renta11 pisze: ↑20 maja 2023, 13:20
Ruto
Posty (mało ich, ale dobrze, że się w ogóle ukazały) pokazały się po dwóch dniach przysypane kolejną stroną, więc pozostaną prawie niezauważalne. Ale pewnie taki był cel Wielkiej Rady.
Napisałaś wiele, ale nadal nie mam odpowiedzi na pytania:
1. Jaki był koszt Twojego syna, jak on przeżywał mieszkanie z ojcem, kto nadzorował fizycznie tą opiekę, co działo się z synem, gdy ojca nie było (a nie było go coraz więcej)? Jak syn sobie poradził w tak trudnej sytuacji z zamianą ról? W Twoich wypowiedziach wcale syna nie ma, jesteś tylko Ty i mąż.
W przeszłości było tak, że pisałaś bardzo skrajnie/tendencyjne albo na tak, albo na nie. Mało było wypośrodkowanych wypowiedzi. I wszystko w tych wypowiedziach się spinało do czasu kiedy wchodziłaś w przeciwstawną perspektywę i retorykę np. znowu w nie. Takie widzenie świata w czarno-białej tonacji jest dla mnie niepokojące. Więc jeśli o czymś nie piszesz mogę domniemywać, że nie jest to w tonie na tak. Sprawa oddania 12-letniego syna pod opiekę człowieka z czynnym uzależnieniem jest przynajmniej kontrowersyjna. Nie pisałaś wcześniej, co Tobą kierowało przy podejmowaniu takiej decyzji. A musiały to być ważne powody, skoro ryzykowałaś swoim dzieckiem. Samo zawieszenie pisania na blogu już mnie zaniepokoiło (z powodów wskazanych wyżej), o czym pisałam Tobie. A znowu zaczęłaś pisać kiedy syn do Ciebie wrócił. I oczywiście znowu piszesz wybiórczo w tendencji na tak. Ale z faktów wynika, że jednak eksperyment się nie udał.
2. Czy pozostałe Wasze/Twoje dzieci (piszesz dzieci więc to przynajmniej dwoje) mają problemy z uzależnieniami? Pamiętam, że dostałaś zakaz pisania o nich, więc napisz proszę: tak-mają problem albo nie – nie mają problemu. Tyle wystarczy.
W Twoich wypowiedziach nie ma wiele opisów faktów, są długie opisy Twoich przemyśleń na temat faktów, czy męża. A przecież to opis faktów jest najważniejszy, bo to jest coś, co miało miejsce i trudno z tym dyskutować. Nie jest ważne, co ktoś pisze/mówi ale to, co robi. Bo działania albo ich brak przynoszą konkretne konsekwencje czy owoce.
Rento, przeczytałam twoje posty. Ten także. Odpowiedziałam na twoje pytania. Rzecz w tym, że nie przyjmujesz moich odpowiedzi.
W twoim przekonaniu "przeprowadziłam eksperyment", który miał na celu "zmanipulowanie męża" i który "nie uwzględniał dobra dziecka". I który naszemu synowi "zaszkodził", i nasz syn "zajmował się nietrzeźwym ojcem", ewentualnie pozostawał bez opieki. Jest też twoja druga teoria, że syn nie chciał mieszkać ze mną z "niepokojących" przyczyn, które zatajam. Teorie te są ze sobą sprzeczne, czego zdaje się nie dostrzegasz. Podobnie jak tego, że są to twoje teorie. Nie fakty.
Twoje scenariusze i teorie, odczuwany przez ciebie niepokój, który w związku z przedstawianymi przez ciebie scenariuszami relacjonujesz i ponawiane pytania, odbieram jako nieco obsesyjne. W moim odczuciu nadmiernie też chcesz wejść w moją prywatność. Jak każdy tutaj, swoją prywatność chronię, także poprzez pozostanie na pewnym poziomie ogólności. Nie zamierzam podawać tak szczegółowych informacji o sobie i o mojej rodzinie, o moich bliskich, jakich się ode mnie domagasz.
