Walka o ocalenie małżeństwa
: 14 sie 2019, 9:48
Witajcie Kochani,
Śledzę to forum od przeszło roku, jednak dopiero teraz postanowiłem założyć własny wątek. Podobnie jak Was, sprowadza mnie tutaj kryzys małżeński i ogromna chęć ratowania mojego związku.
Jeśli chodzi o mój kryzys, bardzo ciężko jest zwięźle go opisać z uwagi na jego specyfikę i czas trwania ( około 2 lata). Spróbuję jednak to zrobić.
Na początek myślę że trzeba wspomnieć o tym, iż oboje pochodzimy z dysfunkcyjnych rodzin. Żona wychowywana była przez apodyktyczną, surową i bardzo wymagającą matkę, co odcisnęło ogromne piętno na jej psychice i poczuciu własnej wartości. Ojciec mający problemy z alkoholem zniknął z jej życia gdy miała kilka lat, praktycznie go nie pamięta. Moja rodzina, w której nigdy nie było miłości ani szacunku ostatecznie rozpadła się gdy byłem w liceum. Odkąd pamiętam, zawsze marzyłem o tym że gdy dorosnę, sam stworzę szczęśliwy związek wolny od błędów popełnionych przez moich rodziców. Istotnie wielu tych błędów udało mi się uniknąć, jednak nie wszystkich.
Jesteśmy z żoną razem od 12 lat, w związku małżeńskim od 9. Nie mamy dzieci. Od zawsze byłem przekonany, że to ta jedyna, wymarzona i najwspanialsza z którą przeżyję szczęśliwie całe życie. Byliśmy bardzo zakochani, chociaż żona dzisiaj to neguje. Czułem jeszcze krótko przed kryzysem że bardzo mnie kocha, powtarzała to też często. Nie oznacza to jednak że nasz związek był sielanką. Dość szybko okazało się że żona ma skłonności do popadania w depresyjne stany. W takich momentach potrafiła ubliżać, rzucać przedmiotami, stosować nawet przemoc fizyczną. Zdarzało jej się mówić że mnie nienawidzi, jednak to szybko mijało, przepraszała za swoje zachowanie i godziliśmy się. Jednak nie to w mojej opinii jest w tej historii najważniejsze, tym bardziej że przez ostatnie parę lat ten problem praktycznie nie występował. Jedynym z największych naszych problemów był seks. Dla żony od początku bardzo ważny, ja niestety nie spełniałem jej oczekiwań w tej materii. Spowodowane było to moim utrwalonym nawykiem samozaspokajania się, co niestety powodowało brak ochoty na współżycie. Praktycznie przez cały okres naszego związku uprawialiśmy seks średnio może raz w miesiącu, podczas gdy ona byłaby najszczesliwsza robiąc to nawet kilka razy w tygodniu. Przez cały okres naszej znajomości była tym bardzo sfrustrowana, wielokrotnie inicjując seks czy chociaż czuły pocałunek spotykała się z odmową z mojej strony. Czuła się odrzucona i nieatrakcyjna. Równolegle mieliśmy też problemy z komunikacją, wynikające w dużej mierze z tego iż w moim domu rodzinnym praktycznie nigdy się nie rozmawiało i najzwyczajniej w świecie nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo ta kwestia jest istotna. Wydawało mi się że to normalne iż małżeństwo z dłuższym stażem, widujace się codziennie rozmawia prawie wyłącznie o zakupach, pracy itp. Kiedy żona wielokrotnie chciała rozmawiać na inne tematy ( na przykład o obejrzanym filmie) zbywałem ją uważając, że taka rozmowa jest całkowicie zbędna. O to też miewała pretensje, chociaż nie tak wielkie jak o seks. Istotną rolę mogły także odegrać jej problemy w pracy, które pojawiły się mniej więcej w okresie, gdy zaczynał się kryzys i moja reakcja na nie. Żona zawsze była osobą bardzo wrażliwą, wręcz kruchą. Bardzo źle znosi krytykę. Kiedy opowiadała mi o swoich problemach i emocjach związanych z pracą, ja zamiast wspierać i pocieszać w większym stopniu osadzalem i krytykowałem jej postawę. Najprawdopodobniej mialem rację, ale można było ją inaczej wyartykułować. Kompletnie nie miałem świadomości, że tym co robię dodatkowo "wdeptuję ją w ziemię" zamiast wspierać.
