marylka pisze: ↑03 gru 2020, 16:02
Caliope pisze: ↑03 gru 2020, 13:01
Marylko, to nie jest do końca dobre dla chłopca w tym wieku, zabiera mu to dzieciństwo, dodaje odpowiedzialność, że musi być ostoją dla mamy, chronić ją. Ja musiałam dorosnąć w wieku lat 14, być matką dla braci , bo mama zajmowała się piciem ojczyma nie dziećmi. Takie dzieci chronią mamę, żeby nie miała kłopotu, żeby nie musiała kupić zeszytu, książki do szkoły, bo one sobie poradzą . Lepiej żeby okazywać te dziecięce emocje, nie jak dorosły.
Oczywiście że to nie jest dobre Caliope.
Kiedy ja miałam kryzys trójka moich dzieci - każde na swój sposób próbowało sobie poradzić z sytuacją.
Ale mimo że to nastkolatkowie byli żadne z nich nie przejawiało aż tak dojrzałego spojrzenia którego nawet Ruta nie miała kiedy trafiła tu na forum.
Dlatego zapytałam
Nie jest dobre dla dziecka, aby musiało być czyjąkolwiek ostoją w rodzinie. Czas mija - mały jest teraz bardziej w okolicach 10 - i to nadal mało. Wiem jak trudna jest rola dorosłego dziecka, bo w mojej rodzinie pochodzenia w takiej roli zostałam obsadzona ja. Nie dało mi to dojrzałości, raczej taką zdolność "radzenia sobie" i mnóstwo zranień i niepewności, poczucie przytłoczenia i brak znajmości moich potrzeb siebie samej - bo ja ciagle z siebie musiałam rezygnować. Dlatego dbam bardzo o to, by syn był dzieckiem, zwłaszcza, że jego historia od początku jest bardzo trudna. Natomiast cechuje go ogromna powaga, jakaś taka stabilność wewnętrzna. Jest w tym zdecydowanie nad wiek dojrzały. Myślę, że częściowo to jego osobiste predyzpozycje, częściowo trudne okoliczności, które go kształtowały, nie tylko nasza historia rodzinna, ale też jego osobista. Sama czasem patrzę na niego zadziwiona, także od rodziny, znajomych, od jego terapeutki i naszej terapeutki rodzinnej słyszę często zdziwienie, że w tym wieku, że tak mądrze postrzega, analizuje, że tak dobrze zna siebie, że jest w nim tyle wewnętrznej dyscypliny. Najlepiej chyba cechuje go opis, że jest taki mocno osadzony wewnętrznie i ma całe pokłady zdrowego rozsądku.
Mały urodził się jako wcześniak, pierwsze dni walczył o życie, walczył bardzo dzielnie, mimo cierpienia, wylewu, wszystkich tych igieł i aparatur, maszyn, które go otaczały zamiast ciepła mamy i taty. Byliśmy z mężem bardzo w tym bezradni, ja siedziałam przy tych maszynach cały czas i nie zostawiałam go ani na chwilę, także potem, gdy był już w łóżeczku i mogłam go przytulać więcej, choć w szpitalach, gdzie spędziliśmy pierwsze trzy miesiące, tej bliskości mieliśmy bardzo mało. Oddaliśmy naszego synka pod opiekę Świętej Rodzinie, a ja w swoim sercu oddałam go także Świętemu Michałowi Archaniołowi, byłam pewna, że tylko Ktoś tak duży i mocny, może swoją mocą i potęgą ochronić to maleńkie, kruche życie. I ochronił.
Pierwsze lata życia synka to była z kolei walka o jego sprawność, wymagało do dużej dyscypliny nie tylko ode mnie, ale przede wszystkim od synka. W zasadzie od rana do nocy trwała rehabilitacja, a kiedy spał był jeszcze dodatkowo masowany. W tym wszystkim bardzo dbałam, by jak najwięcej z tego żelaznego programu było zabawą, mogłabym napisać doktorat z rehabilitacji dzieci, każdego rodzaju, neurologicznej, logopedycznej, ruchowej, treningu pamięci, słuchowego... Ale też w pierwszych latach życia synek był otoczony miłością, troską, czułością, miał kochających rodziców mamę i tatę, którzy kochali też siebie. Pierwszy rok na zmianę go donaszaliśmy, stale był przy nas, masowany, dotykany, głaskany, tulony. Wydaje mi się, że taka bezpieczna atmosfera ma ogromne znaczenie, szczególnie dla maluszka, który stracił czas, kiedy powinien być jeszcze bezpieczny u mamy w brzuszku, a potem przy mamie, blisko jej ciała, serca, a już musiał mierzyć się ze światem, oddzielony i sam... Już wtedy część problemów męża i moich dawały jakieś pierwsze rysy, napięcia, jednak to był czas, gdy byliśmy blisko z Bogiem jako rodzina i to się chyba jakoś dzięki temu wygładzało. Ale w tamtym czasie ważny dla nas był wspólny czas razem, i dużo go spędzaliśmy tak rodzinnie, wspólnie. Czasem myślę, że może to spokój z tamtego okresu też przyczynił się do tego, jaki ten nasz synek jest spokojny.
