróżnimy, będziemy zawsze dążyć do naprawy relacji.
3. Myślę, że separacja byłaby dobra, bo choć ja już wyszłam z poczekalni, to myślę czasem, że mój mąż nadal w niej jest. Myślę, że on sądzi, że ponieważ ja już zawsze będę czekać, to on może przekraczać moje granice, traktować mnie źle i nadal ranić - myślę, że on w jakimś sensie nadal wisi emocjonalnie na mnie. Że gdyby naprawdę chciał odejść bylibyśmy już po rozwodzie. Nie sądzę, że to jego pozytywne poczucia do mnie go trzymają, bo takich nie ma. Mąż okazuje mi zwykle tylko bardzo złe i podłe rzeczy (choć zdarzyło się, że kilka razy coś naprawił w domu, gdy był u dziecka - dziękowałam mu wtedy za to, ale potem był do mnie jeszcze gorszy za każdym razem). Myślę, że trzymają go szczątkowe wyrzuty sumienia i że w kółko musi odnawiać wizję mnie jako potwora by upewniać się w swojej decyzji i w tym, że jestem winna temu, że on odszedł. Ale może to tylko moje urojenia i projekcje i powody jego zachowań są zupełnie inne.
Forum czytam od dłuższego czasu. Podziwiam i szanuję wszystkich tych, którzy potrafią dotrzymywać danego przez siebie słowa i trwać w przysiędze małżeńskiej, rozwijając się, dbając o siebie i dzieci i czekać nie czekając. Jesteście wspaniali.
Pytania, jakie mam do was są na końcu tekstu - gdyby komuś nie chciało się czytać mojej historii, a wie coś o separacji od strony prawnej i formalnej i chciałby coś podpowiedzieć. Ja w tym jestem nowa. Jeśli ktoś przeczyta moją historię i podzieli się refleksjami, swoimi doświadczeniami, będę wdzięczna - także za konstruktywną krytykę.
Moja historia jest podobna do wielu tutaj. Od ponad 10 lat jestem w małżeństwie sakramentalnym. Mamy jedno dziecko. Mąż rok temu wyprowadził się z domu, oświadczając, że mnie nie kocha, że stracił swoją wiarę, że nie zależy mu na małżeństwie i chce zbudować od nowa swoje życie, bo dotychczasowe jest porażką. Zgadzam się z nim co do tej porażki.
Nasze małżeństwo było i nadal jest obciążone nałogami męża, które rozwinęły się u niego, gdy był nastolatkiem i do których w trakcie małżeństwa powrócił. Pornografia, nadużywanie alkoholu, narkotyki. Nasze małżeństwo przez pierwsze lata było też obciążone moją nieumiejętnością dostrzeżenia problemu, a gdy już go sobie uświadomiłam - nieumiejętnością skutecznego przeciwstawienia się. Nie ignorowałam problemów, ale to co robiłam nie miało szansy odnieść skutku. W skrócie: próbowałam wpłynąć na męża "i prośbą i groźbą". Pozornie to zwykle działało: mąż obiecywał poprawę, utrzymywał abstynencję, wracał do zaangażowania w rodzinę - a ja czułam się wtedy bezpieczna i szczęśliwa. Do czasu aż odkrywałam, że znów jestem okłamywana, mąż powrócił do nałogu - a ja wtedy czułam się załamana, przerażona i zraniona.
Mąż konsekwentnie odmawiał wtedy podjęcia terapii. Ale znów prosił, obiecywał, mówił, że sobie z tym poradzi, że już tak nie chce i nie chce mnie ranić i że nadal jestem dla niego ważna i nasza rodzina jest dla niego wszystkim. Ja wierzyłam: i w jego szczere intencje (i nadal wierzę, że gdy obiecywał sam w to wierzył) i w jego potencjał - w to że naprawdę przy moim wsparciu jest w stanie poradzić sobie ze swoimi uwikłaniami (o czym teraz już wiem, że nie jest to możliwe). Takie cykle trzeźwości męża i jego nawrotów się powtarzały. Tak, to była porażka. Gdy odmawiałam pierwszą NP o łaskę dobrego małżeństwa dla nas, to pierwszą część błagałam o jego powrót. Praca emocjonalna jaką wykonałam podczas nowenny sprawiła, że część dziękczynną odmawiałam dziękując za jego wyprowadzkę. To jedyna, choć bardzo maleńka szansa na to, aby uzdrowić to, czego nie mieliśmy szansy uzdrowić będąc nadal razem. Zbyt dużo się wydarzyło, zapętliło.