Co do samego kryzysu, rozpoczął się jak już wcześniej wspomniałem jakieś 2 lata temu. Zorientowałem się, że żona jest całkowicie odizolowana emocjonalnie ode mnie. Początkowo tłumaczyła to problemami w pracy. Później jednak okazało się, że nic (jak twierdzi) do mnie nie czuje i nie wie czy kiedykolwiek czuła. Byłem wówczas totalnie zagubiony niczym dziecko we mgle i wykonywałem różne bezsensowne i nieskoordynowane ruchy, głównie wyrażałem swoją frustrację poprzez awantury. Były jednak także i te dobre chwile, kiedy pomimo deklarowanego braku uczuć zdarzało się jej przytulić (!), jechać że mną na weekend w góry czy nawet spędzić urlop. Podczas urlopu świętowaliśmy rocznicę ślubu, jednak kiedy zainicjowałem seks, odmówiła. Następnego dnia przeprosiła mówiąc, że potrzebuje czasu i prosząc bym jej go dał. Oczywiście się zgodziłem, jednak po powrocie z urlopu nadal mimowolnie dawałem upust swojej frustracji. W końcu za jej namową zdecydowałem się na wyprowadzkę. W trakcie jej trwania pisałem do niej na Whatsapp zachęcając do namysłu i refleksji nad naszym związkiem. Zostawiłem pod jej nieobecność w domu także wielki bukiet róż z kartką, w której przepraszałem za swoje winy i zaniedbania. Po około 2 tygodniach rozłąki zaproponowała bym wrócił. Kiedy wszedłem do mieszkania płakała, następnie ze łzami w oczach przytuliła mnie tak mocno i długo jak chyba nigdy wcześniej. Czy tak zachowuje się osoba której drugi człowiek jest obojętny? Mniej więcej w trakcie tego rozstania - lato zeszłego roku- zacząłem czytać to forum, przez co do domu wróciłem mądrzejszy i bogatszy o doświadczenia ludzi tutaj piszących. Pozwoliło mi to w dużym stopniu zrozumieć iż nerwami, ciągłym samobiczowaniem i wylewaniem frustracji niewiele zyskam. Dlatego ostatni rok był okresem względnego spokoju, kiedy to trwaliśmy w czymś pomiędzy układem przyjacielskim a małżeńskim. Spędzaliśmy razem czas, rozmawialiśmy, żona pozwalała się przytulać, całować w czoło czy nawet w usta ( pomimo rzekomego braku uczuć do mnie). Nadal twierdziła jednak, że nic do mnie nie czuje. Seksu nie inicjowalem w tym okresie z obawy przed odepchnieciem, chociaż może był to błąd. Zachowywałem się w miarę poprawnie, chociaż cały czas kłębiły się we mnie bardzo silne emocje. Temat wyprowadzki ucichł aż do końca czerwca tego roku. Wtedy to znowu mi się przelało, zrobiłem karczemną awanturę o brak współżycia. Zażądałem od żony żeby coś zaczęła z tym robić. Odmówiła i zażądała kolejnego rozstania. Twardo obstawała przy swoim, ja tym razem już spokojnie, bez krzyku i płaczu co wcześniej się zdarzało, tłumaczyłem jej przy użyciu różnych argumentów że warto dać nam jeszcze szansę. Ona cały czas twierdziła że nie ma sensu, że nie kocha i to się nie zmieni, że szkoda czasu itp. Jednak następnego dnia po tej rozmowie pojechaliśmy kupić mi buty (razem, pomimo deklarowanej chęci rozstania) i żona zabrała mnie do kilku sklepów z akcesoriami do domu. Jak gdyby nigdy nic zaczęła się ze mną