Nie ma tu jednak żadnych tajemnic, ani ciemnych sprawek, jak wciąż sugerujesz. Syn zdecydował się zamieszkać z tatą, gdy sytuacja osobista taty i nasza rodzino-mieszkaniowa sytuacja się zmieniła. Młody był do tego pomysłu zapalony. Mąż, zanim złożył propozycję, pracował systematycznie na zaufanie syna, moje także. Opiekę podjął i sprawował trzeźwy. W szerszym, psychologicznym rozumieniu - trzeźwiejący. Tak czy inaczej, bez używek. Nie wykluczam incydentów pod koniec tej opieki, ale o ile w ogóle się zdarzyły, to nie w obecności syna. Opieka została zorganizowana tak, by syn był bezpieczny. Syn nie opiekował się też nietrzeźwym ojcem. Nie było też żadnej "zamiany ról". Nie porzuciłam też, ani nie "oddałam" syna. Zamieszkanie syna z tatą nie oznacza, że wyłączyłam się z bycia mamą. Nie mam też żadnego "zakazu pisania" o jakimkolwiek członku mojej rodziny.
O motywach wyrażenia przeze mnie zgody na zamieszkanie syna z tatą też już pisałam. Dla mnie to była sytuacja nowa, nie wiedziałam jak postąpić, odczuwałam wiele obaw. Naszą ówczesną sytuację omówiłam z osobami, do których mam zaufanie. Także z kobietami, które jako mamy przeszły podobne sytuacje. To ogromna zaleta naszej Wspólnoty, że dzięki otwartości, otwartemu dzieleniu się mamy dostęp do doświadczeń innych rodzin, małżeństw, osób. Okazało się, że taki etap kryzysu związany z opieką przechodzi wiele rodzin. Mój wniosek z rozmów był taki, że nie ma sensu bronić synowi zamieszkania z tatą, bo opór niesie najtrudniejsze i najbardziej długoterminowe konsekwencje dla dzieci. Więc się zgodziłam. W Sycharze nauczyłam się ufności, współpracy ze świętymi, oddawania tego co ważne Bogu, trwania w łasce uświęcającej. W tamtym czasie to była moja podstawa, by nową sytuację ogarnąć i nie wejść w konflikt z mężem.
Zwykle dziecko, gdy skonfrontuje obietnice taty w kryzysie i swoje wyobrażenia z rzeczywistością, samo decyduje się wrócić pod opiekę mamy. Także i ojcowie pozostający w kryzysie konfrontują swoje wyobrażenia o urokach samotnego rodzicielstwa z rzeczywistością. Mimo dobrych chęci, sporo zwalają. U nas stało się dokładnie tak, jak przewidziały doświadczone sycharki. Syn sam zadecydował o powrocie pod moją opiekę, przy pełnej akceptacji i współpracy mojego męża.
Domagasz się, bym opisała ci traumy jakich doświadczył syn w związku z przebywaniem przez kilka miesięcy pod opieką taty i ponownym przejściem pod moją opiekę. Nie mogę tego zrobić, bo takich traum nie ma. Mimo kryzysu i trudności w relacji między mną a mężem, udało się nam współpracować w sprawach dzieci we wszystkich zmianach, jakie miały miejsce w ostatnim okresie i elastycznie wypracowywać adekwatne rozwiązania. Relacja syna z tatą się pogłębiła, mają teraz codzienny kontakt. Wzmocniło to poczucie wartości u młodego, ustabilizowało go także emocjonalnie. Owoce tych decyzji są dobre. Oczywiście dwukrotna przeprowadzka w dość krótkim czasie i dwukrotna zmiana warunków edukacji i otoczenia są obciążające. Ale jak się okazuje, jeśli rodzice są stabilni, nie tworzą atmosfery napięcia i konfliktu, to i dziecko się odnajduje.
Jest jeszcze jeden bonus. Syn ma specjalne potrzeby z powodu wcześniactwa i zdarzeń okołoporodowych. Wymaga tzw. wsparcia w rozwoju, zajęć kompensacyjnych, rehabilitacji. Jednak przekaz na ten temat, jaki otrzymywał od czasu odejścia męża był niespójny. Rodzina męża kwestionuje od zawsze specjalne potrzeby syna. Mąż po odejściu także taką postawę przyjął. Młody nie rozumiał, że nie chodzi tu o niego i jego dobro i zaczął się na obciążające go zajęcia buntować. Pod opieką taty i jego rodziny miał okazję przekonać się, jak funkcjonuje bez "niepotrzebnego" wsparcia zarówno w edukacji, jak i fizycznie. Mąż także mógł zobaczyć, co dzieje się z synem, gdy się te sprawy zaniedba. Syn przekonał się też, że osoby, które go buntowały i twierdziły, że nic mu nie jest, tylko mama jest stuknięta, w czasie, gdy jego funkcjonowanie się pogarszało, zaczęły go źle traktować. A to niezdara, a to "jak kaleka", a to niezdolny, a to "nie musi kończyć szkoły", jak się nie umie "normalnie" nauczyć. To trudna lekcja. Syn tym osobom ufał. I nie było wcale łatwo pomóc mu w odbudowie dobrego obrazu siebie, mimo ograniczeń jakie ma. Ale w jej efekcie w młodym zbudowała się akceptacja dla swoich ograniczeń i własna wewnętrzna motywacja do rehabilitacji i zajęć kompensacyjnych.