Nie chcę jednak, aby ktokolwiek postrzegał mojego męża jako narkomana,alkoholika i erotomana, choć we wszystko to jest uwikłany. Mąż jest wspaniałym, choć bardzo poranionym wewnętrznie człowiekiem i jest w nim ogromny potencjał do bycia dobrym mężem i ojcem. Przez większość czasu, gdy byliśmy razem, mąż ten potencjał na wielu polach realizował. Nawiązał wspaniałą więź z dzieckiem, nauczył się nim opiekować, rozwijał się jako ojciec. Także jako mąż przez wiele lat był uważny, okazywał mi miłość i przyjmował moją miłość, był moim wsparciem, w wielu aspektach przewodnikiem i nauczycielem. Dzięki mężowi jestem lepszą sobą, lepiej radzę sobie z emocjami, jestem pewniejsza siebie, stabilniejsza. Nasz dom był ciepły i dobry, nasza rodzina i przyjaciele lubili w nim gościć, spędzać czas z nami, sycić się tym co nas łączyło, patrzeć na nas - i było to naprawdę wyjątkowe. Mam wiele wspaniałych wspomnień z naszej wspaniałej magicznej codzienności, z rozmów, spojrzeń, wspólnie przygotowanych posiłków, sprzątania domu, z każdej chwili jaką razem spędzaliśmy, z czasu spędzanego z dzieckiem, z tego jak było wspaniale dzielić się radością i dumą i miłością do naszego dziecka. I bardzo, bardzo mocno i bardzo boleśnie za tym wszystkim tęsknię.
Choć mam też wiele bolesnych wspomnień z tych wspólnie spędzonych lat. Jak wtedy, gdy mąż się ode mnie odsuwał fizycznie, nie przytulał mnie i nie dotykał, a ja zamartwiałam się co robię źle, czy przestałam mu się podobać - a potem odkrywałam, że od dwóch miesięcy ogląda filmy. Moja reakcja była wtedy egocentryczna: czułam się zraniona, zazdrosna, okradziona z kobiecości, z miłości i uwagi męża. To czego nie umiałam dostrzec, to zranienia męża i jego problemy, które go do takich zachowań prowadziły. Podobnie było z narkotykami, mąż wycofywał się z pomocy w domu, relacji, składał to na różne sprawy, stres, przemęczenie - a potem okazywało się że od dłuższego czasu regularnie przyjmuje narkotyki. I znów reagowałam tylko z pozycji zawiedzionej i zranionej żony. Nie rozumiałam też istoty uzależnienia i jego mechanizmów. Jednak przyszedł czas, gdy z mężem było coraz gorzej i musiałam poszukać pomocy na zewnątrz, bo nasz świat stał się piekłem. Mąż nie umiał już przestać brać, spadał i ciągnął nas za sobą. Kazałam mu się wyprowadzić. Powiedziałam wtedy, że go kocham i robię to bo nie mogę już tak dłużej - bo tak czułam.
Nie widzieliśmy się długo, ale w końcu podjął terapię.Wtedy popełniłam błąd - zbyt szybko pozwoliłam mężowi wrócić, zanim on zdołał się umocnić i zanim ja się umocniłam. Krótki czas radości i odbudowywania relacji, przerwana terapia, powrót do nałogów, odmowa podjęcia na nowo terapii. Półtrwanie w którym mierzyliśmy się: mąż, który dążył do tego, żebym zaakceptowała coś, co nagle stało się "stylem życia", czymś co robią także inni i ich żonom to nie przeszkadza, który buntował znajomych przeciwko mnie, bo go ograniczam i "nie pozwalam" mu się upijać, czy odurzyć narkotykiem. I ja: bez wewnętrznej zgody na to, by nałogi męża dalej niszczyły jego, mnie, dziecko i naszą rodzinę, ale pełną lęku przed tym, że on wybierze nałogi. Nagle mąż zaczął mnie w tym wszystkim bardzo źle traktować, jako żonę, matkę i jako kobietę - ignorując mnie i raniąc, otwarcie okazując swoje względy i uwagę innym kobietom w mojej obecności, traktując mnie z pogardą, urządzając awantury. Chciałam wtedy się z nim rozstać i odejść, aż sobie uświadomiłam, że on do tego właśnie dąży. Żebym to ja odeszła. I że wcale nie chcę odchodzić, chcę by on był trzeźwy i żebyśmy odbudowali swoją miłość. Powiedziałam mu to i zajęłam się sobą i dzieckiem. Zaczęłam przygotowywać się do jego odejścia, emocjonalnie, finansowo, duchowo. A on dalej korzystał ze swoich używek i stopniowo ode mnie i od nas odchodził, aż do do dnia gdy się wyprowadził.