zastanawiać co moglibyśmy kupić do mieszkania ( które jeszcze wczoraj chciała bym opuścił). Kolejny miesiąc upłynął w miłej atmosferze wspólnych wyjść i wyjazdów, podczas których zachowywała się tak jakby wszystko było super. W zeszłą sobotę byliśmy na weselu mojej siostry, świetnie się bawiliśmy, tańczyliśmy razem, tulilem ją i całowałem w czoło. Wydawała się być zadowolona z tego. Słuchaliśmy także piosenek z początku naszej znajomości i planowaliśmy zimowy kurs turystyki górskiej. Byłem pewien, że kryzys ma się ku końcowi. Jednak następnego dnia zaobserwowałem u niej obniżenie nastroju. Kolejnego dnia (poniedziałek tydzień temu), kiedy próbowałem ją przytulić, zaczęła mnie odpychać argumentując że jest późno i trzeba się zbierać do pracy. W samochodzie zapytałem ją grzecznie czy w przyszłości może mnie nie odpychać w taki sposób gdy chcę ją przytulić. Odpowiedziała że może, poczem.... przypomniała mi o wyprowadzce sprzed ponad miesiąca. Dla mnie ten temat wydawał się zamknięty po tak fajnie spędzonym czasie, jednak ona stwierdziła że cały czas był aktualny, a ostatni miesiąc wg. Niej wcale dobry nie był. Przez ostatni tydzień robiłem różne podchody, spokojnie i kulturalnie próbując ją przekonać by dała spokój. Wiem że ma się to nijak do listy Zerty, ale ja momentami odnoszę wrażenie iż moje starania i walka mogą jej dawać jakieś poczucie satysfakcji i łechtac ego, które między innymi przeze mnie zawsze cierpiało. W niedzielę rano zapytałem czy nie żal jej tych wspólnie spędzonych lat. Najpierw odpowiedziała chłodno że nie, kiedy jednak z niedowierzanien zapytałem czy naprawdę, nic nie odpowiedziała. Po około godzinie zapytała ( po raz pierwszy od tygodnia normalnie) czy jem obiad na mieście czy coś zamawiamy. Następnie dodała że potem jedzie na rower (domyślając się że ja też mogę być zainteresowany). Obiad zjedliśmy, na rower pojechaliśmy. Dzień upłynął może nie bardzo miło, ale dużo lepiej niż poprzednie. W poniedziałek po pracy poszliśmy na zakupy, było normalnie, nawet dość sympatycznie. Wieczorem zapytałem czy pójdzie ze mną do siostry w tym tygodniu. Odparła że raczej nie, bo to nie ma sensu, nic z tego nie będzie. Zacząłem tłumaczyć, że wszystko przemyślałem przez ostatnie 2 lata, uświadomiłem sobie wszystkie błędy i chciałbym mieć szansę je naprawić. Prosiłem by mi zaufała, że już nigdy ani przez chwilę nie poczuje się zaniedbywana czy rozczarowana. Nic nie powiedziała. W międzyczasie usłyszałem też że nigdy nie kochała. Choćby nie wiem jak się starała nie zdoła mi tego wmówić. To że jeszcze krótko przed kryzysem bardzo kochała czułem całym sobą, zbędne były nawet jej zapewnienia które padały. Wczoraj wieczorem powróciłem do rozmowy, kolejna ekspiacja i prośba o wybacznie oraz zaufanie mi. Po raz kolejny usłyszałem że nie kocha i nie kochała, że wielokrtonie zwracała mi uwagę na błędy itp. Dzisiaj rano jak codzień zrobiłem jej śniadanie i pojechaliśmy do pracy. W samochodzie większość czasu milczeliśmy.
