Wątek Vertigo
: 10 maja 2018, 15:16
Witajcie! Forum czytam od kilku miesięcy, ale dopiero dziś zebrałem, się, by zamieścić swój wątek.
Jesteśmy małżeństwem ponad 20 lat, mamy dwoje prawie dorosłych dzieci. Patrząc wstecz to dochodzę do wniosku, że obydwoje weszliśmy w ten związek niedojrzali oczekując, że dostaniemy od drugiej strony coś, czego nam zabrakło w domach rodzinnych. Jakoś to funkcjonowało, ale brakowało rozmów o nas, o radościach i smutkach, o swoich potrzebach i oczekiwaniach. Nie mieliśmy takich wzorców. Żyliśmy tak sobie z dnia na dzień: praca, zajmowanie się dziećmi, obowiązki domowe, każdy – jak teraz to widzę - coraz bardziej w swoim własnym świecie, choć nie mogę powiedzieć, że nie było radosnych i miłych chwil, bo były i to całkiem sporo (a przynajmiej ja to tak odbierałem). Ale zabrakło czegoś ważnego, głębszego. A przede wszystkim nie było regularnej osobistej i małżeńskiej relacji z Bogiem, życie sakramentalne stopniowo zamierało (poza udziałem w niedzielnych i świątecznych mszach). Po niewczasie wiem, jak zaniedbywałem potrzeby żony. Żeby jeszcze skomplikować sprawę, wciągnąłem się w bardzo niebezpiecznie uzależnienie, które zaczęło niszczyć mnie i po cichu nasz związek. Rozpoczął się powolny marsz ku katastrofie. Podejmowałem jakieś samotne próby wyrwania się z tego, ale oczywiście bezskuteczne. Żona w końcu zorientowała się, w czym rzecz. Poczuła się bardzo zraniona, wręcz odrzucona. Ale nie powiedziała mi o tym, nic z tym nie zrobiła, tylko dusiła w sobie. I z każdym dniem, krok po kroku wycofywała się emocjonalnie. Ja byłem zaślepiony na tę jej zmianę, bo wszystko funkcjonowało jak dotychczas. Czasem przychodziły chwile reflekcji, ale je zbywałem („Przecież wszystko jest w porządku”). Teraz widzę, że były to sygnały ostrzegawcze „z góry”.
W końcu przyszła ostatnia już chyba chwila otrzeźwienia i zapytałem, czy coś jest nie tak między nami. Odpowiedź mnie powaliła! TAK! Oraz że jej emocje od jakiegoś dłuższego czasu stopniowo odpływały ode mnie, aż odpłynęły. I jest ktoś jeszcze, kto ją bardzo dobrze rozumie i pociesza! Gdy po jakimś czasie oprzytomniałem, podjąłem natychmiastową decyzję: spowiedź, odnowienie i pogłębianie relacji z Bogiem oraz terapia. Potem zacząłem coś mamrotać do żony, że ją bardzo przepraszam, że zmienię się, żeby dała szansę, że zaczniemy od nowa, itp, itd. (jedynie nie błagałem, żeby nie odchodziła). Ale ona tylko słuchała z politowaniem. Co się ze mną działo w kolejnych dniach i bezsennych nocach już za bardzo nie pamiętam. Najważniejsze, że była wreszcie spowiedź po kilku latach przerwy i rozpoczęcie własnej terapii. Było też trochę rozmów z żoną, ale raczej niewiele z nich wynikało, ja się miotałem, ona praktycznie tylko słuchała, a jak już mówiła, to że nie wie, czy chce od nowa coś ze mną robić. Wykluczyła pójście na jakiekolwiek terapie. I potrzebuje czasu. Przystałem na to, bo nie wiedziałem za bardzo, co robić. Być może tu popełniłem błąd, że nie postawiłem sprawy z kowalskim jasno, ale naprawdę byłem ledwo żywy, oszołomiony, w stanie paniki. Naiwnie myślałem, że to samo się rozwiąże. Rozpamiętywałem swoje błędy, stracone szanse, krzywdy, jakie wyrządziłem żonie. Przy życiu trzymała mnie modlitwa i częsty udział w Eucharystii (i tak jest nadal). Któregoś dnia przypomniałem sobie o Wspólnocie Sychar (kiedyś opowiadał mi o niej znajomy). I tak trafiłem na to Forum. Czytałem i czytam. Podziwiam Was wszystkich: za mądrość, za świadectwo, za trwanie w często jakże dramatycznych sytuacjach. Dzięki Wam odzyskałem wiarę w siebie i nadzieję, że choć po ludzku wygląda na pozamiatane, może kiedyś przyjdzie taki czas, że zaczniemy z żoną budować naszą relację od nowa (bo odbudowywać nie ma czego). I że jedyna droga jaka do tego może doprowadzić, to relacja z Bogiem i systematyczna praca nad sobą. I powoli, powoli, zacząłem wychodzić na powierzchnię. Terapia też robi swoje. Co raz więcej rozumiem siebie. Mam też mądrego przyjaciela, który zawsze wysłucha i jeszcze powie coś wspierającego.