Nie wiem, czy jest inna kobieta w jego życiu i nie chcę wiedzieć, nie to jest problemem. Myślę że jest i jest od dawna, ale nie widzę powodu by to roztrząsać, nie chcę ranić sama siebie. Po jego wyprowadzce popełniłam kolejne błędy, a to nadmiernie okazując silne emocje, a to prosząc o powrót, a to będąc milutką i wspierającą. Bardzo się w tym szarpałam. Teraz jestem spokojna, choć zdarzają się mi gorsze dni, gdy płaczę, odczuwam ból, tęsknię. Szczególnie źle jest mi wtedy, gdy czuję jego wrogość, gdy rani mnie słowami, gdy czuję, że on wykreślił ze swojej pamięci wszystko co nas łączyło i zrobił ze mnie w swojej głowie i w sercu potwora, który zmarnował mu 10 lat życia i odpowiada za wszystkie jego porażki: nie taką pracę, to, że nie układa mu się tak jak chciał. Potwora, który okrada go z jego pieniędzy (alimenty na dziecko, dość niskie, które płaci, a czasem nie płaci). Boli mnie, gdy widzę, jak wmawia sobie, że jest szczęśliwy, bo teraz wreszcie stać go na więcej rzeczy, niż gdy żyliśmy razem, co i raz ma nowe rzeczy, ubrania. Teraz większość dochodu przeznacza na siebie, kosztem potrzeb dziecka - a raczej moich, bo ostatecznie to ja jestem zmuszona zrezygnować ze swoich potrzeb, a by zapewnić niezbędne rzeczy naszemu dziecku. Tym co nas kiedyś łączyło, było m.in. unikanie konsumpcjonizmu, woleliśmy żyć na niższej stopie, mniej pracować i spędzać więcej czasu ze sobą i naszym dzieckiem. Nie poznaję go. Dobra materialne i ich osiąganie nie były kiedyś dla niego źródłem radości ani celem dążeń.
Myślę, że jego zamysł odejścia od rodziny był dobry - gdyby poświęcił ten czas sobie, swoim problemom, wzrostowi, uwolnieniu się z nałogów. Myślę, że miał prawo czuć, że przy mnie nie wzrośnie, że go ograniczam, że potrzebuje przestrzeni, że potrzebuje czasu by zbudować swoją motywację do uwolnienia się od nałogów, bo chęci i żądania żony, dziecko - to zbyt mało, by sobie z nimi poradzić. Myślę, że przez to że mnie okłamywała stracił do mnie szacunek, bo dałam się okłamywać. Myślę, że tak to odczuwał, że gdy ode mnie odejdzie to wzrośnie. Ja miałam nadzieję, że gdy wzrośnie i spadną mu klapki i pękną iluzje jakimi żyje jako człowiek uzależniony dostrzeże to, co ma wartość - nasze małżeństwo, miłość, możliwość stworzenia dobrej rodziny naszemu dziecku, a może i następnym dzieciom. Tak się nie dzieje. Czekam, buduję siebie, dbam o dziecko, buduję swoje życie od nowa bez męża, bo nie da się żyć w poczekalni. Czy mam nadzieję na jego powrót? Już nie. Czy zamierzam dotrzymać danego słowa - tak. Czy przyjęłabym go? Gdyby okazał, że wrócił do chęci bycia mężem i ojcem - ale tylko jeśli byłby trzeźwy i nie na chwilę jak kiedyś, ale po ukończonej terapii.
Czy stawiam wystarczająco mocne granice? Nie. Nie wystąpiłam do sądu o alimenty, godzę się na to co daje mąż, a to niewielka część kosztów utrzymania dziecka i nie zawsze wywiązuje się nawet z tego. Godzę się, by widywał się z dzieckiem na własnych warunkach, jeśli tylko podczas kontaktu będzie trzeźwy (ale tej trzeźwości nie kontroluję, bo nie mam jak sprawdzić, czy jest pod wpływem narkotyków, nie zawsze to widać i zdarza się, że obawiam się o bezpieczeństwo dziecka). Zdarza się, że mu w czymś pomagam, choć robię to coraz rzadziej - nie zmienia to jego postawy do mnie, nie sprawia, że mogę liczyć na taki sam choćby drobny gest wsparcia z jego strony. Czasem gdy nie jest trzeźwy (lub może mu się nie chce) nie widuje dziecka nawet i dwa tygodnie, choć ostatnio widuje się regularnie, dziecko od dłuższego czasu nie zgłasza zastrzeżeń, jest zadowolone z kontaktów z tatą.
