Cukierku, spokojnie. Na pewno z czasem wszystko zacznie się w Tobie ukladać. Najlepszą drogą w tym zamęcie jest zwrócenie się o pomoc do Boga. Doświadczyłam tego i wciąż doświadczam. Nie martw się też uczuciami do męża, nie ma w nich nic złego. Ja mojego męża nie topilam w łyżce wody. Biłam go bejsbolem. Oczywiście przenośnie, ale to było clue tego co do niego czułam. Dziką złość. Tak silne emocje czujemy wobec tych, których kochamy.cukierek pisze: ↑16 sty 2020, 1:37 Zaczęłam czytać wątek Ruty. Ileż w nim znalazłam podobieństw do mojej sytuacji, moich myśli, obaw, lęków, działań. Z jedną ogromną różnicą, zarówno w pracy nad sobą jak i w pracy nad związkiem jestem daleko w tyle od Ruty. Wypowiada się z taką łatwością o mężu, o swoich uczuciach wobec niego, podczas gdy ja niesamowicie muszę się zmuszać by cokolwiek o nim powiedzieć, napisać. Myślałam że może po prostu stawał mi się obojętny, dlatego że ja stałąm się silniejsza (postawiłam granice, bezskutecznie ale postawiłam, dołączyłam do grupy).
Ale teraz, w tym momencie myślę że to była blokada. Mam w sobie tyle żalu do niego, tyle złości że nie potrafię spojrzeć na niego z miłością. Mam takie poczucie krzywdy że mogłabym go w łyżce wody podtopić. Mi nawet do głowy nie przyszło pomodlić się za niego. Moja duma, moje zranienia, mój żal, mój ból wszędzie tylko JA.
Było mi głupio. Też ciągle słyszę o tym że mam urojenia, że on pije jak każdy facet, przeciez nie upija się do nieprzytomności. W środku nie jestem pewna czy mąż jest uzależniony, toczę jeszcze walkę sama ze sobą. Wiele wskazuje na to że jednak jest problem alkoholu ALE a co jeśli się mylę, a co jeśli coś źle zinterpretowałam? A co jeśli to moja wina, może to wszystko przez to że jestem DDD. Może w jakiś sposób zatrułam mu życie jak moja mama mi. Może ja też byłam jedna z tych co chciały ustawiać męża i dyktować mu co ma robić. Przeciez jak kłóciliśmy się ze sobą (jeszcze zanim było milczenie) to święta nie byłam. Znowu mam straszny mętlik w głowie.
A może znowu się oszukuję, znowu prubuję usprawiedliwiać go i jego złe czyny. Może boję się zakładać mu sprawy o alimenty do tego stopnia że mnie to paraliżuje i szukam sobie wymówki. Boję sie że na jednej sprawie się nie skończy, a co jeśli pójdzie to dalej, jeśli zechce sie rozstać. Czy ja jestem na to gotowa? Chyba nie. Urażone dumy moja jego, tylko czy warto? Ale jeśli nie to, to dalej żyć tak jak teraz-separacja w jednym domu. To nie ma sensu. Jemu pasuje ale mi nie. Męczę się z tym, jest mi źle, nie chcę więcej udawać szczęśliwej rodziny kiedy to wszystko jest farsą. Znowu ja? Znowu myślę tylko o sobie? Egoistka. A moze właśnie powinnam się poświęcić, dla dzieci. Przecież potrzebują taty. Dzieci z rozbitej rodziny cierpią najbardziej. Ale w tej nierozbitej, co to za życie mają. Czy ja osiągnę spokój w środku, taki żebym przynajmniej mogła trzeźwo ocenić sytuację
Byłam i często nadal znajduję się w tym punkcie, który opisujesz - pośrodku chaosu, zamętu, emocji, gdy nie wiem co gdzie się zaczyna, gdzie kończy, co jest dobrą decyzją, a co nią nie jest. Ale też coraz częściej znajduję spokój i coraz lepiej radzę sobie z zamętem. Tobie też z czasem się uda, bo czemu miałoby się nie udać....
Gdy patrzę skąd wyruszyłam, a gdzie jestem teraz, widzę kilka takich chwil, które popchnęły mnie do przodu. Pierwszym był moment, gdy przed sobą samą nazwałam problem - uzależnienia męża. Drugim, parę lat później, gdy przyznałam przed sobą, że sami nie jesteśmy w stanie sobie z tym poradzić, że niezbędna jest terapia uzależnień. Trzecim, w bardzo dużym kryzysie, gdy to ja byłam gotowa odejść i rozwiesc się wobec niepowodzenia terapii i powrotu męża do odurzania się oraz radykalnej zmiany postawy mojego męża wobec mnie, gdy bardzo mocno mnie ranił - decyzja, że nie odejdę i że moje małżeństwo jest dla mnie ważne. I że bardzo mojego męża kocham i cenię naszą więź i jestem gotowa by ją pielęgnować, szczególnie w kryzysie, poświęcić jej swoją uwagę, czas, miłość. Wtedy spłynął na mnie największy spokój, co nie znaczy, że potem nie miałam wątpliwości, nie nachodziły mnie wszystkie myśli z gatunku jestem młodą, układanie życia. Ale wtedy w końcu obrałam dobry kurs, bo zrozumiałam, że nie dokonam nic sama, że potrzebuję Boga, Jego miłości i wytrwałości, bo sama jestem zbyt słaba. Czwarty moment to ten, w którym przyznałam przed sobą, że ja też potrzebuję pomocy, bo ja też jestem niepoukładana, współuzależniona, trudna. To było już z natchnienia Bożego. Zaczęłam nad sobą pracować i to dawało i daje efekty. Jednak ostateczny opór przełamałam dopiero niedawno, jestem teraz na terapii dla osób wspoluzalenionych i w grupie wsparcia.