Szczerze mówiąc nie przypominam sobie z jego nawet wczesnego dzieciństwa jakiś wrzasków, krzyków, buntu, on od zawsze jest taki stabilny. Gdy pierwszy raz w nocy solidnie wrzasnął, jako już paromiesięczny niemowlak, popłakaliśmy się ze szczęścia, a mój mąż śpiewał z radości na głos (chociaż zwykle nie śpiewa) - dla nas to była oznaka, że nasz maluszek nabiera sił. Gdy inne dzieci krzyczały, marudziły, jęczały nasz synek był zawsze zdziwiony - i zawsze próbował zrozumieć, czemu tak robią.(Zawsze mnie bawiły jego wyjaśnienia, bo za każdym razem dochodził do wniosku, że to przez rodziców dzieci tak się zachowują, bo nie zwracają uwagi na dzieci, albo za bardzo dziećmi rządzą i dlatego dzieci się wściekają - mówił wtedy, że jak dorośnie, to będzie chciał pamiętać koniecznie jak był dzieckiem, żeby tłumaczyć dorosłym jak czują dzieci, żeby już tych dzieci tak nie wkurzali). Dużo rozmawiamy i otwarcie o tym co się dzieje w rodzinie, na świecie, wokół nas, ale to dziwne rozmowy jak na rozmowy z dzieckiem, bo albo wymieniamy swoje spostrzeżenia, albo mały prosi o konkretne informacje, doprecyzowanie czegoś, wyjaśnienie. Jest przy tym bardzo wrażliwy i emocjonalny, ale w taki stabilny sposób. Tak naprawdę nie mam pojęcia, jak to możliwe - bo przy mojej całej ogromnej miłości macierzyńskiej i trosce - to ja emocjonalnie dojrzewam dopiero teraz, dopiero uczę się radzić sobie ze swoimi emocjami, a niektóre z nich dopiero się uczę u siebie rozpoznawać. Na pewno nie byłam tu dobrym wzorcem, mój mąż niestety też nie, bo także z różnych powodów sfera emocji nie jest tą w której jest dojrzały. Może jakoś pomocne było, że mimo naszych trudności, zawsze bardzo naszego malca kochaliśmy i na jego emocje i potrzeby byliśmy bardzo wrażliwi, dostrzegaliśmy je, nazywaliśmy, były zawsze dla nas ważne, choć ze swoimi tak nie umieliśmy? Czasem mówiono nam, że go rozpieścimy, bo pozwalaliśmy mu na dużo, spełnailiśmy w zasadzie wszystkie jego prośby, jełśi tylko było to w naszej mocy, zawsze uwzględnialiśmy jego zdanie, aby jakoś złagodzić te rygory ćwiczeń, masaży i dalszych ćwiczeń a potem kolejnych - ale ostatnie co mogłabym o nim powiedzieć, to, że jest rozpieszczony.
Jednak trudności w związku z sytuacją rodzinną były. Pierwszy moment trudności był gdy mój mąż zaczął z narkotyków i alkoholu korzystać bardzo intensywnie i destrukcyjnie, w domu były awantury, niepokój. Mały wtedy był zalękniony, smutny, zaczął chorować - odreagowywał trudną sytuację w domu samym sobą. Dużo czasu zajęło zanim odzyskał poczucie bezpieczeństwa i się wyciszył. Drugi moment bardzo trudnych zachowań był wtedy, gdy mój mąż a jego tata wyprowadził się z domu. Wtedy mały, już starszy, zaczął być agresywny wobec kolegów w szkole - łatwo było go sprowokować, wybuchał i czasem kończyło się łomotem dla tego, kto w jego ocenie go prowokował, czasem świadomie, a czasem po prostu mówiąc niechcący coś co go złościło. Mały jest silny i dość sprawny, mimo trudności i ograniczeń które ma do dziś, bo od dziecka zawsze dużo ćwiczył i nadal ćwiczy, choć teraz już nie trzeba aż tyle. Do tego jest z takich chłopców co zawalczą o swoje, oddadzą, gdy ktoś im przyłoży, no ale w tamtym czasie reagował po prostu agresją fizyczną i było to bardzo nieadekwatne. Wtedy zdecydowałam zwrócić się o pomoc do terapeutki. Na terapii okazało się, że mały nie radzi sobie z frustracją - ale też że jest tego świadomy, co się z nim dzieje. Przy wsparciu nauczył się, co z takim poziomem emocji można robić i jak sobie z nimi konstruktywnie radzić. Otworzył się też bardzo - i przeraziło mnie to co usłyszałam w jakimś sensie - bo okazało się, że mały, nawet gdy był bardzo mały, był bardzo świadomy tego co się działo, i próbował na swoje sposoby jakoś temu zaradzać, jakoś panować nad tym co się działo. Często zresztą dość rozsądnie. Ten trudny w naszej rodzinie okres też mógł jakoś wpłynąć na tą jego dojrzałość.
