Myślę tak sobie, że bardzo charakterystyczne w byciu w związku niesakramentalnym jest to, że nie widać troski i myśli o tym partnerze. Wyobrażam sobie osobę, która się rozwiodła, bo powody a, b i c. Ok.
I chociaż wie, że jest to sytuacja niezgodna z katechizmem, że odcina się od sakramentów, to i tak wchodzi w kolejny związek. Bo "miłość". Bo to już TO.
I zastanawiam się, czy można nazwać miłością do kogoś, takie działanie, które uniemożliwia komuś zbliżenie się do Boga? Bo owszem, rozumiem - taki partner może deklarować, że dzisiaj jest niewierzący i nie ma to dla niego znaczenia. Ale za 10 lat może mieć, bo Bóg nie do takich zatwardziałych serc docierał i nie tacy twardziele i ateiści się nawracali, znajdowali się w takim fragmencie życia (np. ciężka choroba, śmierć bliskiej osoby, dziecka), gdzie ta wiara, dotyk Boga przychodzi. I co wówczas?
Zastanawiam się wtedy, cóż to za miłość, która jednak nastawiona jest na egoistyczne "ja". To mnie jest z nowym partnerem dobrze, to ja mam wsparcie, ja mam lepiej, ja jestem szczęśliwa, sakramenty nie są mi potrzebne, a w ogóle to ludzie je wymyślili, więc wszystko jest ok.
Smutno, że ta druga strona, która wchodzi w taki związek, jest pozbawiana możliwości i okazji do życia zgodnego z przykazaniami. I że nie spotkała na swojej drodze wolnej osoby, w której mogła się zakochać, tylko uwikłała się w związek już z czyjąś żoną, chociaż może sądownie wyrejestrowaną.
Są czasami takie chwile, kiedy wyobrażam sobie siebie za 5 lat. Bo dzisiaj samotność rozwiedzionej sakramentalnej żony mnie nie przeraża. No ale za pięć może zacznie? Powiedzmy, że poznałabym kogoś i chciała z nim być. No ale jestem rozwiedziona, mam ślub kościelny za sobą.
To czuję, że prostu żal mi byłoby takiego faceta, że nie miałby szans na dotarcie do Boga. A bliskość z Nim musiałby okupić np. białym małżeństwem czyli ascezą. Bo zakochałby się we mnie i nie chciałby mnie zostawić, a jednocześnie chciałby być blisko Boga. Dylemat, co zrobić. Dzisiaj może nie mieć to dla niego znaczenia, jutro tak. I mam w sobie takie głębokie przekonanie, że nie mam prawa nikomu w ten sposób komplikować życia. Nawet jeśli temu komuś to nie przeszkadza w tej chwili. To czysty egoizm. Nie naraziłabym na to nikogo.
Myślę więc o tych wszystkich wielkich miłościach w związkach niesakramentalnych, gdzie jednak dobro i wolność tego drugiego partnera schodzi na plan dalszy, bo liczy się to, aby MNIE było lepiej. A to co będzie z partnerem, to już jego broszka. Mógł nie wiązać się z rozwódką. Jest to mimo wszystko jakieś takie podłe...Instrumentalne używanie ludzi do swoich celów, bez spoglądania na ich życie, przyszłość i możliwości, które będą utracone.