Wcześniej podejmowałam terapie i szukałam pomocy i były one bardzo pomocne w zrozumieniu różnych rzeczy, najpierw uzależnienia męża od pornografii, potem jego uzależnienia od narkotyków, potem zmiany mojego postępowania na takie, które skłoni męża do podjęcia terapii. Ale nic z tych rzeczy nie było nakierowane na zmianę we mnie. Zmiany które podejmowałam miały ma celu tylko i wyłącznie podjęcie przez męża terapii, zrozumienie co dzieje się z mężem, naukę co robić a czego nie wobec osoby uzaleznionej. To ważne, ale nie wystarcza. Wtedy jednak jeszcze wierzyłam, że gdy mój mąż upora się z nałogami, wszystko zacznie być piękne, harmonijne i dobre. Teraz dopiero wiem, że jeśli moje małżeństwo ma być zdrowe, to ja także muszę stać się zdrowa.
Piąty moment, to ten w którym zaczęłam polegać na Bogu bardziej niż na sobie i powierzać mu kolejno swoje - wtedy uważałam że dążenia, teraz wiem, że - wyobrażenia. Pierwszym była szczęśliwa rodzina. Dostaję ją z powrotem po kawałku, malutkimi porcjami, w których wszystko jest na swoim miejscu, bo to co było w moich myślach i wyobrażeniach, było naiwne, oparte na moich brakach i dziurach emocjonalnych. Drugim mój mąż - aż boję się to napisać, ale dostaję takie malutkie okruszki, to są chwile, ale piękne, jeszcze niedawno nie odważyłbym się o nich nawet marzyć, miałam tylko wiarę, że są możliwe i nadzieję, że mogą stać się możliwe dla mnie i męża. Widząc jak pięknie Bóg przemienia to co mu oddaję, nie pozostaje mi nic innego jak całym sercem i całą sobą oddawać Mu siebie.
Co do zranień, zawodu, zazdrości, osamotnienia, lęku, złości na męża, poczucia krzywdy, one są we mnie obecne. Uważam też, że każde z tych uczuć jest uprawnione. Uczę się jednak w swoich działaniach nie kierowac tymi uczuciami, ale miłością - i szacunkiem, który wydaje mi się bardzo dobrym kompanem dla miłości.
Widzę też podobną drogę w modlitwie i rozwoju mojej więzi z Bogiem. Miałam ogromne szczęście urodzić się z darem wiary. Ale z czasem kolejne zranienia, moja niezgoda na świat, na cierpienie bardzo mnie zaczęły oddalać, od Kościoła i z czasem także od Boga. Gdy po długiej przerwie po raz pierwszy odezwałam się do Boga, zaczęłam od pretensji i żądania i to na ostro. Nie dla siebie żądałam, ale cóż, nie był to dobry ani przyjazny nowy początek. Ale szczery. Potem zaczęłam do Boga wracać. poznałam mojego męża, wyszłam za mąż w pełnej zgodzie z Bogiem i radosna, że Go odzyskałam. Potem znów się oddaliłam, mając do Boga żal, znów nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe że Bog, który jest miłością dopuszcza tyle cierpienia, nieprawiedliwosci. Któregoś dnia na spotkaniu kobiet jedna z nich na początku postanowiła zawierzyć nas Maryi. Byłam zdziwiona jej postawą, odwagą do publicznej modlitwy i sama poczułam się poruszona i odmówiłam tą modlitwę z serca. Ta modlitwa wtedy uratowała mnie parę lat później. Maryja przyszła do mnie w najgorszym kryzysie, gdy mój mąż mnie opuścił, gdy miałam poczucie że mój świat się rozpada. Najpierw zupełnie przypadkiem do moich rąk trafił różaniec, potem wciąż i wciąż słyszałam i czytałam o Nowennie Pompejańskiej. Aż w końcu pomyślałam, spróbuję. To była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Za Jej sprawą, pomocą i obroną znalazłam się na właściwej drodze. I teraz już nie chcę z niej schodzić.
I nie martw się Cukierku, możesz spokojnie modlić się za męża. Gdy odszedł, modliłam się za męża tylko z poczucia obowiązku, czasem ze złości, wkurzania, bezradności. Całkiem niedawno dopiero udało mi się pomodlić za niego z serca. To przychodzi, czasem po długim czasie, ale jednak.. I jest wtedy lepiej