Nasza sytuacja prawna nie jest uregulowana, on wciąż mówi, że wystąpi o rozwód, ale tego nie robi. Nie łudzę się, myślę, że to kwestia pieniędzy, po prostu mu żal tyle wydać i jeszcze na prawnika. Zresztą sam o tym mówi. Nie widzę w nim żadnej chęci powrotu, raczej wściekłość, że musi mieć ze mną do czynienia w sprawach dziecka. Myślę, że obecnie on mnie nienawidzi.
I tak zrobiłam postęp i unikam kontaktu z nim, wychodzę, nie zaczynam rozmów, nie piszę, nie pozwalam mu na siebie krzyczeć - i jest mi z tym lepiej, choć trudniej. Kiedy wrzeszczy to chociaż jest to obecność i czasem myślę, że to lepsze niż obojętność, że może za tym są i inne emocje i uczucia - te dobre, które wypiera. Oszukuje się?
Chętnie uregulowałabym prawnie naszą sytuację, potwierdzając separację i uzyskując rozdzielność majątkową, ustalając sądownie alimenty i regulując kontakty z dzieckiem. Chciałabym, aby sąd nakazał mu trzeźwość podczas kontaktów z dzieckiem i obowiązek poddawania się systematycznie testom - przestałabym się bać o bezpieczeństwo dziecka, o to, że nie dopilnuje dziecka, że zrani emocjonalnie, spowoduje wypadek - dziecko jeszcze jest w wieku gdy wymaga odpowiedzialnej opieki, więc tych złych scenariuszy jest trochę w mojej głowie. Sama już nie wiem czy one są realne i moje obawy są słuszne, czy mój strach jest nadmierny. Ale gdy dziecko wraca do domu, albo ja wracam (część kontaktów jest u nas w domu) - często oddycham z ulgą. Z drugiej strony boję się skrzywdzić dziecko brakiem kontaktu z ojcem.
Mąż zaprzecza uzależnieniom, nie widzi powodów do podjęcia terapii. Ostatnio z dużym prawdopodobieństwem wrócił do abstynencji od alkoholu i narkotyków.
Moje pytania:
1. Czy separacja kanoniczna ma skutki prawne - w sensie czy skutkuje automatycznie separacją cywilną? Byłoby wspaniale, bo obawiam się, że gdy ja złożę wniosek o separację cywilną, mąż od razu wniesie o rozwód. Nie wiadomo jak wtedy orzeknie sąd, a rozwód byłby kolejnym krokiem oddalającym nas od i tak już nikłych szans na odbudowanie małżeństwa.
2. Jakie są wasze doświadczenia z życiem osobno bez uregulowanej sytuacji? To czego się obawiam najbardziej, to brak rozdzielności majątkowej. Nie dlatego, że mąż cokolwiek zrobił żebym mogła się obawiać, że wpędzi nas w długi, ale nie żyjemy razem, a nie chciałabym kiedyś w przyszłości spłacać wakacji jakiejś kowalskiej. Z jednej strony nie widzę męża jako człowieka zdolnego do takich podłości, z drugiej - odszedł od nas, nie zawsze jest odpowiedzialny finansowo za dziecko, a kiedyś dałabym głowę sobie uciąć, że takich rzeczy nie zrobi. Byłam przekonana, że oboje wierzymy w istotę tego czym jest małżeństwo i cokolwiek się stanie, jak się nie skłócimy czy poróżnimy, będziemy zawsze dążyć do naprawy relacji.
3. Myślę, że separacja byłaby dobra, bo choć ja już wyszłam z poczekalni, to myślę czasem, że mój mąż nadal w niej jest. Myślę, że on sądzi, że ponieważ ja już zawsze będę czekać, to on może przekraczać moje granice, traktować mnie źle i nadal ranić - myślę, że on w jakimś sensie nadal wisi emocjonalnie na mnie. Że gdyby naprawdę chciał odejść bylibyśmy już po rozwodzie. Nie sądzę, że to jego pozytywne poczucia do mnie go trzymają, bo takich nie ma. Mąż okazuje mi zwykle tylko bardzo złe i podłe rzeczy (choć zdarzyło się, że kilka razy coś naprawił w domu, gdy był u dziecka - dziękowałam mu wtedy za to, ale potem był do mnie jeszcze gorszy za każdym razem). Myślę, że trzymają go szczątkowe wyrzuty sumienia i że w kółko musi odnawiać wizję mnie jako potwora by upewniać się w swojej decyzji i w tym, że jestem winna temu, że on odszedł. Ale może to tylko moje urojenia i projekcje i powody jego zachowań są zupełnie inne.