Dzięki Wam wrażam powoli program autonaprawy. Czytam polecane książki, słucham konferencji, rozważam. Staram się analizować swoje słabe strony, błędy i zaniedbania wobec żony. Nie zapominam o relacjach z dziećmi, próbuję lepiej wykorzystywać czas (nie zawsze udaje się). Pamiętam też o chwilach dla siebie i odpoczynku. Pracuję nad sobą, by wyzdrowieć z uzależnienia. Choć czasem jest mi bardzo ciężko. Jak sobie wtedy radzę? Modlitwa i płacz. Pomaga!
Żona jest jedynie fizycznie (przepraszam wszystkich, którzy i tego są pozbawieni). Nie ma naszych wspólnych wyjść, bliskości, oczywiście seksu także. Brakuje rozmów o nas. Żona już dawno powiedziała, że niczego ode mnie nie chce. Zacząć pracy nad naszym związkiem także nie. A wieczorami wychodzi na długo do klubu fitness i siłowni. Wiem, że to preteks do spotkań z kowalskim. I prawie nie rozstaje się z komórką. Jak za bardzo kręcę się po domu, to ucieka do łazienki.
Są też pozytywy: nadal mieszkamy razem, to ona na ogół rozpoczyna rozmowy „o niczym”, dba jak do tej pory o dom, wraca do domu o stałej porze, choć znacznie później, niż dotychczas. Ale widzę, że jest jest bardzo ciężko.
Dlatego postanowiłem, że będę trwać i okazywać miłość żonie poprzez to, co obecnie możliwe (w bardzo podobnych działaniach, jak to ktoś kiedyś opisał), choć może to zakrawa na jakiś masochizm i przyzwalanie na zło. Stosuję niektóre punkty z „listy Zerty”. Ale mam wrażenie, że działa to w odwrotym kierunku – czuję, że żona odbiera to jako moje wycofanie, brak inicjawy i zaangażowania (choć za bardzo nie ma przestrzeni, albo tak mi się jedynie wydaje) i być może jakąś akceptację tego, co się dzieje. Do tego jeszcze schudłem mocno, więc zmieniłem garderobę i wyglądam na kilkanaście lat mniej, czego nie da się nie zauważyć. Wszyscy znajomi są w szoku, że wyglądam super, pytają skąd ta zmiana i jak to zrobiłem , więc nie wykluczam, że żona podejrzewa, że kogoś mam. Sama mojej zmiany totalnie nie komentuje, ale pewnie to normalne w takich sytuacjach.
Nie wiem, ile dam tak radę i nie wiem za bardzo, co robić. Z jednej strony świadom jestem, że mam swój udział w tej sytuacji i piję koszmarnie gorzkie piwo, jakiego naważyłem. Z drugiej strony bardzo ciężko jest mi pogodzić się z tą sytuacją zdrady co najmniej emocjonalnej z jej strony. Raz chcę trwać w tej jakże trudnej pozytywnej postawie miłości w gestach i czynach, a znowu jej wyjścia powodują chęć postawienia wszystkiego na o ostrzu noża. Za bardzo nie wiem, jakie postawić wymagania i granice. I czy już stawiać. Przeczytałem kilka polecanych książek, ale na razie mam mętlik w głowie, a na pewno chcę uniknąć działania pod wpływem emocji. Do tej pory Bóg mnie ustrzegł, choć już kilka razy walkę stoczyłem ze sobą straszną.
Tyle na razie, raczej same ogólniki, ale będę pisał więcej. Potrzebuję Waszego spojrzenia z dystansu i porady, bo naprawdę nie wiem, co robić. Czy to gra na przetrzymanie, czy na konkretne działania? W ogóle sytuacja wygląda na dziwną i może jest w tym jakieś głębsze dno. Ale może to tylko moje złudzenie albo naiwność. Pytajcie śmiało, piszcie otwarcie, także na priva, ja też z pewnymi sprawami będę zwracał się do Was bezpośrednio.