Tym co wydaje mi się czyni mój kryzys małżeński dość specyficznym jest duży rozdźwięk pomiędzy słowami żony a jej czynami, zapewne zauważalny w tym co napisałem. Nie zachowuje się ona w żadnym wypadku jak osoba kochająca tak jak kiedyś, ale też dość daleko tutaj do całkowitej obojętności. Codziennie mam 100 myśli na minutę próbując jakoś interpretować jej zachowania i dostosować do tego swoją strategię. Tak jak wspomniałem wcześniej, zawsze była to osoba bardzo wrażliwa i podatna na zranienia. Dziś potrafi sama bezlitośnie ranić, kompletnie nie poznaje jej w takich momentach. Mam wrażenie że pod grubą warstwą żalu, frustracji i pretensji tli się gdzieś głęboko w niej ten płomień. Pytanie czy dostanę szansę by na nowo go rozdmuchać, tym bardziej że wszystko wskazuje na to że czeka mnie w przeciągu najbliższego tygodnia druga wyprowadzka. Nie wiem czy w swoich działaniach iść bardziej w stronę Listy Zerty czy może aktywnie walczyć. Za pierwszym rozwiązaniem przemawia fakt że czasem, kiedy przez kilka godzin ignorowałem żonę zajmując się swoimi sprawami, ona zaczynała szukać kontaktu. Nie wierzę jednak by ta strategia na tym etapie mogła ją skłonić do przemyśleń i zmiany decyzji. Druga strategia - aktywna walka - może być skuteczna w sytuacji gdy ona po cichu oczekuje ode mnie udowodnienia jej że faktycznie bardzo mi zależy. To może jej dawać poczucie satysfakcji i w jakimś stopniu wpływać na samoocenę. Nie mam jednak pewności że tak jest. Czasami kiedy mówi mi te wszystkie okropne rzeczy odnoszę wrażenie jak gdyby mówiła to tylko po to by mnie zranić. To jednak wyłącznie moje subiektywne odczucie.
Przepraszam najmocniej za tak długi post, ale naprawdę nie byłem w stanie opisać tego zwięźle chcąc dać jak najpełniejszy obraz sytuacji. Tym, którzy jednak zdołają dobrnąć do tego momentu będę niezmiernie wdzięczny za porady i przemyślenia na temat mojej historii. Tymczasem pozdrawiam i życzę udanego dnia!
Marcin
Śledzę to forum od przeszło roku, jednak dopiero teraz postanowiłem założyć własny wątek. Podobnie jak Was, sprowadza mnie tutaj kryzys małżeński i ogromna chęć ratowania mojego związku.
Jeśli chodzi o mój kryzys, bardzo ciężko jest zwięźle go opisać z uwagi na jego specyfikę i czas trwania ( około 2 lata). Spróbuję jednak to zrobić.
Na początek myślę że trzeba wspomnieć o tym, iż oboje pochodzimy z dysfunkcyjnych rodzin. Żona wychowywana była przez apodyktyczną, surową i bardzo wymagającą matkę, co odcisnęło ogromne piętno na jej psychice i poczuciu własnej wartości. Ojciec mający problemy z alkoholem zniknął z jej życia gdy miała kilka lat, praktycznie go nie pamięta. Moja rodzina, w której nigdy nie było miłości ani szacunku ostatecznie rozpadła się gdy byłem w liceum. Odkąd pamiętam, zawsze marzyłem o tym że gdy dorosnę, sam stworzę szczęśliwy związek wolny od błędów popełnionych przez moich rodziców. Istotnie wielu tych błędów udało mi się uniknąć, jednak nie wszystkich.