***
Jeśli chodzi o czas, w którym syn był pod opieką ojca, relacjonowałam sytuację na bieżąco, od stanu syna, mojego, moje trudności w porozumiewaniu się z mężem, tęsknotę, ból związany z samotnością, refleksje. Nie jest więc prawdą, że "zaczęłam pisać dopiero, gdy syn do mnie wrócił". Wręcz przeciwnie, zawiesiłam pisanie 11 stycznia. Czyli na chwilę przed powrotem syna pod moją opiekę. O tym, że syn taką możliwość rozważa też zresztą pisałam.
Twoja teza, że działo się źle, i dlatego nie pisałam świetnie potwierdza napisany przez ciebie scenariusz mojego życia. Rzecz w tym, że jest to teza w poprzek rzeczywistości, co łatwo sprawdzić. Podobnie jak motywację, dla której na parę miesięcy zawiesiłam pisanie osobistych postów. Potrzebowałam się wewnętrznie ułożyć z moimi nowymi doświadczeniami. W czasie gdy mieszkałam sama odpoczęłam, ale też wiele przepracowałam. Takich rzeczy, których mając przy sobie dzieci nie miałabym żadnej szansy przepracować.
Nie pierwszy raz zawiesiłam osobiste pisanie, gdy potrzebowałam ułożyć coś mocnego w sobie, udać się na pustynię.
***
Piszesz też od grudnia raz po raz, że obraz mojego męża jest niespójny. I to prawda. Ale jest to obraz prawdziwy. Mój mąż jest osobą uzależnioną. W czasie nietrzeźwości obejmującej pełny cykl od fazy głodu alkoholowego po kaca, mąż funkcjonuje fatalnie, rani, zawala, niszczy, bywa agresywny. Często nie pamięta co robił. Gdy jest w abstynencji, poza głównym kołowrotkiem tych faz, jest całkiem sympatycznym i stabilnym mężczyzną. Mój mąż nie jest narcyzem, nie ma radykalnych zaburzeń, nie jest przemocowcem, nie ma głębokich deficytów. Wręcz przeciwnie ma kompetencje jako rodzic, jest systematyczny, ma wiele zdolności, lubi ludzi, potrafi być otwarty, pomocny, ciepły w taki budujący, męski sposób. Choroba męża od zawsze przebiegała przez przeplatające się okresy stabilności i niestabilności, ściśle związane z okresami abstynencji i czynnego odurzania się.
Był czas gdy mąż stosował przemoc. W tamtym czasie byłam przekonana, że to kolejny etap rozwoju choroby alkoholowej. I w zasadzie tak było, tylko źle zidentyfikowałam etap. Chodziło o romans. Są mężczyźni, którzy gdy mają romans są wyjątkowo mili dla żon, kupują prezenty, zabierają na wycieczki. Są i tacy, którzy wchodzą w przemoc. Mój mąż należy do tych drugich. Gdy nauczyłam się stawiać granice, mąż pogodził się, że nie wymusi rozwodu, a i amok zelżał, przemoc ustała.
Mój mąż jest od jakiegoś czasu w kursie abstynencji i trzeźwienia. Nie jest to jego pierwsza próba życia w trzeźwości. W żadnej nie utrzymał się dotąd na stałe, nawet przy wsparciu terapią. Co nie znaczy, że są to porażki. Każda taka walka to doświadczenie budujące pomost do osiągnięcia długoterminowej trzeźwości. O chorobie męża i jej przebiegu wiem już dużo. Między innymi to, że u osób z multiuzależnieniami takich prób jest czasem nawet i osiem i dziesięć, zanim dojdzie się do etapu stabilnego trzeźwienia. Nie wszyscy tego etapu zdrowienia dożywają. Czasem choroba zabiera ich szybciej. Ale ja też trzeźwieję ze współuzależnienia. Więc choroba męża nie spędza mi snu z powiek. Akceptuję, że mąż jest wobec swojej choroby bezsilny. I ja też.