Pokój i dobro.
Jesteśmy małżeństwem ponad 20 lat, mamy dwoje prawie dorosłych dzieci. Patrząc wstecz to dochodzę do wniosku, że obydwoje weszliśmy w ten związek niedojrzali oczekując, że dostaniemy od drugiej strony coś, czego nam zabrakło w domach rodzinnych. Jakoś to funkcjonowało, ale brakowało rozmów o nas, o radościach i smutkach, o swoich potrzebach i oczekiwaniach. Nie mieliśmy takich wzorców. Żyliśmy tak sobie z dnia na dzień: praca, zajmowanie się dziećmi, obowiązki domowe, każdy – jak teraz to widzę - coraz bardziej w swoim własnym świecie, choć nie mogę powiedzieć, że nie było radosnych i miłych chwil, bo były i to całkiem sporo (a przynajmiej ja to tak odbierałem). Ale zabrakło czegoś ważnego, głębszego. A przede wszystkim nie było regularnej osobistej i małżeńskiej relacji z Bogiem, życie sakramentalne stopniowo zamierało (poza udziałem w niedzielnych i świątecznych mszach). Po niewczasie wiem, jak zaniedbywałem potrzeby żony. Żeby jeszcze skomplikować sprawę, wciągnąłem się w bardzo niebezpiecznie uzależnienie, które zaczęło niszczyć mnie i po cichu nasz związek. Rozpoczął się powolny marsz ku katastrofie. Podejmowałem jakieś samotne próby wyrwania się z tego, ale oczywiście bezskuteczne. Żona w końcu zorientowała się, w czym rzecz. Poczuła się bardzo zraniona, wręcz odrzucona. Ale nie powiedziała mi o tym, nic z tym nie zrobiła, tylko dusiła w sobie. I z każdym dniem, krok po kroku wycofywała się emocjonalnie. Ja byłem zaślepiony na tę jej zmianę, bo wszystko funkcjonowało jak dotychczas. Czasem przychodziły chwile reflekcji, ale je zbywałem („Przecież wszystko jest w porządku”). Teraz widzę, że były to sygnały ostrzegawcze „z góry”.
W końcu przyszła ostatnia już chyba chwila otrzeźwienia i zapytałem, czy coś jest nie tak między nami. Odpowiedź mnie powaliła! TAK! Oraz że jej emocje od jakiegoś dłuższego czasu stopniowo odpływały ode mnie, aż odpłynęły. I jest ktoś jeszcze, kto ją bardzo dobrze rozumie i pociesza! Gdy po jakimś czasie oprzytomniałem, podjąłem natychmiastową decyzję: spowiedź, odnowienie i pogłębianie relacji z Bogiem oraz terapia. Potem zacząłem coś mamrotać do żony, że ją bardzo przepraszam, że zmienię się, żeby dała szansę, że zaczniemy od nowa, itp, itd. (jedynie nie błagałem, żeby nie odchodziła). Ale ona tylko słuchała z politowaniem. Co się ze mną działo w kolejnych dniach i bezsennych nocach już za bardzo nie pamiętam. Najważniejsze, że była wreszcie spowiedź po kilku latach przerwy i rozpoczęcie własnej terapii. Było też trochę rozmów z żoną, ale raczej niewiele z nich wynikało, ja się miotałem, ona praktycznie tylko słuchała, a jak już mówiła, to że nie wie, czy chce od nowa coś ze mną robić. Wykluczyła pójście na jakiekolwiek terapie. I potrzebuje czasu. Przystałem na to, bo nie wiedziałem za bardzo, co robić. Być może tu popełniłem błąd, że nie postawiłem sprawy z kowalskim jasno, ale naprawdę byłem ledwo żywy, oszołomiony, w stanie paniki. Naiwnie myślałem, że to samo się rozwiąże. Rozpamiętywałem swoje błędy, stracone szanse, krzywdy, jakie wyrządziłem żonie. Przy życiu trzymała mnie modlitwa i częsty udział w Eucharystii (i tak jest nadal). Któregoś dnia przypomniałem sobie o Wspólnocie Sychar (kiedyś opowiadał mi o niej znajomy). I tak trafiłem na to Forum. Czytałem i czytam. Podziwiam Was wszystkich: za mądrość, za świadectwo, za trwanie w często jakże dramatycznych sytuacjach. Dzięki Wam odzyskałem wiarę w siebie i nadzieję, że choć po ludzku wygląda na pozamiatane, może kiedyś przyjdzie taki czas, że zaczniemy z żoną budować naszą relację od nowa (bo odbudowywać nie ma czego). I że jedyna droga jaka do tego może doprowadzić, to relacja z Bogiem i systematyczna praca nad sobą. I powoli, powoli, zacząłem wychodzić na powierzchnię. Terapia też robi swoje. Co raz więcej rozumiem siebie. Mam też mądrego przyjaciela, który zawsze wysłucha i jeszcze powie coś wspierającego.