Jesteśmy z żoną razem od 12 lat, w związku małżeńskim od 9. Nie mamy dzieci. Od zawsze byłem przekonany, że to ta jedyna, wymarzona i najwspanialsza z którą przeżyję szczęśliwie całe życie. Byliśmy bardzo zakochani, chociaż żona dzisiaj to neguje. Czułem jeszcze krótko przed kryzysem że bardzo mnie kocha, powtarzała to też często. Nie oznacza to jednak że nasz związek był sielanką. Dość szybko okazało się że żona ma skłonności do popadania w depresyjne stany. W takich momentach potrafiła ubliżać, rzucać przedmiotami, stosować nawet przemoc fizyczną. Zdarzało jej się mówić że mnie nienawidzi, jednak to szybko mijało, przepraszała za swoje zachowanie i godziliśmy się. Jednak nie to w mojej opinii jest w tej historii najważniejsze, tym bardziej że przez ostatnie parę lat ten problem praktycznie nie występował. Jedynym z największych naszych problemów był seks. Dla żony od początku bardzo ważny, ja niestety nie spełniałem jej oczekiwań w tej materii. Spowodowane było to moim utrwalonym nawykiem samozaspokajania się, co niestety powodowało brak ochoty na współżycie. Praktycznie przez cały okres naszego związku uprawialiśmy seks średnio może raz w miesiącu, podczas gdy ona byłaby najszczesliwsza robiąc to nawet kilka razy w tygodniu. Przez cały okres naszej znajomości była tym bardzo sfrustrowana, wielokrotnie inicjując seks czy chociaż czuły pocałunek spotykała się z odmową z mojej strony. Czuła się odrzucona i nieatrakcyjna. Równolegle mieliśmy też problemy z komunikacją, wynikające w dużej mierze z tego iż w moim domu rodzinnym praktycznie nigdy się nie rozmawiało i najzwyczajniej w świecie nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo ta kwestia jest istotna. Wydawało mi się że to normalne iż małżeństwo z dłuższym stażem, widujace się codziennie rozmawia prawie wyłącznie o zakupach, pracy itp. Kiedy żona wielokrotnie chciała rozmawiać na inne tematy ( na przykład o obejrzanym filmie) zbywałem ją uważając, że taka rozmowa jest całkowicie zbędna. O to też miewała pretensje, chociaż nie tak wielkie jak o seks. Istotną rolę mogły także odegrać jej problemy w pracy, które pojawiły się mniej więcej w okresie, gdy zaczynał się kryzys i moja reakcja na nie. Żona zawsze była osobą bardzo wrażliwą, wręcz kruchą. Bardzo źle znosi krytykę. Kiedy opowiadała mi o swoich problemach i emocjach związanych z pracą, ja zamiast wspierać i pocieszać w większym stopniu osadzalem i krytykowałem jej postawę. Najprawdopodobniej mialem rację, ale można było ją inaczej wyartykułować. Kompletnie nie miałem świadomości, że tym co robię dodatkowo "wdeptuję ją w ziemię" zamiast wspierać.
Co do samego kryzysu, rozpoczął się jak już wcześniej wspomniałem jakieś 2 lata temu. Zorientowałem się, że żona jest całkowicie odizolowana emocjonalnie ode mnie. Początkowo tłumaczyła to problemami w pracy. Później jednak okazało się, że nic (jak twierdzi) do mnie nie czuje i nie wie czy kiedykolwiek czuła. Byłem wówczas totalnie zagubiony niczym dziecko we mgle i wykonywałem różne bezsensowne i nieskoordynowane ruchy, głównie wyrażałem swoją frustrację poprzez awantury. Były jednak także i te dobre chwile, kiedy pomimo deklarowanego braku uczuć zdarzało się jej przytulić (!), jechać że mną na weekend w góry czy nawet spędzić urlop. Podczas urlopu świętowaliśmy rocznicę ślubu, jednak kiedy zainicjowałem seks, odmówiła. Następnego dnia przeprosiła mówiąc, że potrzebuje czasu i prosząc bym jej go dał. Oczywiście się zgodziłem, jednak po powrocie z urlopu nadal mimowolnie