Mały z czasem dzięki terapii, upływowi czasu, może też temu, że ja wracam do równowagi, także dzięki swojej wierze - bo od dziecka jest bardzo wierzący i mocno związany z Bogiem, na taki swój racjonalny i mocno osadzony w realności sposób - wrócił do równowagi. Wie czym jest uzależnienie, rozumie co się dzieje, w terapii dostał jeszcze dodatkowe informacje, myślę, że ta wiedza daje mu jakieś zrozumienie sytuacji, przewidywalność, nawet w takim przybliżeniu - a to też trochę pomaga. Mówi, że martwi się o tatę, czasem bardzo, ale wtedy się za niego modli. Mówi też, że rozumie, że Bóg może wysłuchać modlitw, dopiero jak tata sam podejmie decyzję, że już tak nie chce żyć, ale że wtedy każda modlitwa jego synka będzie przy tacie, żeby mu pomóc.
Ma też wady - żelazny upór. Jeśli coś sobie postanowi, nie ma szans by od tego odstąpił i nie ma co nawet dyskutować. Tak jak z tymi roratami - po prostu wstaję i dreptam posłusznie, wiem, że nie ma ma mowy, by go odwieść od takiego pomysłu, albo liczyć, że za parę dni mu się znudzi. Ja lubię roraty, co roku na nie czekam, ale nie codziennie, bo spać także lubię... Mały od razu wyjaśnił, że babci po prostu nie będziemy mówić, powiemy już po roratach, bo ona teraz będzie mu codziennie wydzwaniać, że się na pewno zarazi, a jemu się nie chce tego słuchać, bo i tak nie zrezygnuje. No i tak te jego plany wyglądają zawsze - ma pomysł, szuka co może być przeszkodą, wymyśla jak sobie z nią poradzić i już. Ja już swoich oporów nawet nie zgłaszałam. I z tym uporem tak było też w sumie od zawsze. Tylko, że z drugiej strony nie przypominam sobie, by mały uparł się na coś, czego nie dało się kompletnie zrobić, czy byłoby jakoś wyjątkowo głupie. Dziwne tak, ale głupie nie. Ale czasem życie obok takie uparciucha bywa trudne. Na szczęście zdarza się to rzadko.
Przy tym i to mnie cieszy, to taki chłopak po prostu, lubi strzelać i jest w tym bardzo dobry, i rzucać nożami, w czym też jest dobry (obecnie ma plany, że jak dorośnie założy szkołę rzucania nożami, będzie mieć coś w rodzaju agroturystyki, gdzie będą takie turnusy surwiwalowe połączone ze zdrowym jedzeniem no i tymi nożami - jest pewien powodzenia całego przedwsięwzięcia, no bo kto by nie chciał nauczyć się celnie rzucać nożem). Lubi psy i konie, konno jeżdzi tylko parę razy w roku, jak trafi się okazja, nie mamy w okolicy żadnej stadniny, choć marzy o jeździe konnej, za to opanował jazdę szybko i jeździ jakby się w siodle urodził (w przeciwieństwie do mnie, ja chyba dożywotnio będę prowadzana za lejce przez instruktora). Mały żałuje, że nie mamy jak trzymać zwierząt, chciałby mieć ich mnóstwo i marzy z tego powodu, by mieszkać na wsi, a najlepiej na odludziu. Wszystkie psy z okolicy są jego, ale też w zupełnie inny sposób niż "moje". Mnie psy lubią i robią ze mną co chcą, a jego uwielbiają, ale słuchają, nawet te duże. Mały lubi też biegać po podwórku z kolegami, poszturchać się trochę z nimi, w gry komputerowe pograć, słyszę, że ostatnio sobie chłopcy przeklinają. Mój chłopiec też i to całkiem biegle
czeka nas rozmowa. Ale ma też zasady - wrócił kiedyś z podwórka zmartwiony, myślałam, że się z kimś pokłócił, okazało się, że koledzy oglądali jakieś nieodpowiednie filmy, i dlatego wrócił, bo nie chciał ich oglądać. Rozmawiałam z nim o tym wcześniej, sporo gadaliśmy o tym już od czasu gdy dzieci zaczęły mieć telefony z internetem do dyspozycji. Mały wiedział, że odejście, gdy ktoś włączy coś nieodpowiedniego, nie uleganie ciekawości i powiadomienie rodzica, to właściwa reakcja na takie sytuacje - ale gdy naprawdę tak zareagował, to i tak się zdziwiłam, bo zwykle jednak u dzieciaków przeważa chęć bycia w grupie i nie odróżniania się. Nieustannie mnie zaskakuje ten mały człowiek.