Dzięki Wam wrażam powoli program autonaprawy. Czytam polecane książki, słucham konferencji, rozważam. Staram się analizować swoje słabe strony, błędy i zaniedbania wobec żony. Nie zapominam o relacjach z dziećmi, próbuję lepiej wykorzystywać czas (nie zawsze udaje się). Pamiętam też o chwilach dla siebie i odpoczynku. Pracuję nad sobą, by wyzdrowieć z uzależnienia. Choć czasem jest mi bardzo ciężko. Jak sobie wtedy radzę? Modlitwa i płacz. Pomaga!
Żona jest jedynie fizycznie (przepraszam wszystkich, którzy i tego są pozbawieni). Nie ma naszych wspólnych wyjść, bliskości, oczywiście seksu także. Brakuje rozmów o nas. Żona już dawno powiedziała, że niczego ode mnie nie chce. Zacząć pracy nad naszym związkiem także nie. A wieczorami wychodzi na długo do klubu fitness i siłowni. Wiem, że to preteks do spotkań z kowalskim. I prawie nie rozstaje się z komórką. Jak za bardzo kręcę się po domu, to ucieka do łazienki.
Są też pozytywy: nadal mieszkamy razem, to ona na ogół rozpoczyna rozmowy „o niczym”, dba jak do tej pory o dom, wraca do domu o stałej porze, choć znacznie później, niż dotychczas. Ale widzę, że jest jest bardzo ciężko.
Dlatego postanowiłem, że będę trwać i okazywać miłość żonie poprzez to, co obecnie możliwe (w bardzo podobnych działaniach, jak to ktoś kiedyś opisał), choć może to zakrawa na jakiś masochizm i przyzwalanie na zło. Stosuję niektóre punkty z „listy Zerty”. Ale mam wrażenie, że działa to w odwrotym kierunku – czuję, że żona odbiera to jako moje wycofanie, brak inicjawy i zaangażowania (choć za bardzo nie ma przestrzeni, albo tak mi się jedynie wydaje) i być może jakąś akceptację tego, co się dzieje. Do tego jeszcze schudłem mocno, więc zmieniłem garderobę i wyglądam na kilkanaście lat mniej, czego nie da się nie zauważyć. Wszyscy znajomi są w szoku, że wyglądam super, pytają skąd ta zmiana i jak to zrobiłem , więc nie wykluczam, że żona podejrzewa, że kogoś mam. Sama mojej zmiany totalnie nie komentuje, ale pewnie to normalne w takich sytuacjach.
Nie wiem, ile dam tak radę i nie wiem za bardzo, co robić. Z jednej strony świadom jestem, że mam swój udział w tej sytuacji i piję koszmarnie gorzkie piwo, jakiego naważyłem. Z drugiej strony bardzo ciężko jest mi pogodzić się z tą sytuacją zdrady co najmniej emocjonalnej z jej strony. Raz chcę trwać w tej jakże trudnej pozytywnej postawie miłości w gestach i czynach, a znowu jej wyjścia powodują chęć postawienia wszystkiego na o ostrzu noża. Za bardzo nie wiem, jakie postawić wymagania i granice. I czy już stawiać. Przeczytałem kilka polecanych książek, ale na razie mam mętlik w głowie, a na pewno chcę uniknąć działania pod wpływem emocji. Do tej pory Bóg mnie ustrzegł, choć już kilka razy walkę stoczyłem ze sobą straszną.
Tyle na razie, raczej same ogólniki, ale będę pisał więcej. Potrzebuję Waszego spojrzenia z dystansu i porady, bo naprawdę nie wiem, co robić. Czy to gra na przetrzymanie, czy na konkretne działania? W ogóle sytuacja wygląda na dziwną i może jest w tym jakieś głębsze dno. Ale może to tylko moje złudzenie albo naiwność. Pytajcie śmiało, piszcie otwarcie, także na priva, ja też z pewnymi sprawami będę zwracał się do Was bezpośrednio.
Pokój i dobro.