dawałem upust swojej frustracji. W końcu za jej namową zdecydowałem się na wyprowadzkę. W trakcie jej trwania pisałem do niej na Whatsapp zachęcając do namysłu i refleksji nad naszym związkiem. Zostawiłem pod jej nieobecność w domu także wielki bukiet róż z kartką, w której przepraszałem za swoje winy i zaniedbania. Po około 2 tygodniach rozłąki zaproponowała bym wrócił. Kiedy wszedłem do mieszkania płakała, następnie ze łzami w oczach przytuliła mnie tak mocno i długo jak chyba nigdy wcześniej. Czy tak zachowuje się osoba której drugi człowiek jest obojętny? Mniej więcej w trakcie tego rozstania - lato zeszłego roku- zacząłem czytać to forum, przez co do domu wróciłem mądrzejszy i bogatszy o doświadczenia ludzi tutaj piszących. Pozwoliło mi to w dużym stopniu zrozumieć iż nerwami, ciągłym samobiczowaniem i wylewaniem frustracji niewiele zyskam. Dlatego ostatni rok był okresem względnego spokoju, kiedy to trwaliśmy w czymś pomiędzy układem przyjacielskim a małżeńskim. Spędzaliśmy razem czas, rozmawialiśmy, żona pozwalała się przytulać, całować w czoło czy nawet w usta ( pomimo rzekomego braku uczuć do mnie). Nadal twierdziła jednak, że nic do mnie nie czuje. Seksu nie inicjowalem w tym okresie z obawy przed odepchnieciem, chociaż może był to błąd. Zachowywałem się w miarę poprawnie, chociaż cały czas kłębiły się we mnie bardzo silne emocje. Temat wyprowadzki ucichł aż do końca czerwca tego roku. Wtedy to znowu mi się przelało, zrobiłem karczemną awanturę o brak współżycia. Zażądałem od żony żeby coś zaczęła z tym robić. Odmówiła i zażądała kolejnego rozstania. Twardo obstawała przy swoim, ja tym razem już spokojnie, bez krzyku i płaczu co wcześniej się zdarzało, tłumaczyłem jej przy użyciu różnych argumentów że warto dać nam jeszcze szansę. Ona cały czas twierdziła że nie ma sensu, że nie kocha i to się nie zmieni, że szkoda czasu itp. Jednak następnego dnia po tej rozmowie pojechaliśmy kupić mi buty (razem, pomimo deklarowanej chęci rozstania) i żona zabrała mnie do kilku sklepów z akcesoriami do domu. Jak gdyby nigdy nic zaczęła się ze mną zastanawiać co moglibyśmy kupić do mieszkania ( które jeszcze wczoraj chciała bym opuścił). Kolejny miesiąc upłynął w miłej atmosferze wspólnych wyjść i wyjazdów, podczas których zachowywała się tak jakby wszystko było super. W zeszłą sobotę byliśmy na weselu mojej siostry, świetnie się bawiliśmy, tańczyliśmy razem, tulilem ją i całowałem w czoło. Wydawała się być zadowolona z tego. Słuchaliśmy także piosenek z początku naszej znajomości i planowaliśmy zimowy kurs turystyki górskiej. Byłem pewien, że kryzys ma się ku końcowi. Jednak następnego dnia zaobserwowałem u niej obniżenie nastroju. Kolejnego dnia (poniedziałek tydzień temu), kiedy próbowałem ją przytulić, zaczęła mnie odpychać argumentując że jest późno i trzeba się zbierać do pracy. W samochodzie zapytałem ją grzecznie czy w przyszłości może mnie nie odpychać w taki sposób gdy chcę ją przytulić. Odpowiedziała że może, poczem.... przypomniała mi o wyprowadzce sprzed ponad miesiąca. Dla mnie ten temat wydawał się zamknięty po tak fajnie spędzonym czasie, jednak ona stwierdziła że cały czas był aktualny, a ostatni miesiąc wg. Niej wcale dobry nie był. Przez ostatni tydzień robiłem różne podchody, spokojnie i kulturalnie próbując ją przekonać by dała spokój. Wiem że ma się to nijak do listy Zerty, ale ja momentami odnoszę wrażenie iż moje starania i walka mogą jej dawać jakieś poczucie satysfakcji i łechtac ego, które między innymi przeze mnie zawsze cierpiało. W niedzielę rano zapytałem czy nie żal jej tych wspólnie spędzonych lat. Najpierw odpowiedziała chłodno że nie, kiedy jednak z niedowierzanien zapytałem czy naprawdę, nic nie odpowiedziała. Po około godzinie zapytała ( po raz pierwszy od tygodnia normalnie) czy jem obiad na mieście czy coś zamawiamy. Następnie dodała że potem jedzie na rower (domyślając się że ja też mogę być zainteresowany). Obiad zjedliśmy, na rower pojechaliśmy. Dzień upłynął może nie bardzo miło, ale dużo lepiej niż poprzednie. W poniedziałek po pracy poszliśmy na zakupy, było normalnie, nawet dość sympatycznie. Wieczorem zapytałem czy pójdzie ze mną do siostry w tym tygodniu. Odparła że raczej nie, bo to nie ma sensu, nic z tego nie będzie. Zacząłem tłumaczyć, że wszystko przemyślałem przez ostatnie 2 lata, uświadomiłem sobie wszystkie błędy i chciałbym mieć szansę je naprawić. Prosiłem by mi zaufała, że już nigdy ani przez chwilę nie poczuje się zaniedbywana czy rozczarowana. Nic nie powiedziała. W międzyczasie usłyszałem też że nigdy nie kochała. Choćby nie wiem jak się starała nie zdoła mi tego wmówić. To że jeszcze krótko przed kryzysem bardzo kochała czułem całym sobą, zbędne były nawet jej zapewnienia które padały. Wczoraj wieczorem powróciłem do rozmowy, kolejna ekspiacja i prośba o wybacznie oraz zaufanie mi. Po raz kolejny usłyszałem że nie kocha i nie kochała, że wielokrtonie zwracała mi uwagę na błędy itp. Dzisiaj rano jak codzień zrobiłem jej śniadanie i pojechaliśmy do pracy. W samochodzie większość czasu milczeliśmy.
Tym co wydaje mi się czyni mój kryzys małżeński dość specyficznym jest duży rozdźwięk pomiędzy słowami żony a jej czynami, zapewne zauważalny w tym co napisałem. Nie zachowuje się ona w żadnym wypadku jak osoba kochająca tak jak kiedyś, ale też dość daleko tutaj do całkowitej obojętności. Codziennie mam 100 myśli na minutę próbując jakoś interpretować jej zachowania i dostosować do tego swoją strategię. Tak jak wspomniałem wcześniej, zawsze była to osoba bardzo wrażliwa i podatna na zranienia. Dziś potrafi sama bezlitośnie ranić, kompletnie nie poznaje jej w takich momentach. Mam wrażenie że pod grubą warstwą żalu, frustracji i pretensji tli się gdzieś głęboko w niej ten płomień. Pytanie czy dostanę szansę by na nowo go rozdmuchać, tym bardziej że wszystko wskazuje na to że czeka mnie w przeciągu najbliższego tygodnia druga wyprowadzka. Nie wiem czy w swoich działaniach iść bardziej w stronę Listy Zerty czy może aktywnie walczyć. Za pierwszym rozwiązaniem przemawia fakt że czasem, kiedy przez kilka godzin ignorowałem żonę zajmując się swoimi sprawami, ona zaczynała szukać kontaktu. Nie wierzę jednak by ta strategia na tym etapie mogła ją skłonić do przemyśleń i zmiany decyzji. Druga strategia - aktywna walka - może być skuteczna w sytuacji gdy ona po cichu oczekuje ode mnie udowodnienia jej że faktycznie bardzo mi zależy. To może jej dawać poczucie satysfakcji i w jakimś stopniu wpływać na samoocenę. Nie mam jednak pewności że tak jest. Czasami kiedy mówi mi te wszystkie okropne rzeczy odnoszę wrażenie jak gdyby mówiła to tylko po to by mnie zranić. To jednak wyłącznie moje subiektywne odczucie.
Przepraszam najmocniej za tak długi post, ale naprawdę nie byłem w stanie opisać tego zwięźle chcąc dać jak najpełniejszy obraz sytuacji. Tym, którzy jednak zdołają dobrnąć do tego momentu będę niezmiernie wdzięczny za porady i przemyślenia na temat mojej historii. Tymczasem pozdrawiam i życzę udanego dnia!
Marcin